• Facebook
  • E-mail

Może się przedstawię:

Jestem N.

dawniej Nuadell i Pani Kotełkova.


Trochę o mnie:

Na(talia)

Polonistka - z charakteru, zboczeń, prawdopodobnie też z krwi i kości.

Bibliofilka. Kolekcjonerka książek.

Mityczne stworzenie zwane 'graczem-kobietą'; łac. nazwa: kobietus graczus nielamus.

Marzycielka, bezustannie z głową w chmurach.

Gaduła, co tylko gada i gada. I gada, i jeszcze raz gada. Lubi gadać.

Trochę blogerka.



Pani Kotelkova

Trochę o NaRzecze:

NaRzecze to dawny blog funkcjonujący pod nazwą Wypstrykando. Jednakże tak jak przerwa w blogowaniu przysłużyła się mojemu zdrowiu, tak na zdrowiu podupadła dawna domena.

Żałuję? Ani trochę. Po pierwszej złości uważam, że przez tyle czasu JA się zmieniłam, WY się zmieniliście, to i Wypstrykando powinno się zmienić.

O czym piszę? O życiu, ludziach, relacjach, poli... nope!, o polityce nie, śmierdzący temat.

Czyli tak jak dawniej, ale... krócej. Bez elaboratów na setki stron.

AKTUALNOŚCI


środa, 28 grudnia 2016

#189 Jak nie dać dupy z kupowaniem prezentu?

#189 Jak nie dać dupy z kupowaniem prezentu?



Kupowanie prezentu - nie tylko na święta - to nie lada wyzwanie. Zaczyna się bieganie po sklepach, oglądanie, przeglądanie, intensywne myślenie, aż w końcu zadanie pytania: co kupić? Skąd o wiem, że to problem? Jest popyt, jest podaż - wysyp tekstów o kupowaniu prezentów mówi samo za siebie. 

 na ostatni moment

to pierwszy krok w dawaniu dupy

Ostatni moment to nie tylko dzień przed świętami, ale i tydzień a nawet dwa. Od dawna jest znana data świąt albo urodzin, dlatego przygotowania powinny się zacząć jakiś miesiąc do przodu. Jednym z czynników jest to, że jeszcze dwa tygodnie przed świętami zarówno poczta, jak i kurierzy pracują w miarę punktualnie, i oszczędzisz sobie nerwów czekania na paczkę. Co więcej, ominie cię zadanie sobie pytań: a co jak nie przyjdzie? No właśnie, jak nie przyjdzie? Warto zorganizować sobie wcześniej wszystkie pakunki, by sobie leżały grzecznie w szafie, z dala od wścibskich spojrzeń.

co kupić?

To pytanie, które zadaje sobie każdy - mąż i żona, dziewczyna i chłopak, brat i siostra. Każda kompilacja zadaje sobie to samo pytanie: co mu kupić? I jeśli nie zna się odpowiedzi albo nie wymyśli się jej w mniej jak tydzień, to już się dało dupy. Dlaczego? Bo to znaczy, że nie zna się obdarowywanego. Nie zna się zainteresowań, nie zna się pasji, hobby; nie wie co lubi druga strona. Czasami wystarczy strzelić ślepo mniej więcej w stronę zainteresowań, a trafi się - mniej lub bardziej celnie - ale trafi się. Kociara czy psiarz; gracz czy bibliofil; blogerka modowa czy blogerka muzyczna. Same nazwy krzyczą: KUP COŚ ZWIĄZANEGO Z...
Wystarczy posłuchać, co mówi o sobie druga osoba.

na ostatni moment

I znów pojawia się pojęcie: na ostatni moment. Tym razem chodzi nie tyle o kupowanie, co o myślenie o prezencie. Nie dość, że na szybko trudno coś wymyślić, to jeszcze niekoniecznie będzie to prezent trafiony. A okazuje się, że wystarczy posłuchać i poobserwować obdarowywanego odpowiednio wcześniej. Kiedy? Czy to na zakupach, czy to podczas oglądania filmu. Często mówimy: "kurde, fajne to to", albo "kochanie, patrz na to". Oglądamy rzeczy i chcemy je, ale często ich nie kupujemy, bo szkoda nam ciężko zarobionych pieniędzy. Jednakże, gdyby ktoś postanowił nam coś sprezentować - to co innego, prawda? 
Ta zasada działa w obie strony. Coś, czego sobie nie kupi, a będzie się cieszyć, gdy będzie mieć. 

prezenty mniej lub bardziej osobiste

 

Ostatnio rozmawiałam z koleżanką, która żaliła się na to, że musiałaby kupić sobie żelazko. Dobre żelazko to kwota rzędu 150-200 złoty, a jej nie stać na ten moment by sobie sprawić. Bo prezenty dla innych, a jednocześnie nie wyobraża sobie, by ktoś miał jej te żelazko kupić. 
I jak dla mnie, żelazko byłoby doskonałym prezentem (gdybym dzięki temu zaoszczędziła na coś innego), tak dla niej żelazko to nie jest dobry pomysł. Znów pojawia się kwestia, jak dobrze kogoś znamy. Stąd też należy ostrożnie dobierać pojęcie użyteczności prezentu i rozważnie decydować o prezentach typu "trzeba kupić". Nie każda kobieta będzie się cieszyć z mopa, prawda? 

czego NIE kupować

Większość blogerów pisze o prezentach, o tym co kupić, gdzie kupić i za ile kupić. Mówią o cenie, jaka jest odpowiednia na prezent i że poniżej to nie warto nawet się starać. Nie będę pisać takich farmazonów, bo dla mnie prezent nie liczy się w cenie, a jakości. W tym, na ile jest od serca i na ile ktoś się postarał przy nim. I nawet jeśli będzie za darmo, albo za robociznę - jest to prezent z myślą o mnie. W końcu, właśnie o to chodzi w świętach, prawda?

TANIOCHY / TANDETY

Największą zmorą naszych czasów jest kupowanie tandety za grosze. Mówię o rzeczach z targowiska, od chińczyka, niewiadomego pochodzenia i co gorsza, niewiadomego czasu działania. Zero gwarancji, właściwie bezwartościowa zabawka. Dla najbliższych warto jednak zainwestować porządne pieniądze, a jeszcze lepiej - zrobić rodzinną zrzutkę. Tym sposobem moja mama pewnego razu na święta dostała od wszystkich olbrzymi zestaw obiadowo-kawowy. Wierz mi, cieszyła się bardziej z jednego takiego prezentu, jak z miliona małych. 

- kosmetyków

Są blogerki, które uważają to za doskonały prezent, ale pomyśl: lubisz dostawać zestaw mydeł pod prysznic? Nie lubisz. Dlaczego? Bo odbierasz to jako sugestię, albo po prostu wiesz, że ktoś kupił na odczepnego, byle by było. 
Spornie bywa z perfumami i wodami po goleniu. 

- książek

Niby prezent dla bibliofila to prosta sprawa, ale każdy z nas ma inny gust. I tak jak kocham książki, tak nie ucieszę się tak z powieści Kinga, jak cieszyłabym się z powieści Koontza. I tak mnogość, przez nazwiska, gatunki, jak i same wydania. Z książkami ostrożne, bo to śliski temat.

- zwierząt

Zwierzęta były, są i będą złymi prezentami. Dlaczego? Bo z prezentem otrzymuje się odpowiedzialność, a jej sporo ludzi nie podoła. Dlatego istnieją schroniska, dlatego mówi się o porzucaniu zwierząt w lesie. Dlatego NIE kupujemy zwierząt. Fajnie dostać, a jakże, ale niefajnie jest porzucić.

- pluszaków

Naprawdę, oryginalniej nie szło? CHYBA że to pluszak tematyczny. Z gry, z bajki, z filmu; jest to pluszak w tematyce obdarowywanego. Przykładowo: każdy pluszak kota to pełnia szczęścia dla mnie.

- zestawu perfekcyjnej pani domu / pana domu

Wspominałam o żelazku i o wiadrze? Z takimi prezentami bardzo ostrożnie. Mówię o zestawach do sprzątania, o zestawach do szycia. Jeśli kogoś szycie nie interesuje, nie kupujmy mu maszyny do szycia. Chyba że lubi szyć, a nowa maszyna się spodoba. 
Podobnie jest z zestawami do remontu - ktoś, kto nie lubi remontować, nie ucieszy się z zestawu śrubokrętów, podczas gdy złota rączka będzie skakać z radości. No i wiadomo, punkt pierwszy - nie u chińczyka. 

HANDMADE zawsze w cenie

Zdarza się tak, że naprawdę nie wiadomo co kupić. No bywa, trudno, zdarza się. Wówczas warto ofiarować komuś coś, czego nie mamy za wiele w naszym zabieganym świecie: czas. Warto poprzeglądać blogi DIY, które krok po kroku pokażą, jak zrobić wartościowy prezent. Nie musi być to nie wiadomo co, nie wiadomo jak drogie. Tutaj chodzi o czas i siły jakie włożymy w podarek. 


Kupując cokolwiek, pomyśl z egoistycznej strony: cieszyłbyś się z tego prezentu? Tak szczerze, wywołałoby to uśmiech na twarzy? Czy prędzej myśl: "nie wiedział co mi kupić". Bo często jest to drugie - nie wiemy co kupić drugiej osobie. W tych czasach nie znamy potrzeb drugiej osoby, jej zainteresować, jej pasji. Nie wiemy o niej tego, co najważniejsze, a co za tym idzie, nie wiemy co tej osobie kupić. Bo każdy czegoś potrzebuje: czegoś, czego nie kupi sobie sam.
I właśnie takie okazje to idealny sposób na stwierdzenie, czy ktoś nas zna czy też nie. A wiem, że sporo osób mnie zna. Dlaczego? Bo dostaję zdjęcie kocich kubków, maskotek, biżuterii. Ktoś podsyła mi coś, co - w jego przekonaniu - mi się spodoba. I spodoba na pewno. 

Ale mam dużą rodzinę

nie stać mnie na kupowanie drogiego prezentu każdemu:

I to jest faktycznie problem. Nie stać nas na prezent za 200złoty dla każdej osoby, dlatego warto - jak wspomniałam wcześniej - zrobić rodzinną zrzutę. Dziesięć osób po 50 złoty daje prezent za 500. Nie trzeba samodzielnie organizować całej kwoty, a co jeszcze lepsze, można zrobić burzę mózgów co kupić. Co dziesięć głów, to nie jedna.
Może jednak zdarzyć się tak, że rodzina nie zgodzi się na zbiorowy prezent. Wówczas warto zaproponować bramkę numer dwa: losowanie. Wszystkich wypisać na pojedynczych karteczkach, i każdy losuje po dwie osoby. Tak, by było sprawiedliwie: każdy otrzyma i wręczy dwa prezenty. To można łatwo przekalkulować, a dzięki temu nikt nie wykosztuje się nie wiadomo jak i ile. Grunt, by wszyscy przestrzegali zasad.

No ale, wiadomo, fajnie się o tym pisze, a trudno wprowadzić w życie. Dlatego, powodzenia z prezentami, niezależnie od okazji. Czy to urodziny, czy święta - czeka Cię niezła przeprawa. Bez sensownego podsumowania, badabumtss.

czwartek, 15 grudnia 2016

#188 Uważaj co mówisz i piszesz - nie jesteś anonimowy.

#188 Uważaj co mówisz i piszesz - nie jesteś anonimowy.


Każdego dnia natrafiam na przynajmniej jedną osobę, która jest przekonana, że nikt jej nie widzi, nie słyszy, nie czyta co pisze i co ważniejsze, że nikt jej nie zna. To przekonanie może zniszczyć wiele, ale - od początku. 

komunikacja publiczna?

niewidzące oczy widzą, niesłyszące uszy słyszą

Z oczywistych względów podróżuję autobusem, sporadycznie tramwajem. Jest to komunikacja tania i... na tym właściwie kończą się zalety korzystania z publicznego transportu. Niemniej, nie ma tego złego i staram się znaleźć coś ciekawego, głównie temat na artykuł. I powiem szczerze, ostatnio złapałam temat za rogi. Czyli, zwróciłam uwagę na pewien fakt: 
Kiedy rozgrywa się jakiś dramat - dziewczyna jest zaczepiania przez nachalnego zboczeńca; chłopak jest atakowany słownie przez współpasażera, który okazuje się rasistą; kiedy ledwie umiejąca ustać na nogach babcia wchodzi do pojazdu i nie ma dla niej miejsca siedzącego - to ludzie nie widzą i nie słyszą. Dostają zaćmy i głuchoty. Odwracają wzrok w stronę szyby, udają że ich nie ma, że nie widzą, że to ich nie dotyczy. I to jest fakt. 
Ale kiedy dwie kobiety rozmawiają o czymś interesującym, ciekawskie uszy zaraz to wyłapują. Skąd o tym wiem? Rok temu - może więcej, może mniej - wracałam z uczelni z koleżanką, która zapytała standardowo o mojego bloga. O to, jak mi idzie, co nowego przygotowuję. I jakoś tak wyszło, że zaczęłam jej opowiadać o artykule o antykoncepcji. I akurat wspomniałam o - niechybnie z mej strony - podsłuchanej rozmowie z autobusu, podczas której dwie nastolatki omawiały metody antykoncepcyjne. Moja rozmówczyni zadała mi pytanie: 
„Nie uważasz, że jest to oklepany temat? Wszędzie się o tym mówi i wszyscy wszystko wiedzą.”
Odpowiedziałam zgodnie z prawdą:
„Podsłuchałam rozmowę dziewczyn w autobusie. One święcie wierzyły, że ocet dodany do kąpieli zapobiega ciąży”.
Zaśmiała się koleżanka, pasażerka za mną i dwóch pasażerów rozmawiających obok. A pani na siedzeniu obok skuliła się i próbowała nie wybuchnąć. Tak więc, tyle jeśli chodzi anonimowość rozmów w autobusie. 

Innym przykładem jest historia opowiedziana przez Humanistkę na obcasach. Ostatnio podczas zajęć omawialiśmy ciekawe zagmatwania językowe i kiedy szłyśmy na autobus, szturchnęła mnie i z szerokim uśmiechem zaczęła opowieść. 
Wracała z uczelni i pech chciał, że zapomniała słuchawek. Opodal stały czy też siedziały dwie młode dziewczyny, które zaczęły rozmawiać o rozterkach sercowych. Co jak co, ale to jest ciekawy temat. No i jedna z nich się żali. Poznała chłopaka, a jej brat poznał dziewczynę - przez internet, jak można się domyśleć. Cały kwartet zdecydował się spotkać wspólnie, w domu dziewczyny, przy jej rodzicach. Nie wiem jak innym, mnie się zaraz ciśnie uśmiech na usta. Jednakże podczas spotkania, nowa koleżanka brata podrywała nowego kolegę siostry. Opowieść trwa i żaląca się dziewczyna informuje wielce zaaferowaną koleżankę, że po jakimś czasie ów kolega wysłał wiadomość o treści, że potrzebuje przerwy. Pada pytanie: jakiej przerwy? (bo nie byli jeszcze parą, a przerwy są właśnie w „związkach”). Odpowiedź rzuciła na kolana: no przerwę w chodzeniu
Humanistka musiała ugryźć się w język by nie zapytać: to co, teraz będzie się czołgać? Przyznam się szczerze, jak słuchałam tej historii, na myśl mi przyszedł inny komentarz: trudne sprawy na żywo. No ale, nieładnie jest podsłuchiwać. Bardzo nieładnie. Jednakże czasami taka rozmowa jest jedyną rozmową w autobusie - bo część czyta, część słucha muzyki, część śpi - i chcąc nie chcąc, „podsłuchuje się”. 

Co więcej, wczoraj podczas powrotu z uczelni zdecydowałam się usiąść na tak zwanej „czwórce”. Nie lubię mieć pasażerów obok, zwłaszcza w liczbie więcej niż jeden, ale jakoś tak wyszło, że nie miałam wyjścia. Naprzeciwko mnie siedziała Pani i Pan - Pan bezustannie sprawdzał coś w telefonie. Właściwie, prawie każdy pasażer siedział z nosem w telefonie i nie zwracał uwagi na to, co się dzieje. Przeglądał Facebooka, kwejki, gagi i inne strony. Dlaczego wspomniałam, że Pan zapatrzony był w telefon? Pani obok również - w jego telefon. 
Zaobserwowałam to nie raz i nie dwa - wścibskie/ciekawskie spojrzenia, szybkie zerknięcie (czasami mimowolne). I odpowiedz sobie sam - szczerze, tylko przed sobą - ile razy odpisywałeś na oficjalnego maila, opowiadałeś intymną historię na czacie albo wpisywałeś hasło podczas logowania? Nigdy nie wiesz co widzą oczy i co słyszą uszy pasażera obok.

[ktoś] Anonimowy to ja jestem w sieci.

[ja] No chyba nie. 

Przynajmniej raz dziennie spotykam w internecie osobę, która jest przekonana o swojej anonimowości - o tym, że nikt nie wie co komentuje, jak komentuje; co czyta i co lajkuje. Taka osoba pisze co jej ślina na palce przyniesie. Zwyzywać, obrazić, opluć? Nie ma sprawy. Pisać rasistowskie i seksistowskie opinie? Na zawołanie! Chwalić się zdjęciami z całonocnych popijaw? Pf, codzienność. Większość aplikacji i stron wymaga rejestracji, a że nam się spieszy, to klikamy: zarejestruj przez Facebooka. I korzystamy, przewijamy, lajkujemy, udostępniamy. 
I raz dziennie widzę pana lub panią, którzy klną, wyzywają... Zresztą, każdy z nas widuje różnego typu „gównoburze”. I równie często, gdy patrzę na komentujących, widzę pewne dane. Kto to jest, ile ma lat, gdzie mieszka, jakich ma znajomych i uwaga, gdzie pracuje. Aż się prosi o screen „uprzejmości” i wysłanie do firmy maila z „Uprzejmie donoszę, że Pana/Pani pracownik to burak”. I wierzcie mi, ktoś kiedyś tak zrobi - jeśli nie ja, to ktoś inny. O jeden komentarz za dużo, o jedną obelgę ponad czyjeś siły i ktoś zdecyduje się przenieść kłótnię z internetu do rzeczywistości. Cios poniżej pasa? A wyzywanie od najgorszych już nie?
Co więcej, nawet jeśli nie ma wpisane na Facebooku, wyszukiwarka Google robi cuda. Skąd wiem? Bo na mojego bloga wchodzą osoby poprzez wpisanie moich danych osobowych. Można? Można. Wystarczy, że choć raz - na stronie, na Facebooku - zostały wypisane. 
Zresztą, w ostatnich dniach rozesłałam sporo CV i wiem, że współcześnie nie tylko one mają wpływ na to, czy ktoś mnie zatrudni czy nie. Mój list motywacyjny może być doskonały; moje doświadczenie bez zarzutu, ALE jeśli mój Facebook jest... cóż. Współcześnie niebieski gigant jest trzecim „materiałem” sprawdzanym przez potencjalnego pracodawcę. Wówczas decydują udostępniane zdjęcia, informacje, poglądy. Niby nie powinno mieć to wpływu na zatrudnienie, ale de facto, postaw się w sytuacji pracodawcy. Mając do wyboru dwóch pracowników o podobnym doświadczeniu i umiejętnościach, różniących się tym, że jeden z nich lubi dać sobie w kanał, z dwóch kandydatów robi się jeden. Ten, na którym można - przynajmniej tak się wydaje - polegać. Prawda, że każdy z nich lubi popić, poszaleć i przyjść do prac na kacu, ale tylko jeden z nich się tym chwali

A wiedziałeś, że można wyszukać kogoś po wpisaniu numeru telefonu albo adresu e-mail? Pomocą służy nie tylko wujek Google, ale i wyszukiwarka Facebooka. Podałeś e-mail do rejestracji? Można Cię po nim znaleźć. Podałeś numer telefonu? Jesteś pod nim dostępny. Dlatego jeśli chcesz kogoś ponękać telefonicznie, pomyśl dwa razy. 

dobra, a co z innymi stronami? 

Powiedz mi, z jakiej przeglądarki korzystasz, a powiem kto cię szpieguje. Nie szpieguje? A czytasz może „regulamin”, który akceptujesz? No ba, nikt tego nie czyta! A w tym nieczytanym regulaminie kryje się informacja, że przeglądarka Chrome śledzi każdy ruch. Które strony odwiedzasz, jak często je odwiedzasz; jakie masz hasła, a to wszystko przesyła na statek-matkę. Nie wierzysz? To pomyśl, dlaczego reklamy Googla mniej więcej sugerują „interesującą” cię treść? 
Raz - jeden, jedyny raz - weszłam na Zalando, a przez kolejny tydzień reklamy tego sklepu pojawiały się wszędzie. Wszędzie. Facebook wiedział, Google wiedział. Facebook też śledzi twoje działania - jeśli jest włączony gdy korzystasz z innych stron, bezczelnie podgląda.  
Brzmi źle, ale aż tak źle nie jest - po prostu zainteresowania są sprzedawane firmom, i to za zarówno grube pieniądze, jak i psie pieniądze. A czasem i za darmo.  Skąd wiem? Korzystam z Google Analitycts. Wiem, jakie osoby wchodziły na moją stronę - ile mają lat, jakiej są płci, jakie jest top 10 wyszukiwań z wyszukiwarki, z jakiego województwa/wojewódzkiego miasta są. Wiem ile byli na stronie, z jakiego sprzętu korzystali (co do modelu telefonu i tabletu). 
Wiem to ja - niszowa blogerka nie płacąca za taką usługę. A czym mogą się pochwalić korporacje, które zarabiają takie pieniądze, że stać ich na speców od „tych spraw”? Myślisz, że jesteś anonimowy przeglądając czyjegoś bloga? Nie, nie jesteś, nawet teraz. 

Straszę? Grożę?

Nie, tylko ostrzegam. 

Ostrzegam przed konsekwencjami „ekshibicjonistycznego” trybu życia; przed chwaleniem się ilością wypitego piwa; przed „otagowanymi” zdjęciami z imprezy, na której schlało się jak dzika świnia i leżało w łazience pod zlewem w kałuży własnych wymiocin; przed rozmowami toczonymi w autobusie, zarówno pisanymi jak i głosowymi. Po prostu ostrzegam, w myśl zasady: lepiej zapobiegać jak leczyć. 
Przed szpiegowaniem przeglądarek, poczty i wpisywanych fraz się nie uchronisz - korporacje żyją z tych danych. Sprzedają je, targują nimi i nie mamy na to wpływu. Wszystko tkwi w kodzie, w szyfrach, w innych pierdołach. No trudno, bywa. Ale to od CIEBIE zależy o czym rozmawiasz w autobusie, z czego korzystasz w autobusie. Ale to od CIEBIE zależy, co pojawi się na Twojej osi czasu; jakie informacje udostępnisz. Facebook to inna wizytówka, więc zapytam: jaka jest Twoja? 

środa, 7 grudnia 2016

#187 Jesteśmy rywalami - nie wrogami.

#187 Jesteśmy rywalami - nie wrogami.

Znasz to powiedzenie: jak pies z kotem? 

Większość ludzi słysząc ten tekst, widzi oczyma wyobraźni psa atakującego kota; zażartą wojnę rasową, kontynuowaną z generacji na generację. W końcu, pies i kot to odwieczni wrogowie, walczący o... O co? Powiem ci, z czym mi się kojarzy obraz kota i psa. Mianowicie, kiedy byłam dzieckiem, w moim domu zawitało dwóch nowych lokatorów - szczeniak i kociak. Teoretycznie, powinny nienawidzić siebie nawzajem i bezustannie walczyć o wszystko. Praktyka pokazała zupełnie inne oblicze ich natury. Zimą spali w jednej budzie, grzejąc się nawzajem; jedli z jednej miski, z czego kot stał między nogami swojego dużego przyjaciela. Bo szczeniak wyrósł i przerodził się w owczarka podhalańskiego - dla niewtajemniczonych, jest to wielkie, białe ciele pasterskie. I jedno trzeba przyznać - owczarek pilnował swej trzody, a kot zawsze miał bramkarza za sobą, przez co był lokalnym panem i władcą. Wspominam bardzo ciepło ten duet, bo oni pokazali, że nie są wrogami. Kot i pies - dwa światy, gatunkowi „wrogowie”, ale potrafili ze sobą współpracować. I większość ludzi powinno się uczyć od tego duetu. Dlaczego? Bo my - przedstawiciele tego samego gatunku - nienawidzimy siebie bardziej niż koty i psy nienawidzą siebie.
Siedzę w licznych grupach facebookowych, zrzeszających nie tylko ludzi o różnych zainteresowaniach, ale i ludzi z różnych subkultur. Zresztą, wielokrotnie wspominałam w artykułach, że należę do grup metalowo-rockowych i właśnie tam bardzo często widzę, że ludzie się gnoją i nienawidzą za to, że ktoś słucha tego zespołu, albo tego zespołu nie lubi. Co z tego, że lubią podobne brzmienia; że lubią nosić się na czarno, że mają długie włosy. Pomijają całe gros podobieństw, bo ważniejsza się różnica i to mała. To, że ktoś jednak nie ma długich włosów; to, że ktoś słucha Sabatonu (ten zespół jest bardzo nielubiany w środowiskach). Ludzie wszczynają gównoburze i wykłócają się, obrażają, zrównują z ziemią w sposób prymitywny. Dlaczego? Nie wiem. Wiem natomiast, że tam nie ma miejsca na merytoryczną dyskusję. I moje pytanie brzmi: z kim oni walczą?
Ludzie uważają subkulturę metalową za bandę satanistów pożerających koty; gwałcicieli chodzących na czarne msze. Za ćpunów. Za „brudasy”, bo mężczyzna z długimi włosami nie może o siebie dbać. Społeczeństwo tak właśnie o nich myśli i oni, zamiast walczyć ze społeczeństwem i przekonywać, że nie są zwierzętami pieprzącymi się w orgiach, walczą między sobą o to, że Sabaton to muzyka dla gimnazjalistów. Po co, pytam się, po co ta walka?
Z pewnością każdy gracz kojarzy wojnę między konsolowcami a pecetowcami; między x-boxem a playstation. Przynajmniej raz dziennie trafiam na mema - czy to w polskim, czy zagranicznym „internecie” - który wspomina o tym, że ta konsola lepsza od tej, a najlepszy to w ogóle jest zwykły, stacjonarny komputer. Sama jestem graczem i jakoś nie mam zamiaru z nikim wojować o to, co jest lepsze i że frajerzy grają na czymś innym niż ja. Dlaczego? Bo każdy gra na tym, co uważa i gra na tym, na co go stać. Więc po co ta dyskusja, skoro 90% gier jest wspólna. 
No i ostatni przykład, jaki przychodzi mi na myśl i w sumie to on ruszył całą lawinę myśli:
Od kilku dni pomagam w tworzeniu dużego fanpage zrzeszającego graczy World of Warcraft - jak pisałam wielokrotnie w artykule o uzależnieniu i o premierze filmu warcraft. I tak jak wspominałam w którymś z artykułów, gracze wewnątrz gry wybierają jedną z dwóch rywalizujących ze sobą stron. Później jako gracze mogą się z sobą ścierać nie tylko na neutralnych terytoriach, jak i na specjalnych rozgrywkach - areny czy pojedynki. Chodzi o sprawdzenie umiejętności, o organizację większej grupy czy o współpracę między sojusznikami. Niestety, pojedynki i areny przeradzają się w czystą nienawiść i jestem skłonna użyć pojęcia: nienawiść rasową. „Bo on jest Ally, a ja jestem z Hordy. Jeb*ć Ally” to najprostszy i co gorsza, najpopularniejszy schemat myślenia. I gdyby ta wzajemna nienawiść pozostała w grze, ale nie. Ona przechodzi na kolejny poziom, bo ludzie na fanpage'u bezustannie rzucają obelgami i wyzwiskami skierowanymi w graczy po drugiej stronie barykady. Atakują się poza grą. Hordziakami i Alliantami poza wirtualną rzeczywistością. Tu nie chodzi o obrażenie fikcyjnej frakcji i pikselowej postaci, ale człowieka z krwi i kości po drugiej stronie. Bo śmiał zagrać w to samo, ale wybrać inną frakcję.
Stereotypem za moich czasów było to, że po stronie Hordy grają głównie gimnazjaliści - bez kultury osobistej, niezbyt błyskotliwi i mało inteligentni. Patrząc na komentarze internautów, jestem przekonana, że ten stereotyp nie wziął się znikąd. Nie ma sporu na tle merytorycznym - jest wojna. Wojna między graczami, która wychodzi poza wirtualną rzeczywistość. Oto kilka przykładów z ostatniej chwili:
Pisownia oryginalna.

jak z hordy to na pewno jej te nogi śmierdzą gównem z którego zbudowała chatke
I tak nie poruchasz zoofilski taurenie wracaj wpierdalac trawę
Nie obraziłaś ale kurwa mniej mózg i wstawiając zdjęcia siebie jako krowy nie ucz mnie dojrzałości
(biorąca udział w dyskusji użytkowniczka miała zdjęcie z Halloween, gdzie była w przebraniu krowy. Dyskutant oczywiście pobrał jej zdjęcie z profilu, udostępnił w komentarzach z powyższą... wypowiedzią?)

Ale, ale, o co chodzi z tymi komentarzami? Już tłumaczę:
Na stronę podrzucane są memy - mniej lub bardziej zabawne - jak i zdjęcia fanów, chwalących się swoimi zdobyczami internetowych zakupów. Bardzo często pojawiają się zdjęcia fanek - tak tak, fanek - ubranych w sukienki czy koszulki z logiem jednej ze stron. I zamiast cieszyć się, że jednak grające kobiety nie są tak bardzo zagrożonym gatunkiem w takich środowiskach, walczą z nimi. Walczą, bo noszą barwy wroga. Przemilczę oczywiście komentarze „na poziomie”, w stylu jeb*łbym albo jebać ally nabiera innego znaczenia. Nie liczą się uczucia ludzi - liczy się to, by dosrać Alliantowi czy Hordziakowi. 

I moje pytanie brzmi: co to da? 
Człowiek, który po prostu lubi grać, może się zniechęcić, albo zwątpić. Może powielać stereotypy, jakie krążą o graczach. Jakie? Że to zamknięte środowisko, pełne życiowych nieudaczników. Dziewczyna gracza? To mitologiczne stworzenie. Wygląd gracza? Gruby i pryszczaty, niewidzący słońca od tygodni. A patrząc na poziom dyskusji stwierdzam, że to neandertalczycy. 

Czasami zastanawiam się czy to wina ludzkiej natury, czy też przekonania, że w internecie jesteśmy anonimowi i nic nam nie grozi. Za stalking, za obrażanie i zniewagę grozi odpowiedzialność karna, o czym pisałam nie raz. Współcześnie ludzie czują się bardziej sfrustrowani, niedoceniani i osamotnieni niż kilkanaście lat temu. Dlaczego? Bo w czasach, gdy to ja byłam graczem, również istniało „jeb*ć hordę” czy „jeb*ć ally”, ale na tym się kończyło. Wszyscy tkwiliśmy w tym samym bagnie (jak pisałam w artykule o uzależnieniu), wszyscy szukaliśmy tego samego - akceptacji i wewnętrznego spokoju. Dla mnie środowisko graczy czy metali było środowiskiem, w którym czułam się dobrze. Miałam się czuć. Akceptowana, tolerowana, równa. A dzisiaj? Czy cytowane wcześniej komentarze gwarantują poczucie bezpieczeństwa i świadomości „bycia akceptowanym”? 
Internet był ucieczką od środowiska naturalnego, od znajomych, którzy nie nadawali na tych samych falach. Wraz z rozpowszechnieniem się internetu oraz - co gorsza - coraz większą znieczulicą społeczną, miejsca i środowiska, które z początku miały łączyć, dzielą ludzi na gorszych i lepszych. Nie ma już azylu, w którym jest się po prostu akceptowanym. Bo jest się w Ally. Bo jest się w Hordzie. Bo słucha się Sabatonu, albo nie słucha się Black Sabath. I co z tego? Mamy tyle wspólnych mianowników, że powinniśmy zapomnieć o tym, że różnimy się liczebnikami. Świat jest przeciwko nam - imprezowicze są przeciwko graczom, hip-hopowcy przeciwko metalom. Fani książek walczą z fanami filmów; a kina z teatrem. Toczymy wystarczająco wiele „wojen” na co dzień - z innymi kierowcami, pasażerami autobusu o wolne miejsce - że na stronach i grupach zrzeszających ludzi o podobnych zainteresowaniach powinniśmy się czuć bezpiecznie. 
My - w obrębie środowiska, subkultury czy „bycia graczem” - jesteśmy rywalami, nie wrogami. Kojarzysz może te przyjemne dla oka gify, na których to gracze MMA albo boksu mierzą się wzrokiem, a następnie przybijają piątkę, albo robią sobie wspólne selfie? To są rywale. Walczą między sobą na arenie, ale poza nią są ludźmi, a może i znajomymi. Więc w grupach metalowach możemy rywalizować między sobą o to, który zespół jest bardziej lub mniej metalowy; w wirtualnej rzeczywistości możemy być „Ally” i „Hordą” walczący o punkty honoru; możemy kłócić się o to, że playstation jest gorsze/lepsze od stacjonarki. Ale poza wirtualną rzeczywistością, poza grupą - w naszej rzeczywistości - jesteśmy ludźmi o podobnych zainteresowaniach, którzy znaleźli inne osoby o podobnych zainteresowaniach. Naprawdę, mamy o co walczyć? Bo ja uważam, że nie, bo w myśl mojego ulubionego powiedzenia:

racja jest jak dupa - każdy ma swoją


I jeśli ktoś nie chce, to żadne argumenty na świecie jej nie zmienią,

- nawet, jeśli wepchnie mu się tę rację do gardła przed odbyt. 


I jeśli myślisz, że obracam się w patologicznych grupach, zastanów się: do których należysz Ty i czy nie ma tam wojen? Nie ma lepszych i gorszych ugrupowań; nie ma mniej lub bardziej lubianych postaci, książek, filmów? Na pewno są, niezależnie czy należysz do fandomu Harry'ego Pottera, czy do grup dla tarocistów i wróżbitów, czy do grup plus size. Wszędzie będą lepsi i gorsi. Gorsi, bo nie lubią Snape'a albo nie wzruszyła ich jego historia; gorsi, bo nie odwracają kart albo korzystają z run; gorsi, bo są za szczupli do plus size. Przyjrzyj się uważnie następnym razem widząc internetowy spór. 


środa, 5 października 2016

#186 Dlaczego nie piszę o polityce? Bo mama mi nie pozwala...

#186 Dlaczego nie piszę o polityce? Bo mama mi nie pozwala...


Gdybym miała prowadzić bloga o polityce, z pewnością miałabym dużo większe statystyki pod każdym względem. Każda afera sprowadzałaby nowe twarze z wypiekami na policzkach, podekscytowane najnowszymi wydarzeniami; każda kontrowersyjna sprawa wywoływałaby kolejną falę pochwał „w końcu ktoś gada z sensem” jak i fejtu „lewacka kurwa”. Mówiłam już, że uwielbiam to określenie? Lewacka kurwa. Nie byle jaka, a lewacka! Oczywiście, mogłabym prowadzić stronę polityczną, bo każdego dnia czytam wiadomości, śledzę aktualne wydarzenia, a i polityka sprzed dekady nie wydaje mi się zamierzchłymi dziejami (w przeciwieństwie do wielu ludzi mojego pokolenia). 
Zatem, Drogi Czytelniku, mógłbyś się zapytać: dlaczego o niej nie piszesz? Odpowiedź jest stosunkowo prosta: 

mama mi nie pozwala. 


Oczywiście, nie mam czterech lat, a dwadzieścia cztery, i mama nie może mi tego zabronić. Ale nim do tego przejdę, chciałabym podywagować jeszcze chwilę o korzyściach pisania o polityce, bo takie - poza statystykami - z pewnością chyba istnieją. Jakby tak się rozejrzeć po całej blogosferze, ciężko byłoby znaleźć rzetelnie prowadzoną stronę o polityce. Taką, gdzie dany temat byłby rozpisany od początku, do końca, a nie po łebkach, z „aktualnych mediów”. Co prawda, znam kilka stron politycznych, ale ich tematyka rymuje się również z satyrycznych. Aczkolwiek, czyta się je przyjemnie. 
Z polityką jest tak, że do swojej racji nigdy nikogo nie przekonam; nawet kiedy nie przekonuję, a raptem przedstawiam swoje argumenty, ktoś przekonuje mnie do swojej racji... a raczej nawraca, słowem i agresją. Trochę jak z wyprawami krzyżowymi, o których ostatnio jest głośno w memicznej stronie internetu. Bo racja jest tylko jedna, i po tylko jednej stronie, a wszystkie inne się mylą. 

- Istotnie, nigdy, w żadnej kwestii nie ma jednomyślności, a przecież prawda jest tylko jedna. To paradoks, nieprawdaż? Nie zastanawiałeś się nigdy, dlaczego tak jest?
- To proste... - Andremil zamyślił się na chwilę - Zwykle jest tak, że każdy ma trochę racji. Tym samym każdy posiada jakąś część prawdy.
- Właśnie! - wykrzyknął Sokrekot - Ale nikt nie może ogarnąć rozumem całości. Tych, którzy są w stanie połączyć zaledwie kilka okruchów, zwykliśmy nazywać geniuszami. Pełnia prawdy zawsze wymyka się naszemu umysłowi.
 Konrad T. Lewandowski, Most nad Otchłanią

Pisanie o polityce, niestety, wymaga zmysłu filozofa; zmysłu, o którym mówią bohaterowie jednej z moich ulubionych powieści.  I nie ma co ukrywać, spora część naszej populacji nie uwzględnia tego, że druga strona może mieć część racji. Skąd ten wniosek? Każdego dnia czytam wystarczająco internetowych kłótni, w których celem nie jest osiągnięcie większej prawdy, ale nawrzucanie przeciwnikowi tak, by w końcu przyznał: „masz rację”. W stylu, moja racja jest bardziej mojsza. 
Nie wiem czy to domena ludzi jako takich, czy to domena nas - polaczków-cebulaczków - ale wejście w czyjąś parę kaloszy nie należy do naszych mocnych stron. Właściwie, to my nawet nie próbujemy wczuć się w drugą osobę; wymagałoby to od nas uwzględnienia myśli, że być może nie mamy racji, a kto z nas jest w stanie to uznać? Pozostawię to pytanie bez odpowiedzi. 

nie piszę o polityce, bo...


Bo polityka nie jest dla ludzi mądrych. Po czym to wiem? Ilekroć zaczyna się dyskusja polityczna, w większości ogranicza się do siły argumentu głosowych. Wywlekanie brudów, niedotrzymanych obietnic, przerzucanie odpowiedzialności „za to” albo „za tamto”. I zasada jest prosta: kto krzyczy głośniej, ten ma rację. No i wypadałoby w dyskusjach, jak już pisałam, uwzględniać rację drugiej osoby, brać pod uwagę argumenty i weryfikować własne. Co się robi, gdy argument zostanie obalony? Krzyczy jeszcze głośniej. Przecież w polityce nie chodzi o to, by wspólnie rozwiązać problemy obywateli! Chodzi o to, kto ma rację. 
Bo, choć nie żyłam w czasach komuny, wiem o niej wystarczająco dużo. Wiem wystarczająco dużo o władzy inwigilującej obywateli; o podsłuchiwanych rozmowach, czytanych listach; o donosach, o znikających w tajemniczych okolicznościach ludziach, o więzieniach pełnych politycznych „pensjonariuszy”. Kiedy inni mojego pokolenia nie lubili słuchać opowieści starszych, ja po dziś dzień lubię usiąść przy stole z dorosłymi, i słuchać w milczeniu opowieści i wspomnień, mniej lub bardziej makabrycznych. 
Bo jestem na bieżąco z aktualnościami politycznymi, i co za tym idzie, wiem o nowych ustawach i zakresach tych ustaw. Media trąbią o jednym, a po cichu przechodzi drugie. I wiem, i czytam, i zapamiętuję najważniejsze wątki. Dlaczego? Powiem w następnym akapicie. 
Bo znam historię, choć nie znam jej wystarczająco dobrze, by mówić o niej otwarcie. Naczytałam się, nasłuchałam się, i co ważniejsze w mojej opinii, nauczyłam się wyciągać wnioski.I połączenie tych czterech punktów daje mi prosty obraz, krzyczący do mnie swoimi barwami prosty przekaz: nie pisz o polityce. Bo to niebezpieczny temat; bo ludzi nie zmienisz i ich spojrzenia na świat; bo to co się dzieje, działo się kiedyś i jest niebezpieczne dla tych, którzy krzyczą za głośno. Między innymi, dlatego piszę ogólnikami. 

Co więcej, nie wiem czy przeżyłabym kolejną falę hejtu. Jestem kobietą, która prowadzi bloga; jestem kobietą, która ma własne zdanie i nie zawaha się nim podzielić; jestem kobietą, która nazywa sprawy (w miarę) po imieniu; jestem feministką. Jak zauważył w pewnym wywiadzie Lexpressive, to wystarczy, by stać się wrogiem publicznym; bym musiała kasować hejty i pełne nienawiści wiadomości. To wystarczy, by nazywać mnie „lewacką kurwą”. Czy potrzebuję kolejnej fali hejtu? 
Osobiście, cenię sobie względny spokój, i kiedy - pewnego dnia - przeleje się fala, zablokuję możliwość komentowania. I tyle. 

I nie piszę o polityce, bo mama mnie o to prosi. 

Dobra, czasami piszę, bo muszę, po prostu muszę. 

sobota, 1 października 2016

#185 Czarny protest? Sorry, to nie moja sprawa.

#185 Czarny protest? Sorry, to nie moja sprawa.


Nadchodzi przyszłość, i widzę dwa obrazy. Pierwszy - kobiety, które chodzą na groby swoich dzieci i kładą na smutnych, marmurowych pomnikach kolorowe kwiaty. Drugi - osierocone dzieci idą w towarzystwie przygnębionych ojców, na grób matki i młodszego rodzeństwa, które zabrało ich oboje na drugą stronę. Obie wizje są przerysowane, i co gorsza, obie są prawdopodobne. 
Czym jest czarny protest? Pospolitym ruszeniem wkurwionych kobiet; kobiet walczących o wolność - wolność słowa, wolność wyboru. To głośny sprzeciw kobiet, które muszą walczyć o podstawowe prawo: prawo do życia. Tu nie chodzi o dostęp do aborcji jako alternatywy zabezpieczenia; tu chodzi o prawo decydowania o swoim życiu lub zdrowiu. I nie mam zamiaru na tym poziomie wchodzić w polemikę: dziecko też zasługuje na to, by żyć; bo ten artykuł nie jest ani dla obrońców życia, jak i kobiet wkurwionych. Jest dla tych, którzy są święcie przekonani, że to nie ich sprawa. 

Otóż: jest

Załóżmy, że wpadłeś tutaj, bo to nie jest twoja sprawa. 


Większe prawdopodobieństwo, że jesteś tutaj, bo albo bierzesz udział w czarnym proteście i oburzył cię tytuł, albo jesteś przeciwny i liczyłeś na artykuł popierający poglądy pro-life. Ten tekst może być dla pierwszej opcji, ale dla drugiej z pewnością nie. No ale, załóżmy jeszcze raz, że to nie jest twoja sprawa


Jeśli uważasz, że to nie twoja sprawa, jest kilka opcji:

Możesz być nastolatkiem, Możesz też wychodzić z założenia, że to problem dziewczyn: sam nie masz żadnej, choćbyś bardzo chciał, i stwierdzasz, że głupim babom się należy za friendzonowanie. Koloryzuję, mam tego pełną świadomość, ale - chłopaku - któregoś dnia będziesz mieć dziewczynę, i co zrobisz, kiedy okaże się, że jest w ciąży z kimś, kto ją zgwałcił? Uciągniesz to psychicznie? Wątpię, bo mało kto byłby wstanie; nie mówię ani o dziewczynie, która jest tematem naszego monologu.
Oczywiście, możesz być i czterdziestolatkiem bez dziewczyny. 
Możesz być nastolatką, przekonaną, że dorosłość jest za magicznymi drzwiami, i nie uderzy w ciebie odpowiedzialnością wcześniej, jak przed magiczną osiemnastką. Niestety, życie jest brutalne, i nikt nie czeka na wiek: możesz się zarazić paskudnym choróbskiem wcześniej, możesz zajść w ciążę wcześniej, możesz zostać zgwałcona lub wykorzystana wcześniej niż przed osiemnastym rokiem życia. Bo - uwaga - gwałciciel nie pyta: „przepraszam, czy skończyła już pani osiemnaście lat?”. 
Możesz nie chcieć mieć dzieci, więc nie widzisz problemu w „płodach zagrażających życiu”. Zabezpieczasz się ze swoją lubą, i tyle. Niestety, czasami dzieje się tak, że dziecko-cud pojawia się w twoim życiu. Bezpłodność, prezerwatywa, pigułki? Mówię, dziecko-cud. Godzisz się z myślą o tym, że będzie was troje, a nie dwoje. Nagle to dziecko cud okazuje się śmiertelnym zagrożeniem dla kobiety, której jesteś w stanie oddać wszystko. I w ten sposób na horyzoncie pojawia się widmo, że nie dwoje, nie troje, ale ty sam, bo twoja luba umrze, zmuszona do donoszenia dziecka. Aborcja nielegalna, prawda? Życie dziecka ponad zdrowiem i życiem matki, prawda?
Antykoncepcja - jak życie pokazuje - potrafi nawalić w najmniej odpowiednim momencie. I co, załóżmy, kiedy kogoś nie stać na dziecko? Większość rodzin żyje na granicy ubóstwa, choć się o tym nie mówi, a jakby nie patrzeć, dziecko to nie mały koszt. Wówczas kobiety i tak będą dokonywać aborcji, ale za granicą; albo zwiększy się odsetek dzieci porzucanych na śmietnikach. Jakkolwiek, antykoncepcja zawaliła, i zawali jeszcze nie raz. 
Możesz mieć już szczęśliwą rodzinę, żonę, córkę, syna, ale to nie koniec twoich problemów. Dowiadujesz się, że twoja żona jest w ciąży. Cieszycie się; kolejny członek rodziny, kolejna radość. Niestety, lekarz podczas badania krzywi się, robi dziwne miny. I dowiadujecie się, że dziewięć miesięcy starania, walki z hormonami, tyciem, jedzeniem, dbaniem o siebie, odpoczywaniem, i prawdopodobnie z ryzykiem zwolnienia z pracy tylko po to, by to maleństwo noszone pod sercem, umarło kilka godzin lub kilka dni po porodzie. 
Możesz być już sędziwy wiekiem, mieć odchowane dzieci i wspaniałą żonę obok siebie, i któregoś dnia zadzwoni do ciebie zapłakana córka. Napadli ją, gdy wracała z pracy po godzinach; kilka tygodni później dowiadujesz się, że jest w ciąży. I musisz patrzeć, jak jej pierwsze doświadczenia związane z dzieckiem polegają na uświadamianiu sobie, że gwałciciel jest ojcem; że przez dziewięć miesięcy będzie nosić pod sercem dziecko człowieka, który je zgwałcił. Czy jesteś w stanie wczuć się w tę rolę? 

Aktualnie, można dokonywać aborcji w kilku poszczególnych przypadkach: kiedy dziecko powstało w wyniku gwałtu, kiedy dziecko zagraża życiu lub zdrowiu matki oraz kiedy dziecko nie ma szans na przeżycie poza łonem matki. Na ten moment gwarantuje to ustawa z 1997 roku, która była - może niedoskonałym, ale jednak - kompromisem między zwolennikami obrony praw i życia kobiet, a obrońcami życia poczętego. 
Niestety, w tym roku postanowiono naruszyć ten kompromis, w wyniku czego zdenerwowane wkurwione kobiety wyszły na ulicę. I zaraz obok nich stoją obrońcy życia, wymachujący transparentami ze zdjęciami abortowanych płodów. Walka o prawa, walka o człowieczeństwo, walka o wiarę. W tym roku, choć może o tym nie wiesz, rozpętała się naprawdę ważna bitwa o losy nas, Polaków. Moją przyszłość, twoją, mojej siostry, twojej siostry; przyszłych generacji bądź też świeżych trupów na cmentarzu. 

I nie piszę tego wszystkiego by wmówić Ci swoje poglądy (które zawarłam tutaj), choć nie ukrywam, nie byłam w stanie tego wszystkiego napisać, nie przedstawiając swojego stanowiska. Piszę to wszystko by uświadomić ci, że nie ma czegoś takiego jak: „to nie moja sprawa”, „mnie to nie dotyczy”. To twoja sprawa, jeśli nie dzisiaj, to za rok; jeśli nie dotyka cię ten problem teraz, za pół roku będziesz sobie pluć w brodę, że nie stanąłeś po żadnej ze stron. 
Być może - za rok aborcja będzie całkowicie legalna, a ty będziesz żałować, że nie poszedłeś z innymi, że nie zagłosowałeś, że nie oddałeś swojego podpisu. I będziesz psioczyć, na „matki morderczynie”; na sąsiadkę spod trójki, która przeszła już trzy aborcje i chętnie o tym opowiada na ławeczce pod blokiem.  
Albo może być tak, że za rok aborcja będzie całkowicie nielegalna, a ty będziesz odprowadzać swoją kilkuletnią wnuczkę z wiązanką kolorowych kwiatów na dwa groby: mamusi i braciszka, próbując wytłumaczyć, dlaczego mama pojechała do szpitala i z niego nie wróciła ani ona, ani braciszek. Domy Dziecka - być może - będą przepełnione, a sieroty licznie będą szły na cmentarze z kolorowymi kwiatami w rękach.

Przyszłość i tak nadejdzie, 

z twoim lub bez twojego udziału

głosu czy pozwolenia. 


Póki co, jest dzisiaj, i nadal masz wpływ na podjęcie decyzji; brak decyzji też jest decyzją, ale wierz mi na słowo, nie najlepszą. A co najważniejsze, w moim skromnym przekonaniu, jeśli stoisz z boku - czy to podczas wyborów, czy takich przedsięwzięć - jesteś ostatnią osobą, która może narzekać na „aktualny stan rzeczy”. Bo za rok rzeczywistość będzie, i jeśli nie podjąłeś żadnego działania, nie będzie taka, jakbyś chciał.
Dlatego, nie pieprz, że to nie twoja sprawa. To jest twoja sprawa - jeśli nie teraz, to za rok; jeśli nie za rok, to prędzej czy później.

Krótkowzroczność - jak pokazuje życie - to nie tylko wada wzroku, ale i wada umysłowa, albo wada serca, zależy jak na problem spojrzeć. 

wtorek, 13 września 2016

#184 Jak to jest być dziewczyną na deser?

#184 Jak to jest być dziewczyną na deser?



Przerwa w pisaniu z jednej strony dobrze mi zrobiła, ale z drugiej nie jestem w stanie zebrać myśli w całość. Ślęczę nad każdym zdaniem, myślę co chcę w nim zawrzeć by całość była spójna i składna. Niemniej, taka przerwa była i jest mi potrzebna, tym bardziej, że moje serce aktualnie znajduje się literackiej rzeczywistości. I tak błądzę bo błoniach wyobraźni od sierpnia, co najpewniej dało się zauważyć. Zrywam jednak tę zasłonę na krótki moment po to, by podzielić się głębszym przemyśleniem na pewien temat. Przyszedł do mnie spontanicznie, poprzez obserwację otaczającego mnie świata. Niemniej. 
Artykuł jest jak kot Schrödingera - jest wpisem osobistym, jak i nim nie jest. Rzadko kiedy dzielę się osobistymi doświadczeniami, z kilku prostych powodów. Po pierwsze - są moje, i tylko moje. Po drugie - nie chciałabym by trafiły do szerszego grona odbiorców, zwłaszcza tych, którzy próbowaliby obrócić je przeciwko mnie. I nieważne czy zawarte w tekście byłyby moje doświadczenia, doświadczenia innej osoby, czy wyssane z palca brednie - ktoś wmówi mi dziecko do brzucha. Na ile w tym prawdy będą wiedzieć nieliczni. Tymczasem, zapraszam na pierwszy po naprawdę długiej przerwie tekst o pewnej bohaterce. Kim ona jest? Cóż. 

Dzisiejszą bohaterką jest dziewczyna na wędkarskim haczyku - 

dziewczyna, która wpadła w strefę zwaną friendzone


Kto nie słyszał o pojęciu friendzone, najpewniej nie korzysta z facebooka; nie przegląda portali humorystycznych, nie ogląda... Właściwie, to magiczne słówko - friendzone - jest już wszędzie. Kojarzy się - przynajmniej mi - ze zdjęciami smutnych chłopaków, do których przytula się naprawdę atrakcyjna dziewczyna, a całość podpisana jest „z najlepszym przyjacielem”. Przy tym przeważnie pojawia się zdjęcie żołnierzy składających hołd poległemu towarzyszowi. Cóż, taki pogląd mam na friendzone, ponieważ tak przedstawiają go użytkownicy internetu; przez społeczność damsko-męską, gdzie feministyczne i szowinistyczne środowiska zwalczają się na każdym kroku, publikując obraźliwe posty, zdjęcia czy memy, a kłótnie i obrażanie się są chlebem powszednim. I pokazuje się kobiety jako te złe, te wykorzystujące; mężczyzn, jako ofiary kobiecej chciwości.
Prawda jest taka, że w życiu ten cały friendzone wygląda troszkę inaczej; z życia codziennego kojarzę go przede wszystkim z dziewczynami, które zakochały się w niewłaściwych chłopakach, a ci niewłaściwi chłopacy to wykorzystują, trzymając zdobycz na tyle blisko siebie by ta nie odeszła, a jednocześnie na tyle daleko, by mieć możliwość dalszego połowu. Tak, dziewczyna jest rybą, chłopak wędkarzem, a haczyk - uczuciami. Taką metaforą sobie rzuciłam, o. I to co teraz powiem będzie bardzo krzywdzące, ale ten friendzone - w kontekście internetowych memów - wydaje mi się dużo gorszy. 
Środowiska internetowe, jak już podkreśliłam, przedstawiają ofiarę friendzone jako chłopaka w towarzystwie urodziwej dziewczyny. Nie, żeby dziewczyny przyjaźniły się tylko w przeciętniakami; wszyscy lubimy towarzystwo przystojnych i ślicznych osób, nie ma co ukrywać. Jednakże ja widzę to tak, że chłopak zainteresował się z nią ze względu na urodę, i tkwi w jej strefie w nadziei, że go zauważy i być może pokocha. Uczucia? Może później - teraz liczy się to, że mógłby się pochwalić przed kumplami. Już kiedyś wspominałam, że w takim kontekście, kobieta jest jak automat na komplementy. Wrzuć kilka ciepłych słów, a otrzymasz buziak; jak go nie otrzymasz, sprzęt jest popsuty.
W internetowym kontekście, w pierwszej kolejności chodzi o urodę i próbę przypodobania się dziewczynie. Z tego powodu zaczyna się bycie „pantoflem” na posyłki i zakupy. Znaczy, nie twierdzę że jest tak; tak przedstawiają mi to środowiska internetowe. Jeśli się mylę, to jestem otwarta na historie.

Niemniej, cała „męska” część internetu aż huczy od tego, że jesteśmy - my, kobiety - okrutne, że wodzimy za nos, że nie spełniamy obietnic. Wykorzystujemy słabe jednostki do własnych korzyści: by nas wozili, by kupowali nam prezenty, by byli na każde nasze skinienie. I - niestety - to prawda. Kobiety tak robią, mówię to z ręką na sercu. Nie jestem tej strefy zwolenniczką, jednocześnie twierdzę, że zarówno mężczyźni, jak i kobiety wpychają się z własnej, nieprzymuszonej woli. Bo, skoro jest im tak źle, to dlaczego nie odejdą? 

Z powodu, o który już wspomniałam. 

haczyk - uczucia


Uczucia to coś, z czym niełatwo jest wygrać. Definiują nie tylko nas, ale i otaczającą nas rzeczywistość (a patrząc na dominację nienawiści i agresji w internecie, jestem przekonana, że rzeczywistość jest ognista i w barwach krwi). Jeśli ktoś nie jest zakochany i wpadnie w strefę zwaną „friendzone”, przy kilku nieprzyjemnych sytuacjach lub po tym jak zostanie wykorzystany, odchodzi, co jednocześnie sprawia, że nie wpadł w strefę przyjaźni w ogóle. Bo w tej strefie tkwią ci, którzy wiernie trwają przy tej drugiej osobie, mimo kopniaków mentalnych, mimo zranionych uczuć i podeptaniu godności. Tkwią właśnie dlatego, że są zakochani. 
Uczucia sprawiają, że podejmują nieracjonalne decyzje; uczucia sprawiają, że jesteśmy głupi i naiwni, co gorsza, godzimy się na to wszystko z opuszczoną głową w nadziei, że nasz wysiłek i poświęcenie zostaną nagrodzone. Cóż. Do tego wrócę później. 


kobiety w strefie przyjaźni


Ta, tak, my - kobiety - też wpadamy we friendzone. Zakochujemy się, a zakochana dziewczyna to najgłupsza istota pod słońcem. Nie wiem czy istnieje głupsze i bardziej naiwne stworzenie na ziemi (nawet pandy bywają mądrzejsze); tym bardziej, że z doświadczenia wiem, że o utratę zdrowego rozsądku nie trzeba się starać. Na szczęście, jest nadzieja. Wraca. Czasami. Dodam jednak - jeszcze nim ktoś wysnuje teorie, że kobiety nie wpadają we friendzone; że mężczyźni nie są tacy okrutni, i że to domena nas, płci łagodnej - że kobiety też mają swoje słabości. Niestety, znam nie jedną i nie dwie dziewczyny, które wpadły w strefę komfortu innej osoby na tyle głęboko, by powiedzieć wprost: były w dupie. Bo zakochana dziewczyna jest oddana, i to bardzo. Wspominałam, że sami wpychamy się w objęcia strefy przyjaźni? U kobiet jest to o tyle widoczne, że im większy „bad boy”, tym większe prawdopodobieństwo kłopotów.
My, kobiety, mamy dziwne przekonanie, że uda nam się odmienić tego bad boya. Że nasza cierpliwość i miłość zostanie doceniona, że w końcu otworzy oczy w ostatnim, dramatycznym momencie. Rzuci to, co akurat robił - rozprawa sądowa, koncert rockowy czy prawie-seks z modelką, ponieważ dotrze do niego „to ona!”. Zostawi wszystko tak, jak zaczął, i ruszy do mieszkania; z kwiatami, winem, albo i bez. Będzie się dobijać, wołać i przepraszać; kiedy drzwi się przed nim otworzą, weźmie w objęcia, pogładzi po głowie i powie „wszystko będzie dobrze”.
Jeśli kojarzysz ten scenariusz, to znaczy, że też oglądasz ckliwe komedie romantyczne. O nich pisałam już bardzo rozbudowany tekst: Kobiece kino. (Nie)kocham, (nie)lubię, (nie)szanuję. Osobiście wysnuwam teorię, że to właśnie przez takie kino - zaszczepione już w najmłodszych latach - wierzymy w to, że uda nam się odmienić jego serce i że nasze uczucia w końcu zostaną docenione. Dlatego też tkwimy w strefie friendzone, czekając aż nas doceni i dostrzeże, że go kochamy. Sęk w tym, że on o tym doskonale wie. I to wykorzystuje. 
Mężczyzna czy też chłopak wie, kiedy dziewczyna wlepia w niego spojrzenie cielaka; kiedy jest na każde zawołanie, na każde skinienie. On wie, że ona zrobi wszystko by mu się przypodobać. Jechać na koncert? Wyskoczyć do klubu? Pić tanie wino w melinie? On wie, do kogo zadzwonić w środku nocy o transport; on wie kto jest na każde zawołanie. Ty. Ja. Każda z nas, która jest zakochana i wierzy w to, że on zauważy nasze starania. Jednakże, on widzi te starania i wykorzystuje to na każdym kroku. W ten sposób nie musi się utożsamiać z wyrazami „związek” czy „chłopak i dziewczyna”. Może spotykać się z innymi dziewczynami, nawet na przelotny seks; może pić z kumplami, spędzać czas jak chce, bez zobowiązań i ze świadomością, że jesteś. Jesteś jego dziewczyną na deser.
Na śniadanie piwo z kumplami, na drugie śniadanie randka z dziewczyną, na obiad seks z nią, i na deser ty - dziewczyna, która wyskoczy na obiad, odwiezie do domu czy przytrzyma głowę, gdy on będzie znosić modły do Posejdona. Będziesz na rodzinny obiad, będziesz na wesele kuzyna. Będziesz, gdy trzeba będzie zaopiekować się psem jego ciotki, albo kwiatkiem jego siostry. Będziesz zwłaszcza wtedy, gdy nikogo innego nie będzie. Będziesz, przekonana, że cię zauważy i co ważniejsze, doceni.

miałam powiedzieć później

więc mówię


Wszystkie komedie romantyczne, które przedstawiają ten schemat romansu - ona za nim, on za nią nie - mają happy end. On zaczyna rozumieć swoje uczucia, że jednak kocha ją; dociera do niego ile poświęciła, jak bardzo była mu oddana, i teraz - gdy to traci - postanawia o to walczyć. I wygrywa. On ma ją, ona ma jego, i koniec filmu, lecą napisy końcowe. 
W życiu ma to swój ciąg dalszy, i nie do końca taki happy. Przyznaję, że od czasu do czasu cierpliwość i oddanie zostają nagrodzone i tak jak w komediach, ona i on, niebo i grom. Tak, w naszej ognistej i krwistej rzeczywistości dociera do niego, że może warto się z nią związać, że warto ją nagrodzić. I rezygnuje z imprez, kumpli, innych dziewczyn po to, by móc ustawić status na facebooku. I wiem, że czekasz na ten moment. A jeśli czekałaś, i dostałaś to, czego chciałaś - znałaś gorycz tego zwycięstwa. Jeśli nie, poznasz. Pozwól, że powiem ci jak ono smakuje. 

ludzie się nie zmieniają


Jeśli myślisz, że do niego dotarło twoje poświęcenie, i dlatego jest z tobą, wkrótce przekonasz się, że tak wcale nie jest. Zrobił to tylko po to, by nie stracić pewnego „deseru”. Zrozumiesz, że jesteś tą małą szprotką na haczyku i zostałaś ze swoim wędkarzem tylko dlatego, że nie złowił lepszej rybki. Jesteś dziewczyną na deser - na później. Byłaś nią, jesteś i będziesz. Nawet jeśli on zmienił swoje nastawienie, nawet jeśli naprawdę cię docenił i pokochał, i jest z tobą, bo tego chce, to w twojej głowie na zawsze będzie z tobą dlatego, że nie było lepszej opcji. W twojej głowie zawsze będzie się obracać za lepszymi „okazami”; że zniknie z twojego życia gdy tylko taką znajdzie. Przez cały czas będzie cię gryzł ten głosik w głowie, powtarzający bezustannie, na okrągło - „jesteś dziewczyną na deser”, „jesteś, bo nie było lepszej okazji”. 
Będzie cię to stopniowo podtruwać; może nie od razu, bo z początku ten głos zostanie zagłuszony przez euforię, przez radość, przez to, że się udało. Gdy emocje opadną, gdy do związku wkradnie się monotonia dnia codziennego, zacznie cię rozsadzać od środka pewnego rodzaju złość. Bo kazał ci czekać, bo nie doceniał cię od początku. Ta walka - im dłużej trwała - tym boleśniej będzie cię rozbijać od środka. Możesz próbować siebie przekonać, że tak nie było, ale było, i dobrze o tym wiesz. 
To trochę jak ze zdradą. Jeśli zdradził/a raz, będzie to robić zawsze. Jeśli nie w życiu codziennym, nie z innymi ludźmi, to za każdym razem w twojej głowie. Nie pozbędziesz się tego głosiku, choćbyś się starała. W końcu wewnętrzna frustracja, złość i pretensja zacznie rosnąć. Bo starałaś się tyle czasu, jesteś zmęczona bezustannym staraniem się, a świadomość, że jesteś na chwilę przyczyni się do stopniowego upadku. Co się stanie, gdy odłożysz na chwilę broń? Gdy na chwilę przestaniesz się starać tak bardzo? Pojawi się nowa rybka, pojawi się inny deser. 
I ta świadomość oraz ten głos w twojej głowie nie opuści się nawet na chwilę. Będzie regularnie przypominał o swojej obecności; o cenie, jaką zapłaciłaś. O przepłakanych nocach, o zranionych uczuciach gdy widywałaś go z innymi. O urażonej dumie, gdy bez ogródek przyrównywał cię do innych, albo z innymi mylił. TO nie zniknie. Będzie z tobą już na zawsze, gdzieś w głowie, jak echo powracających doświadczeń. I oto jest gorzki smak pyrrusowego zwycięstwa, twojego zwycięstwa

rybak niechętnie wypuszcza zdobycz


Załóżmy jednak, że nie dotarłyśmy do scenariusza „on ze mną, a ja z nim” i wróćmy do momentu, w którym on jest jeszcze przyjacielem, a ty przekonujesz cały świat, że przyjaźń damsko-męska to nie mit. Mężczyźni - wbrew temu co twierdzą - wiedzą jak manipulować naszymi uczuciami, tym bardziej, kiedy to nam zależy, a im nie do końca. Kiedy wyczują, że zaczynasz mieć wątpliwości; że chciałabyś zniknąć z jego życia i zająć się swoim, rzuci hasełkiem, który rozpali wewnętrzny ogień na nowo. 
„Chciałbym, by moja dziewczyna była taka jak ty” albo „w sumie, mógłbym  być kiedyś z tobą w związku”. Takie frazy, rzucone od niechcenia, we właściwym momencie, potrafią stopić zatwardziałe serce i myśl o rozstaniu znika. Pojawiają się wątpliwości czy to dobry pomysł, zaczynają się obawy i ku zdziwieniu wszystkich, pojawia się siła, by dalej to ciągnąć. By znosić kopniaki i upokorzenie; trwać w tej toksycznej relacji, będąc przekonaną o tym, że wszystko będzie dobrze. 

Niby my - kobiety - jesteśmy manipulantkami, a mężczyźni to ofiary naszych knowań. W pewnym sensie, tak, jesteśmy manipulantkami. Z doświadczenia jednak wiem, że żadna ze stron nie ma przewagi; że nawzajem się wykorzystujemy, nawzajem się „bajerujemy”. Piszę jednak od kobiecej strony, bo męski punkt widzenia przewija się tak bardzo, że zapomina się o kobietach we friendzone. 

friendzone - strefa przyjaźni


Już raz powiedziałam, powiem i drugi; sami wpychamy się w objęcia friendzonu. Sami się stawiamy na tym regale, obok tych a nie innych zabawek. Dlaczego? Bo - kierowani uczuciami - pozwalamy się tak traktować. Jeździmy z nią na zakupy, albo z nim na imprezy; wysłuchujemy o jej wymarzonym chłopaku albo o dziewczynach, jakie zaliczył przez weekend. Siedzimy cicho, słuchamy ze łzami w oczach i czekamy, aż on/a zauważy je. 
Jest równie prawdopodobne, że je nie widzi, jak i widzi, ale ignoruje. Nie chcę wrzucać wszystkich „manipulatorów” do jednego wora; nie twierdzę, że wszyscy są źli, i robią krzywdę drugiej osobie celowo. Są ludzie i ludziska, jak mawia moja mama

I choć „oprawcy” tak bardzo się od siebie różnią, tak ofiary mają ze sobą wiele wspólnych mianowników. Zakochani, oddani, wierzący w ten mit, że miłość zmieni ludzkie serca; sami wepchnęli się w tę sytuację, i tylko oni sami mogą się z niej wyciągnąć. Nie można ich wygrzebać, ani wyszarpać siłą. Dlaczego? Im bardziej ich szarpiesz, tym głośniej na ciebie warczą; toksyczne relacje mają to do siebie, że niszczą tych, którzy próbują je przerwać. 
Ofiary strefy przyjaźni cierpią każdego dnia i trwają w zawieszeniu; czekają. I właśnie o takim czekaniu pisałam w artykule: „Dziewczyno! Chcesz czekasz na księcia z bajki? To czekaj nawet do usranej śmierci.”. Bo czekamy; czekamy aż nas zauważy, aż nas doceni; czekamy aż napisze, zagada. Czekamy, niestety. 

to nie jest temat do żartów


O tym nieszczęsnym friendzone ludzie dowiadują się ze śmiesznych memów, które wykpiwają tego biednego chłopaka, tkwiącego w towarzystwie atrakcyjnej dziewczyny. Śmieją się z podpisu „z najlepszym przyjacielem” i dorzucają swoje pięć groszy, doklejając tych Bogu ducha winnych żołnierzy. Tak przedstawia to społeczność internetowa: ludzie we friendzone to ludzie o słabych charakterach, tkwiący w toksycznych relacjach, sami sobie winni. 
Wiesz co widzę, kiedy patrzę na takie zdjęcia? Ludzką tragedię. Człowieka zakochanego, skazanego na upokorzenia ze strony dziewczyny i kumpli; widzę dramat osoby, która każdego dnia widzi swoją ukochaną z innym. Zazdrości; jad toczy go od środka. Wie, że jest chłopakiem na deser/ że jest dziewczyną na deser. Jest na później; jak zabawka odłożona na półkę. Zabawka, która wiernie będzie trwać. 
Dla mnie friendzone nie jest tematem do żartów, nie był i nie będzie. I powiem to po raz trzeci: ludzie sami wpychają się w tę strefę. Z jednej strony nie powinnam współczuć osobom, które dobrowolnie doprowadziły się do takiego stanu; bo gdyby chciały, mogłyby odejść. Z drugiej strony wiem, że z uczuciami się nie wygra; by odejść, należy przekuć miłość w nienawiść, radość w smutek, a z cierpienia uczynić tarczę. Czy zasługują na to, by z nich kpić? Wydaje mi się, że sami serwują sobie wystarczające upokorzenie. A tym, którzy serwują te cierpienia celowo - bo im wygodnie, bo tak jest zabawnie - któregoś dnia noga się powinie; któregoś dnia, natrafi kosa na kamień. 

niedziela, 21 sierpnia 2016

#183 „133 dni feminizmu”, czyli jak z kobiety stałam się babochłopem.

#183 „133 dni feminizmu”, czyli jak z kobiety stałam się babochłopem.


Kiedy 133 dni temu powiedziałam na głos: Ja, feministka, wiele się zmieniło. Najpierw obwieściłam to całemu światu, wpychając swój artykuł w przełyk każdego znajomego: wysyłałam w prywatnych wiadomościach z tekstem: „musisz to przeczytać, bo ty nic nie wiesz o feminizmie”. Później wzięłam kuchenny nóż - symbol wyzwolenia - i ucięłam moje długie włosy, które z kolei są wyrazem uciśnienia przez patriarchat. Pozbyłam się wszystkich kobiecych ubrań, i pognałam na zakupy do męskiego działu, wybierając wszystko o kilka rozmiarów za duże. No i męskie, bo mężczyźni są źli.  
W drodze powrotnej, kupiłam farbę do włosów; rozważałam między niebieskim a różowym kolorem, zdecydowałam się na niebieski, bo różowy jest kolejnym symbolem męskiej władzy nad kobietami. Oczywiście, spaliłam wszystkie staniki - a tymi ładniejszymi rzucałam w przechodniów na ulicy, demonstrując swoje wyzwolenie. Przestałam o siebie dbać, a na sam koniec wpychałam wszystkim męskim znajomym wiadomości, jakimi to są szowinistami i mizoginami, a koleżankom pisałam, że muszą wyrwać się z kajdan męskiej dominacji i by zaczęły być wyzwolone, jak ja. Opierali się: wszyscy się opierali moim prawdom. W końcu mnie zablokowali, bo mieli dość prześladowania ich poglądów... 

... i tak, w przeświadczeniu niektórych, wyglądało moje przejście na „feminizm”.

Pozwól, że opowiem ci jak naprawdę wyglądało 133 dni feminizmu, dobrze? 


wszystko mnie obraża?


Feminizm sprawia, że wszystko powinno mnie denerwować, a sama powinnam być przewrażliwiona na wszystkich płaszczyznach. Uwaga: nie jestem, choć znajdą się tacy, co będą uważać, że zrobiłam się przewrażliwiona (do tego wrócę później). Naprawdę, feminizm nie sprawia, że każdy żart staje się obrazą majestatu - sama serwuję żarty feministyczne, szowinistyczne, rasistowskie i z czarnego humoru. Bo to są żarty - póki służą temu, by się pośmiać, śmiać się będę. Jeśli jednak mają na celu obrażenie, wyśmianie poglądów - cóż, chyba każdy się wówczas denerwuje, prawda? 
Pozwól, że przejdę do przykładów: kojarzysz te wielkie „gównoburze” o tyłek postaci z gry Overwatch? Rzekomo, feministki mocno oburzyły się na tworzenie nierealnych standardów kobiecych. Mój komentarz do tej sprawy? Ta postać miała naprawdę cudowny tyłek, i aż przyjemnie się patrzyło. Dlaczego o tym mówię? To postać z gry - fikcyjna, nierealna, narysowana. Podobnie jak postacie z kreskówek, anime, bajek, baśni, i wszystkiego co tylko się nawinie. Póki nie jest to rzeczywista, materialna postać przerobiona w photoshopie - jest mi to obojętne. 
Kolejna kwestia: Mystic z filmu X-Men. Moment, w którym główny antagonista ją dusi, jest momentem szowinistycznym. Jednakże... To film akcji; w nim biją się wszyscy, bez względu na płeć, kolor skóry czy wyznanie. Dała „bęcki” i zebrała „bęcki” - end of story, prawda? Nie robię z tego większej filozofii, bo tutaj jej nie ma. I choć istnieją kobiety, które się na to oburzyły - ja do nich nie należę, i nie lubię, gdy wpycha mi się takie poglądy w przełyk. Mam swoje, i wydaje mi się, że są bardziej poukładane. 

Co ważniejsze, nie jestem jedyna z tym „obrażaniem” się o wszystko; mam koleżankę, która również jest feministką (szok, prawda?). Obie przesiadujemy w różnych częściach internetu, i podsyłamy sobie śmieszne memy o feministkach. Wierz mi lub nie, niektóre są naprawdę dobre, i uśmiejemy się tak, że głowa mała. No ale, jesteśmy feministkami i obrażamy się o wszystko, bo wszystko nas obraża. 

czy wpycham wszystkim swój feminizm? 


To z kolei jest trochę jak z weganami i prawnikami; znaczy, wszyscy się śmiejemy, że nie przemilczą w konwersacji momentu, by powiedzieć jeszcze raz: „studiuję prawo i jestem weganem”. Niby jako feministka też powinnam o tym trąbić na lewo i prawo; wiesz, zrobić sobie tatuaż, torbę, i zaczynać przedstawianie się od: „cześć, jestem Natalia, prowadzę bloga i jestem feministką”. Powinnam - w przekonaniu niektórych. 
O tym, że prowadzę bloga, nowe osoby dowiadują się z mojej prywatnej tablicy, na której udostępniam posty; lub tym, że mam wpisane blogger w Pani Kotełkova. O tym, że jestem feministką, dowiadują się albo z artykułów, albo z bloga (jeśli ogólnie na niego wejdą), albo z od czasu do czasu udostępnianych dyskusji. I to wszystko. Tak więc o blogowaniu i feminizmie ludzie z otoczenia dowiadują się z osi czasu - wtedy, gdy wchodzą na mój profil i go przeglądają. Nie wpycham im w tej wiedzy, oni sami ją znajdują, a to jest różnica, prawda? Choć przyznam się szczerze, że zdarzali się i tacy, co zarzucali mi wpychanie feminizmu poprzez udostępnianie własnych artykułów o feminizmie. Mój blog, moja oś czasu - udostępniam co chcę, i kiedy chcę. Jeśli komuś nie pasuje, przestaje obserwować lub wyrzuca mnie ze znajomych, i tyle. 

atakuję wszystkich mężczyzn?


Społeczeństwo jest przekonane, że feministki to kobiety, które biegają po ulicy ze stanikami w dłoni, gonią mężczyzn i biją ich za to, że ci na nie spojrzą. Po prostu, feministki to nie kobiety, ale babochłopy. I sam fakt, że jestem feministką sprawia, że jestem postrzegana właśnie w taki sposób. 
Od momentu napisania artykułu „Ja, feministka”, byłam zmuszona zablokować kilka osób na moim facebooku. Nie dlatego, że przeszkadzały mi ich poglądy, albo denerwowali mnie udostępnianymi treściami. Nie, zablokowałam ich dlatego, że bezustannie krytykowali mnie i moje poglądy, choć wcześniejsze lata były spokojne. Chwileczkę... Nie krytykowali. Napastowali swoimi racjami, obrażali, wyśmiewali, i tak dalej. Wcześniej nie mówiłam o sobie: „Ja, feministka”, więc był spokój i nawet lubiliśmy ze sobą rozmawiać; w momencie gdy to powiedziałam, przestałam być „JA”, a zaczęłam być „feministka”. Podam przykład rozmowy, bo tak będzie prościej. 
- Czy wiesz, że to zwykła prowokacja?
- Wiem. Masz mnie za idiotkę?
- Nie, za feministkę. 
Po kilku takich wymianach zdań, plus bezustannych kłótniach nad sprawami błahymi, sprowadzonymi do walki na śmierć i życie, odechciało mi się rozmów z tymi osobami. Przestałam być Natalią, studentką filologii polskiej, blogerką, marzycielką, idealistką, romantyczką czy w cholerę innych przymiotników, które ktoś gdzieś mi przypisuje - zamiast tego, zostałam feministką, bo feminizm mówi o mnie wszystko. 
Nieważne czego o feminizmie nie udostępniłabym u siebie, musiało zostać skrytykowane, a ja sama w jakimś tam stopniu obrażona. I oczywiście, reagowanie emocjonalnie gdy ktoś mnie obrażał, uważano za typowe feministyczno-kobiece zachowanie. Przepraszam bardzo, mam prawo się zdenerwować gdy ktoś obraża mnie i moje poglądy? I powiem tak: wielokrotnie zostałam znieważona, w różnym stopniu, ale sama nigdy nie użyłam obraźliwych wyrażeń w stosunku do rozmówców. I choć wielokrotnie cisnęło mi się na usta: „jesteś idiotą”, nie powiedziałam i nie napisałam tego ani razu. Czasami wydaje mi się, że jestem za miła. 
I co śmieszniejsze, spotykam się z opiniami, że to feministki atakują mężczyzn za otwieranie drzwi czy pochlebstwa, ale od momentu 133 dni, częściej jestem atakowana jak atakuję. Ale, pewnie przekłamuję fakty; w końcu, feministki tak mają.

co tak naprawdę dał mi feminizm? 

Feminizm podarował mi coś bardzo ważnego: świadomość, że niczego nie muszę.


Nie muszę nosić szpilek tylko dlatego, że ktoś uważa je za kobiece. Mogę, jeśli chcę je ubrać, jeśli mam taki kaprys i jak zdrowie pozwoli, bo jak wiadomo, buty na obcasie szkodzą na kręgosłup. To raz, a dwa, mam pękniętą stopę, więc wyprawa w szpilkach jest zagrożeniem dla tego pęknięcia; wystarczy jeden zły krok, bym zaczęła utykać, tracić równowagę i cierpieć katusze, bo każde nastąpienie jest jak wbijanie w gwoździa, takiego calowego. 
Nie muszę tolerować chamskich odzywek w moją stronę, tak samo jak nie muszę tolerować natarczywych zalotów i bezczelnych uwag. Mogę dać w twarz, o czym pisałam już na fanpage'u; mogę pozwać o molestowanie, mogę zwrócić uwagę. Mam prawo, bo jestem osobą, a nie zabawką ku uciesze tłumu. 
Nie muszę biec za ideałem kobiecego piękna, bo mało który mężczyzna goni męski ideał. Skoro większość mężczyzn nie wygląda jak młodzi bogowie, dlaczego ja mam wyglądać jak bogini? By mieli się czym pochwalić przed kumplami, bym była „loszką” na pokaz? Istnieje moje przekonanie o równości: nie muszę niczego, czego oczekuje ode mnie druga osoba. Jedyną osobą, która może mieć oczekiwania wobec mnie, jestem ja sama. I jest tego znacznie więcej, ale nie widzę sensu w rozpisywaniu się nad szczegółami. Dlaczego? Ponieważ dla każdej z nas feminizm jest czymś innym, i daje co innego. 

Feminizm wiele mi dał, ale i wiele mi odebrał. Dał mi siłę, dał mi świadomość pewnych rzeczy, otworzył oczy i nowe horyzonty. Jednocześnie nie zmienił mnie - dalej lubię to samo, bawią mnie te same rzeczy. Jestem taka sama, tylko uwrażliwiona na kobiece problemy, na niesprawiedliwość. Stałam się silniejsza. Co zatem odebrał mi feminizm? To samo, co mi dał. 
Bo w przekonaniu lwiej części społeczeństwa, jestem feministką - biegam po ulicy ze stanikiem, mam krótkie włosy, mieszkam sama z kotem, upijam się winem co wieczór i płaczę do poduszki, bo nikt mnie nie chce. Tak patrzy na mnie społeczeństwo: tak patrzą na mnie czytelnicy, gdy widzą nagłówek: „lekko feministyczny kawałek internetu. Nie ma znaczenia co napiszę i jak napiszę, dla niektórych będę feministką, a to znaczy, że wiedzą co piszę bez czytania. Pieczątka „femiznim” sprawia, że ludzie są przekonani, że wiedzą o mnie więcej niż ja sama. 

ludzi nie interesuje to kim jestem - interesuje ich to, że jestem feministką

W dużej mierze, nic się nie zmieniło. Nadal mam moje długie włosy, nadal o siebie dbam (nawet bardziej). Feminizm nie przeobraził mnie - jak to ładnie nazywają niektórzy - w babochłopa. Ja to wciąż ja, ta sama studentka filologii polskiej; słucham tej samej muzyki, bawią mnie te same żarty - szowinistyczne i feministyczne, rasistowskie i z czarną nutą. Problem jest taki, że nie pozwalam na więcej, niż uważam to za konieczne. Pisałam niedawno o spoliczkowaniu „kolegi” z pracy, i to właśnie ta historia mnie natchnęła do napisania tego artykułu. Dla przypomnienia:

Brak mi słów.
Ostatnio dotarły do mnie pogłoski, że moja reakcja była wynikiem tego, że jestem feministką. Że zareagowałam w ten a nie inny sposób, i przez to jestem dziwna. Dlaczego? Bo inne dziewczyny tylko się chichrają na takie końskie zaloty. Zreagowałam tak - czyli dałam w twarz/próbowałam dać w twarz - bo jestem feministką, a nie dlatego, że jestem kobietą i nie życzę sobie, by ktoś, kto nie jest moim chłopakiem/facetem/narzeczonym/mężem klepał mnie po tyłku. Bo jestem feministką.  
Nie pytam, ile dziewczyn bez żadnego pierwszego ostrzeżenia dałoby w twarz; nie pytam ile kobiet by się oburzyło na takie traktowanie, i upomniało jegomościa, ochrzaniłoby go, nazwało chamem i prostakiem. Gdyby to zrobiły inne dziewczyny: byłoby to normalne zachowanie, ale zrobiłam to ja, feministka, i to nie było normalne.  

piątek, 22 lipca 2016

#181 Chcesz być roszczeniową kurewką?

#181 Chcesz być roszczeniową kurewką?


Każdego dnia tysiące samców alfa pada ofiarą kobiecej chciwości: wpierw emancypacja dała kobietom prawa do kształcenia się i zdobywania doświadczenia, a następnie odebrała mężczyznom prawo do wyłącznego prawa do pracowania. W ten sposób rynek zalały wykształcone i chciwe kobiety, które swoimi wdziękami i machlojkami wyrzuciły mężczyzn z uprzywilejowanych stanowisk, zaganiając do pracy na budowie i kopaniu rowów. Od pierwszych sukcesów ruchu emancypacyjnego kobiety depczą męskie ego, śmiejąc się do rozpuku. W końcu, kobiety to złe istoty.

kobieto! nie bądź obojętna 

na cierpienie samca alfa obok


Dlatego apeluję do Ciebie, moja droga kobieto: nie chodź do szkoły i broń boże nie kształć się na wyższych uczelniach; jeśli osiągniesz lepsze wyniki niż partner, podepczesz męskość, sprawisz, że stanie się zwykłą kurewką, gorszą od Ciebie. On tego nie zniesie, to dla niego za dużo. Pozwól mu być lepszym i mądrzejszym od siebie. 
Jeśli jedyną szkołę, jaką udało mu się skończyć jest zawodówka, skończ edukację na poziomie gimnazjum. Nie rób szkoły średniej, bo to tylko zgniecie męską pewność siebie. A jeśli ma szkołę średnią, i Ty też, nie przynoś mu wstydu i nie rób wyższej szkoły. Ambicja? Po co Ci ambicja? Do sprzątania, gotowania i wychowania dzieci nie potrzebny jest magister. Im mniej wiesz, tym szczęśliwsza będziesz. 
A praca? Jeśli znalazłaś już pracę, broń boże, nie zarabiaj więcej od swojego samca. To dla niego cios nie do zniesienia, bo jakim prawem masz zarabiać więcej? Najlepiej się zwolnij i idź do warzywniaka na kasę, najlepiej pracuj na czarno, bo to go z pewnością uszczęśliwi. A najlepiej nie pracuj w ogóle, siedź w domu, gotuj, pierz, sprzątaj, ceruj skarpetki i klep biedę, prosząc swojego samca o parę złotych na podpaski. 
Poza tym, Twój samiec słusznie wypomina Ci zarobki. Wiesz dlaczego? Bo pewnie dajesz dupy. Kobieta nie może tyle zarabiać; kobieta nie może mieć takiego stanowiska za darmo. Pewnie się puszczasz, i dlatego wpływają dodatkowe zera na Twoje konto. Wykonywane obowiązki, większa odpowiedzialność? Nie zamydlisz mu tym oczu, on wie, że jesteś kobietą i dlatego jesteś za głupia na obowiązki bardziej skomplikowane od zaprogramowania pralki czy zmywarki. 

Naprawdę, kobieto, ogarnij się. W swoim życiu nie potrzebujesz pracy, nie potrzebujesz wykształcenia. Potrzebujesz natomiast samca alfa, który zadba o Twoje potrzeby, który pójdzie do pracy i przyniesie tę jakże zaszczytną wypłatę. Da Ci odliczone co do złotóweczki drobniaki na zakupy, a jak będzie miał gest, dorzuci dyszkę na szminkę albo nowe majtki. 
Pamiętaj, że nie po to masz tyle wolnego by siedzieć na dupie: ma być wszystko ogarnięte, jak to mówi Twój Zdzisiu, i najlepiej skacz wokół niego jak wokół księcia. W końcu to on Ciebie utrzymuje. 


pora na chwilę powagi


Spotkałam się w swoim życiu, że mężczyzna miał do swojej partnerki przysłowiowy ból dupy o dwie rzeczy: że miała lepsze wykształcenie oraz że lepiej zarabiała. I taki partner nie wziął się za siebie: nie poszukał lepszej pracy, nie zapisał się na żadną szkołę, tylko siedział przed telewizorem i bezustannie zawracał gitarę gdy szła na egzaminy, skończyła uczelnię czy wracała późno z pracy.
Kiedyś nazwano mnie roszczeniową kurewką tylko dlatego, że wymagałam czegoś od mężczyzn, którzy chcieli się ze mną umówić. Bo wedle męskiego światopoglądu, jako kobieta nie powinnam wymagać, tylko cieszyć się, że ociekający testosteronem samiec postanowił znaleźć dla mnie pięć minut.
Prawda jest taka, że ilekroć którakolwiek z nas zacznie wymagać, zostanie nazwana roszczeniową kurewką: chcesz by znalazł lepszą pracę - kurewka; chcesz by wziął się za siebie - kurewka; chcesz by ogolił brodę - kurewka; by spędził więcej czasu ze swoim dzieckiem - kurewka; zasugerujesz, że chodzi niechlujnie ubrany i w śmierdzących ubraniach - kurewka.
Zawsze będziesz kurewką. Widać to doskonale na przykładzie: „dasz dupy - dziwka; nie dasz dupy - pierdolona dziwka”.
W drugą stronę to nie działa. Kiedy to on zasugeruje, że powinnaś schudnąć, nie rozumie o co się wściekasz. On tylko chce byś lepiej wyglądała. Zasugeruje, że powinnaś się golić bo jemu wygodniej? Wszystko jest w jak najlepszym w porządku. Jeśli rzuci uwagą, że powinnaś nosić szpilki i większe dekolty, jest to jak najbardziej na miejscu. Jeśli on narzeka, że zarabiasz więcej lub masz lepsze wykształcenie, najlepiej byś rzuciła studia i zmieniła pracę. I jeśli mam być nazywana roszczeniową kurewką tylko dlatego, że mam wymagania: trudno. Mogę nią być, a Ty, moja droga?

Co więcej, chcesz przeżyć swoje życie na garnuszku, a raczej łasce lub niełasce? Nie pozwól się stłamsić tylko dlatego, że godzi to w czyjeś ego; bo gdyby Cię naprawdę kochał, nie tylko nie wypominał Ci wykształcenia i zarobków, ale wspierałby. I zamiast narzekać i oczekiwać, że zmienisz pracę i rzucisz studia, sam wziąłby się za siebie, swoje zarobki i wykształcenie. 
Artykuł w pierwszym momencie brzmiał: Mężczyzno, nie bądź roszczeniową kurewką. Bo tym właśnie dla mnie jesteś, kiedy narzekasz na wykształcenie lub zarobki swojej dziewczyny. Ogarnij swoje życie, a nie dyryguj czyimś. 

So Much Nope.

dobra, teraz naprawdę na poważnie


Przyznaję, cały artykuł brzmi mocno feministycznie i nie ukrywam, że taki jest. Jest przede wszystkim satyryczny; temat jest o tyle poważny, że wymaga ode mnie trochę szerszego komentarza. Przede wszystkim, nie uważam kobiet z wymaganiami za roszczeniowe kurewki; uważam, że jest to określenie krzywdzące. Dlaczego? Ponieważ wszyscy mają wymagania odnośnie drugiego człowieka: żeby o siebie dbał (nikt nie lubi śmierdzących ludzi w autobusie); żeby jadł przyzwoicie (bo od fast-foodów można dostać zatoru żylnego) i żeby nie był nudny do mdłości (warto mieć swoje zdanie chociażby w kwestii pójścia do knajpy). Wszyscy mamy wymagania: zarówno kobieta, jak i mężczyzna,  i nikt tu nie jest roszczeniową kurewką.
Również nie uważam mężczyzn za „odpowiedzialnych” za całe zło świata. Celowo we wcześniejszych fragmentach użyłam „samiec alfa”; bo samiec to nie mężczyzna. Mężczyźni to dla mnie osoby o normalnych poglądach, normalnie patrzący na świat, a nie tylko poprzez swoje ego i skaczący poziom testosteronu. Samce zaś są... są parodią, albo patologią, która mentalnie nadal tkwi gdzieś w świecie zwierząt.

Jednocześnie, nie ma tylko „samców” i tylko „mężczyzn”; świat nie jest ani czarny, ani biały, dlatego wiem, że każdy ma w sobie coś z samca i każdy ma sobie coś z mężczyzny. W końcu, wariat czasami przejawia zdrowy rozsądek; a normalny obywatel potrafi od czasu do czasu zrobić coś szalonego. Z powyższymi sytuacjami i zarzutami w stosunku do kobiet spotkałam się ze strony, wydawałoby się, normalnych obywateli.
Nie ociekali testosteronem, nie mieszkali w dziczy, nie posiadali skrajnych poglądów. Każdy z nich był jak przeciętny Kowalski. Dlaczego więc tak marudzili na dziewczyny (że lepiej wykształcona, lepiej zarabia)? Ponieważ bolało ich...

ego.


Grałam nie tak dawno w Dragon Age: Inkwizycja, i tam po raz kolejny byłam zmuszona zastanowić się nad pewną kwestią. Jednym z pierwszych bossów był potężny Demon Dumy; i zastanawiałam się, dlaczego „duma” jest przedstawiana jako coś złego? W końcu, Duma może być zarówno orężem, jak i tarczą. Już tłumaczę, co mam na myśli:
Duma-tarcza jest potrzebna każdej osobie, bo jeśli nie, zostanie zmiażdżona przez innych. Należy znać swoje mocne strony i nie pozwolić sobie wejść na głowę: gdybym nie posiadała swojej dumy, z pewnością stroną mógłby sterować każdy komentator. „Za długie”; „za krótkie”; „za rzadko”; „za często”; „za mądrze” - każdy z nich lepiej wiedział jak powinnam to prowadzić. Nie pozwalam im dzięki mojej tarczy. W życiu codziennym każdy ma taką tarczę: „lepiej by ci było w krótkich”, „powinnaś pójść na prawo” i wiele, wiele innych, w których ktoś chce decydować za mnie. Wiem kim jestem, wiem jakie są moje mocne strony, więc to moje decyzje.
Duma-oręż - może być zła, gdy mówimy o przeroście formy nad treścią; gdy duma zaślepia zdrowy rozsądek i kieruje życiem. Nikt z nas nie lubi człowieka zadufanego i zapatrzonego w siebie; człowieka, który nie dopuszcza do siebie myśli, że może się mylić, może mu coś nie wyjść. Taka osoba najczęściej zrzuca winę na kogoś, nawet nie myśląc, że to może być jej wina. Dla mnie duma-oręż to po prostu ego.

I myślę, że gdyby twórcy gry mogli ponazywać demony jeszcze raz, podpowiedziałabym im „ego”, a nie „duma”;
bo duma nie jest ani dobra, ani zła - wszystko zależy od tego, kto ją dzierży.

O co chodzi z tym ego?


Chyba nie możesz zaprzeczyć, że wcześniej zarysowane sytuacje nie są „typowe”, a mężczyźni mają wyraźny problem ze sobą. Bo jak można mieć pretensje do dziewczyny, która ma dobrze płatną pracę i lepsze wykształcenie? Tym bardziej, że wyższego wykształcenia nie można kupić (wiem, że można, ale to są patologiczne wyjątki), a dobrze płatna praca jest niczym mityczny jednorożec?
Panowie z powyższych sytuacji obarczali winą za swoje lenistwo kobiety: bo gdyby chcieli, mogliby pójść na studia i zrobić zawód, dzięki któremu mogliby zarabiać więcej. Najczęściej jednak padało pytanie: po co? Po co zrobić kurs cukierniczy i zostać cukiernikiem? Albo piekarzem? Lepiej sprzątać albo wykładać towar do końca życia, pracując na czarno bo pracodawca chce oszczędzać na pracowniku. Oczywiście, można pracować na wykładaniu towaru, można sprzątać w wieżowcach - to wszystko są zawody, ale czy warto spędzić na nich całe życie? Nie lepiej sezonowo, na szybko znaleźć pracę na kasie, byleby była i byleby były pinionszki?

Spotkałam się ze stwierdzeniem, że po co tyrać za minimalną krajową kiedy człowiek się uczy; z końcu, po szkole będzie tyrać czterdzieści lat do emerytury. I choć wydawałoby się, że jest w tym logika, pozostanę przy wydawałoby się. Jeśli mam możliwość pójść do pracy i zarabiania dodatkowo kilkuset złotych miesięcznie, chociażby na swoje wydatki, ma to o tyle sens, o ile nie narzekam na brak pieniędzy. Znałam osoby, które nie robiły nic, „ceniąc” swój czas; czas, za który nikt im nie zapłacił. A minimalna krajowa przez rok to sumka większa, niż rok na bezrobociu, prawda?
No ale, „ambicja” nie zawsze idzie w parze z „ego”.

Wracając do tematu ego: panowie woleli rościć sobie prawa i pretensje do swoich panien, obarczając je winą za swoje lenistwo i nieogarnięcie życiowe. Mogłabym się z nich śmiać, wytykać ich palcami bez końca i wyliczać patologiczne myślenie. Mogłabym, ale tego nie zrobię, ponieważ każdy z nas ma przerost ego, w mniejszym lub większym stopniu. 
Kto lubi, kiedy zostaje wytknięty błąd? Albo kiedy ktoś pokazuje, jak bardzo się mylimy? Albo kiedy ktoś dostaje lepszą ocenę; ma lepsze ubrania? Boli nas to, że ktoś ma lub miał lepiej; boli nas, ale nie zrobimy nic, by zmienić swoją sytuację. Potrafimy tylko narzekać i hejtować. Tylko mi nie mów, że tak nie jest - ile razy hejtowałeś jakiegoś Youtubera? Ile razy „poznęcałeś” się nad blogerem? Albo jakimś rysownikiem?
Możesz być profesjonalistą i udzielać rad, a możesz być bólodupcem i hejtować tylko dlatego, że ktoś coś robi ze swoim życiem. Wiem o czym mówię, w końcu każdego dnia usuwam komentarze osób, które zamiast znaleźć ciekawsze zajęcie, wolą śledzić każdy wpis tylko po to, by mi nawrzucać. Wiem o czym mówię, patrząc na hejty po grupach: „też bym tak potrafił”; „naucz się rysować” albo „naucz się pisać”. Jest jeszcze gorszy poziom wypowiedzi: „ten post dał mi raka”. Rozejrzyj się wokół i przyjrzyj się, ilu ludzi musi leczyć swoje ego kosztem zdrowia i szczęścia innych?

dostał lepszą pracę - kontakty - zamiast ciężkiej pracy
kupił nowy samochód - pewnie nakradł - zamiast ciężkiej pracy i przedsiębiorczości
szczupła dziewczyna - ma lepsze geny - tylko te geny nie biegają o szóstej rano i nie dbają o linię
poszła na studia - tylko po to, by nie pójść do pracy - zamiast zdobyć dobre wykształcenie
„brzydki facet” z „ładną dziewczyną” - pewnie ma kasę / leci na jego kasę - a może po prostu jej zaimponował?
ma lepsze wyniki - fart - jeśli fartem nazwie się naukę po nocach
dziewczyna mająca zainteresowanie płci przeciwnej - szmata - choć może być mniej problematyczna

Ile razy sam krytykowałeś kogoś, nie znając go i nie wiedząc o nim za wiele tylko dlatego, że zazdrościłeś mu sytuacji życiowej? Odpowiem na to pytanie: zdarzało się. Zdarzało mi się krytykować i zazdrościć innym ludziom; nadal to robię, ale zazdrość przestała być zawistna, a koleżeńska. Zazdroszczę blogerom, którzy odnoszą większe sukcesy ode mnie, a jednocześnie cieszę się, że komuś się udało (zwłaszcza, gdy to koledzy blogowi). 
Nadal zazdroszczę tym, którzy odnieśli sukces; ale nie życzę im źle. Od jakiegoś czasu panuję nad swoim ego i przyznam się szczerze, życie przestało być takie smutne i kwaśne, a zaczęło byś kolorowe. Bo zamiast siedzieć i patrzeć, jak to innym wychodzi, zakasałam rękawy i wzięłam się za siebie. Teraz, jeśli coś mi nie wyjdzie, będzie to moją winą; a nie niesprawiedliwości tego świata. Odpowiedz sobie teraz sam: może najwyższa pora wziąć odpowiedzialność za swoje życie i zacząć działać, a nie tylko siedzieć i złorzeczyć, zazdrościć i porównywać się do innych? 

Czy chcesz być przez całe życie roszczeniową kurewką?



Autopromocja

Reklamuję, bo mogę.


  • Autopromocja

    Prezentuję dwanaście artykułów, z których jestem najbardziej dumna:

  • Czy istnieje przepis na szczęście? || LINK
  • Opowiem o butach, które odmieniły moje życie || LINK
  • Opowiem ci bajkę jak zaczęłam gardzić ludźmi... || LINK
  • Każde wytłumaczenie jest dobre na gwałt || LINK
  • Przyjaciółka przyznała się, że szuka dziewczyny || LINK
  • Chcesz być roszczeniową kurewką? || LINK
  • JA wiem lepiej. || LINK
  • Motto:

    Posiadanie własnego zdania jest najkrótszą drogą do posiadania zwolenników.

    I wrogów.

  • LINK || Ja, Feministka.

  • LINK || Kobiety wrogiem feminizmu

  • LINK || Kobiety które nienawidzą kobiet

  • LINK || 133 feminizmu

  • LINK || Kobieta - nie do końca słaba płeć

  • LINK || Praca w toku.... - link nie działa

Współpraca


Adres e-mail

kontakt@narzecze.pl