Niewielu jest ludzi, których prawdziwie kocham, a jeszcze mniej takich, o których mam dobre mniemanie. Im więcej poznaję świat, tym mniej mi się podoba, a każdy dzień utwierdza mnie w przekonaniu o ludzkiej niestałości i o tym, jak mało można ufać pozorom cnoty czy rozumu.
„Nie
lubię romansów” - słowa powtarzane przeze mnie jak mantra, jak modlitwa do
poduszki. Jednakże,
żeby czegoś nie lubić, trzeba to poznać, bo hańbą byłoby wypowiadanie się o
czymś, czego się nie zna (co jest dość pospolite w czterech stronach
internetowego świata). Tak, wyznaję otwarcie, że czytałam romanse i czytałam
romanse dobre, co chyba graniczy z cudem. Czytałam je już w
dzieciństwie, mając mniej niż dziesięć lat i czytałam z wypiekami na twarzach
pikantne sceny zawarte w zakazanych księgach mojej matuli. Mam do nich
sentyment i wiem, że to są dobre książki, na swój skrzywiony sposób. Właśnie te
romanse młodych lat to jedyne, które czytałam, z wyjątkiem tej książki, o
której chcę napisać.
Ostatnio miałam
przyjemność zakupić „Dumę i uprzedzenie”, która w moim
przekonaniu zasługuje na złoty grawer „Perły literatury”. Nie sięgnęłam po nią
sama z siebie, co to, to nie. Moja intelektualna żona zachęciła mnie do lektury
i przyznaję, poleciła mi książkę dobrą.
Główna
bohaterka, Elżbieta Bennet, jest przedstawicielką kobiety, która nie pasuje do
swojego świata. Współcześnie nazwalibyśmy ją aktywną feministką, uważającą
siebie za osobę niezależną i inteligentną. Z pewnością nie można jej zarzucić,
że była głupia i zależna od innych, co to, to nie. Piękna niewiasta z
zubożałego domu szlacheckiego, której matka za wszelką cenę chce wydać swoje oryginalne
(i w dużej mierze głupie) córki za bogatych panów ziemskich. Elżbieta, będąca
drugą córką, w dalszym ciągu pozostaje panną i nie zamierza wyjść dla
pieniędzy, a marzy jej się prawdziwa miłość.
Typowe
dla klasycznego, mdłego wręcz romansu - wielka miłość, przystojny rycerz na
białym koniu (choć tutaj nie jest to ani rycerz, ani nie przypominam sobie, by
posiadał białego konia) i bezustanne
zbiegi okoliczności, które uniemożliwiają kochankom zejście się. Cóż, pierwsze
dwa punkty tej powieści się zgadzają, ale ostatni? Hympf.
Nie
można przemilczeć tego, że Elżbieta jest typową Marysią Zuzanną, czyli
przeidealizowaną bohaterką, której cechy negatywne są tak małe, że nawet ich nie
dostrzegamy. Piękna, inteligentna, oczytana, wzbudza zainteresowanie
przystojnego i bogatego mężczyzny. Mimo tego, potrafi zdobyć serce czytelnika,
ba, potrafi zdobyć moje serce swoim twardym charakterem; uporem, którego
mogłaby pozazdrościć niejedna szanująca się koza i przede wszystkim, bezczelnym
językiem.
Nie,
nie jest to typowa bohaterka swoich czasów, a jednocześnie Elżbieta jest typową
bohaterką tego typu historii. Tak jak w tych historiach bywa, jej niesforny
charakter, upór i cięty język sprawiły, że zainteresował się nią pewien wysoko
postawiony lord. Aż się prosi o podsumowanie: żyli długo i szczęśliwie. No
niestety, ale nie. Przez czterysta stron ta para bezustannie się kłóciła,
działała sobie na nerwy i bezustannie unosiła się tytułową dumą. On obraził ją,
ona jego i koniec, kropka, nie będą razem. Ona nie lubi jego, on jej. I tak o
to po czterystu stronach... A co ja będę się rozpisywała nad tym, przecież by
poznać historię, trzeba ją przeczytać.
Z
ręką na sercu mogę polecić tę książkę, jako wielki przeciwnik romansów i
wszystkich oklepanych wątków. „Duma i uprzedzenie”, będąca sumą wszystkiego, co
sztuczne, plastikowe i wyklepane jak stary kotlet podany w restauracji, jest
smaczna. Nie wiem jak to możliwe, naprawdę! Może ta dziewiętnastowieczna
autorka, Jane Austen, jest autorką, która stworzyła te nasze zacne oklepane konwencje?
Jeśli
tak, to ja to jak najbardziej kupuję. Styl pisania jest ciekawy i niezbyt
schematyczny, a jednocześnie tak oklepany. Naprawdę, by to zrozumieć, trzeba
przeczytać.
Damn...
Nie potrafię pisać recenzji.