• Facebook
  • E-mail

Może się przedstawię:

Jestem N.

dawniej Nuadell i Pani Kotełkova.


Trochę o mnie:

Na(talia)

Polonistka - z charakteru, zboczeń, prawdopodobnie też z krwi i kości.

Bibliofilka. Kolekcjonerka książek.

Mityczne stworzenie zwane 'graczem-kobietą'; łac. nazwa: kobietus graczus nielamus.

Marzycielka, bezustannie z głową w chmurach.

Gaduła, co tylko gada i gada. I gada, i jeszcze raz gada. Lubi gadać.

Trochę blogerka.



Pani Kotelkova

Trochę o NaRzecze:

NaRzecze to dawny blog funkcjonujący pod nazwą Wypstrykando. Jednakże tak jak przerwa w blogowaniu przysłużyła się mojemu zdrowiu, tak na zdrowiu podupadła dawna domena.

Żałuję? Ani trochę. Po pierwszej złości uważam, że przez tyle czasu JA się zmieniłam, WY się zmieniliście, to i Wypstrykando powinno się zmienić.

O czym piszę? O życiu, ludziach, relacjach, poli... nope!, o polityce nie, śmierdzący temat.

Czyli tak jak dawniej, ale... krócej. Bez elaboratów na setki stron.

AKTUALNOŚCI


poniedziałek, 29 lutego 2016

#126 O tym jak przetrwać związek i nie zwariować.

#126 O tym jak przetrwać związek i nie zwariować.



Pisałam artykuł „Jak przetrwać sesję i nie zwariować”; ledwie się pojawił, usłyszałam podszept wygłodniałej czytelniczki. Wspomniała bym napisała „Jak przetrwać związek i nie zwariować”. W sumie, sesja to pikuś w porównaniu do związku: jeśli zawiedziemy na egzaminach, nasz partner odejdzie. Jeśli zaś jakimś cudem uda nam się zdać egzaminy, pojawi się kolejny problem, czyli obrona tytułu, zwana potocznie małżeństwem. Tutaj, niestety, zawalenie kończy się tragicznie. O ile rozejście się partnerów jest pewnego rodzaju tragedią, o tyle z pewnością będzie tragedią dla dziecka. Tragedią, która przekreśli całe życie. 

Do obrony tytułu mi jeszcze daleko, przyznam się szczerze. Ani nie myślę o zaręczynach, ani o ślubie, ani o dzieciach. Żyję sobie spokojnie, błogo, z dnia na dzień, a od czasu do czasu wchodzę do pokoju i pojawia się „kolos”. Ktoś komuś urządzi awanturę - ja jemu o nieposprzątane skarpetki lub niespuszczoną klapę sedesową; on mi o włosy w umywalce albo że znów postawiłam buty nie tam gdzie trzeba i do pokoju zakrada się roztopiony śnieg. Kolosy są bardzo ciekawą rzeczą, bo nijak się nie można do nich przygotować i też nie wiadomo kiedy nadejdą, a nadejdą się na pewno. Wyskoczą jak filip z konopi, pokicają przez drogę a my wpadniemy w poślizg, nie chcąc biednego zajączka przetrącić. 

O ile łatwo podać przepis na przetrwanie sesji, na organizację czasu, i na inne takie, o tyle związek jest... Nieporównywalny. Nieporównywalny, ponieważ tworzą go dwie autonomiczne jednostki, które pragną stworzyć coś niesamowitego, ale każdy ma na to inny przepis. I tu właśnie jest pies pogrzebany: przepis na związek, to temat, który leży sobie w kopiach roboczych i czeka, aż zdecyduję się  mu poświęcić chwilkę. Jednakże, powiem jak przetrwać związek w moim przekonaniu i, co ważniejsze, są to raptem dwa kroki. 

Po pierwsze, nie zmieniaj.  

Hej, dziewczyno! Zakochałaś się w chłopaku, który nosi za duże spodnie, do tego lubi koszulę w kratę. Niemodne okulary nigdy nie robiły na Tobie wrażenia, ale jednak gdzieś tam masz do nich słabość. On każdego ranka goli się uważnie, by przypadkiem nie się zaciąć. Wybrałaś jego, prawda? Więc, nie zmieniaj go. Wybrałaś jego. JEGO. To, jak wygląda i to, czym się fascynuje, i tym, jakie są jego przyzwyczajenia. Nie stoi obok Twojego ideału, bo nie jest umięśnionym wikingiem z gęstym zarostem i półdługimi włosami. Nie jest i nie będzie, zostaw go w spokoju. 

Hej, chłopaku! Wybrałeś dziewczynę, która nosi jeansy, trampki i zamiast topów z głębokim dekoltem, wybiera wygodne koszulki? Nie nosi szpilek, nie nosi rajstop i sukienki, więc nie zmuszaj jej do tego tylko dlatego, że to Tobie się podoba. Wybrałeś taką dziewczynę, kochasz taką dziewczynę, więc pozwól jej pozostać taką, jaką ją wybrałeś. Pozwól jej być szczęśliwą i sam bądź szczęśliwy. 

Niestety, każdy z nas ma przepis na idealnego partnera. Im młodsza dziewczyna, tym bardziej wymagania z kosmosu: blondyn, błękitne oczy, czuły, czarujący i z poczuciem humoru. Z wiekiem wystarczy, że będzie po sobie spuszczał wodę, wrzucał skarpetki do kosza i nie będzie zawracał gitary „kiedy obiad”, tylko sam sobie coś zrobi. Niestety, z wiekiem przyrastamy do ziemi i wiemy, że wygląd to nie wszystko, że tak właściwie to charakter decyduje o tym, z kim chcemy być. Mimo to, kiedy spotykamy kogoś, kto nam odpowiada - próbujemy go zmienić, próbujemy go dostosować do naszej wizji świata. To normalne, tyle powiem, bo każdy z nas próbuje nagiąć świat do swoich wymagań. Haczyk tkwi w tym, że ta druga osoba robi dokładnie to samo. 

Wywieranie nacisku i presji psuje dobre układy między partnerami, i czasami sprawia, że ktoś jest nieszczęśliwy. Dzieje się tak wtedy, gdy jeden z partnerów ma słabszą siłę charakteru - dostosuje się, zacznie go to ranić, aż w końcu odejdzie, by w samotności lizać rany i już nigdy się nie pozbierać po tym przeżyciu. Wymowne kupowanie prezentów (przykładowo ubranie, którego ona nigdy nie założy) lub strzelanie fochów (o to, że nie sprząta po sobie skarpetek, ale tego sam ma się domyślić). 

Związek to nie wzajemne naciski, wywieranie presji i unieszczęśliwianie drugiej osoby. Związek, to - jak powiada moja mama - wzajemne wychowywanie. Siadanie przy wspólnym stole i rozmawianie ze sobą. „Słuchaj, to mi się nie podoba, bo (podajesz argument)”. Chodzi o nader wszystko zmiany w negatywnych zachowaniach - niesprzątaniu, bezradności, awanturach bez powodu. Jeśli rozmowa ma opierać się „Podobają mi się dziewczyny dziesięć kilo chudsze i z krótkimi włosami, mogłabyś” to lepiej od razu ją sobie odpuść. Ją - zarówno rozmowę, jak i dziewczynę, bo to znaczy, że nie dojrzałeś do związku. To, oczywiście, działa w drugą stronę - dziewczyno, jeśli żądasz od swojego partnera zmian tylko ku Twojej wygodzie i satysfakcji, po prostu sobie odpuść. 

Zmieniamy w partnerach wady, ale też partnerzy zmieniają wady w nas. Nie możemy opornie trwać przy swoich przyzwyczajeniach tylko dlatego, że nam jest wygodnie, podczas gdy partner ma się zmieniać jak w kalejdoskopie. Zmiany obustronne, mające jeden cel - by żyło się lepiej. By ona nie zapierdzielała ze wszystkimi obowiązkami domowymi sama i by on nie narzekał, że jest zaborcza albo urządza awantury o nic. Związek to szuka ustępstw. „Dobrze kochanie, będę wrzucać skarpetki do koszyka na pranie” będzie kosztowało minimum wysiłku dla niego, a maksimum ulgi dla niej, ponieważ nie musi wykonywać kolejnej czynności sama. 

Związek, jak już powiedziałam, to wzajemne wychowywanie, sztuka ustępstw i wyborów. 

Po drugie, zachowaj przestrzeń.

Tak jak nie zmieniamy partnera i partner nie zmienia nas, a raczej zmieniamy siebie by żyło się lepiej, tak i należy pozostawić wolną przestrzeń, również by żyło się lepiej. Niestety, niektórzy wchodząc w związek nabierają świętego przekonania, że para robi wszystko razem. Przyrastają wówczas do siebie niczym syjamskie bliźniaki, by po pewnym czasie dusić się i walczyć o każdy oddech. Powrót do własnej przestrzeni kończy się oskarżeniami „bo ty mnie już nie kochasz” albo „oddaliliśmy się od siebie”. Własna przestrzeń. Czym ona jest? 

Mam pewien rytuał: każdy wolny dzień rozpoczynam od zaparzenia sobie kawy, włączenia laptopa i porządkowania spraw - odpisuję na maile, sprawdzam powiadomienia, akceptuję komentarze, a czasami piszę krótki artykuł. Taki rytuał - kawa, laptop i moje zajęcia. Bardzo nie lubię gdy ktoś mnie od tego odciąga lub burzy ten zwyczaj - śniadaniem do kawy, albo sprzątaniem. Rodzice przywykli już, że rano zastaną mnie w kuchni przy komputerze.

Każdy posiada swoją pasję i należy się jej trzymać, ale to nie znaczy, że posiadając swoją pasję, druga osoba jest w innej rzeczywistości. Należy jej przedstawić, wciągnąć - niech Cię ręka boska broni przed zmuszaniem i wywoływaniem presji. Są rzeczy, które można wspólnie robić: zobaczyć film, porozmawiać, obejrzeć wiadomości i wymienić się spostrzeżeniami, ale nader wszystko, wspierać w pasji tę drugą osobę. 

Każdy ma coś, co lubi, a do czego druga osoba nie będzie miała podobnej ciągoty. Nie zmuszajmy jej, tylko pozostawmy swobodę. Lubisz oglądać seriale albo programy kulinarne wieczorem? To sobie oglądaj, pozwól mu pograć na playstation, albo biegać, albo szyć - cokolwiek lubi. Tak jak Ty nie musisz podzielać jego fascynacji, tak on nie musi podzielać Twojej. To Wasza prywatna przestrzeń, miejsce, w którym pozostajecie sobą. Tarcza przeciwko złu, azyl przed niebezpieczeństwem. 

Niestety, zapominamy o tym kiedy wchodzimy w związek, a właśnie te dwa czynniki warunkują to, że można przetrwać sesję jaką jest związek, i nie zwariować. Bo ludzie wariują kiedy są uciskani, kiedy duszą się i nie mogą swobodnie oddychać. Robią wówczas rzeczy głupie i głupsze; wówczas wystarczy iskra by rozsadzić poukładane życie. Rośnie zirytowanie, rośnie frustracja. 

Bądźmy tym kim jesteśmy i pozwólmy innym być tym, kim chcą - miejmy swoją przestrzeń i niech ktoś ma przestrzeń. Można być ze sobą, spędzać razem czas, a jednocześnie zachować swoją autonomię. Dojrzałe związki takie są, bo o nich mówię. Czas gimnazjum i liceum to początki, kiedy ludzie dopiero się docierają i uczą się właśnie tego, o czym mówię. Bo jeśli kochają się za mocno i za mocno się przytulają, duszą się wzajemnie. Duszą miłością, która umiera, a to przyczyna odejścia. 

Niestety, każdy w związku gra kogoś, kim nie jest - udaje, by wydać się lepszym, wartościowszym człowiekiem. Dlatego, jeśli mam być szczera, dobrym rozwiązanie jest wspólne mieszkanie. Człowiek nie może udawać przez cały czas; w końcu opuści gardę i pokaże swoją twarz. Jaka ona będzie, nie wiem. Nawet drugi człowiek nie wie; nikt nie wie. Bo jacy jesteśmy prawdziwi przekonamy się, kiedy ktoś zacznie nas uciskać, dusić i ograniczać, a ludzie - przede wszystkim jako gatunek zwierzęcia - pragnie wolności. Wszyscy pragniemy wolności, dlatego związek nie może być więzieniem, a wspólną wolnością.



Photo credit: JD Hancock via Foter.com / CC BY


poniedziałek, 22 lutego 2016

#Gościnnie: Niedźwiedź, który został Polakiem.

#Gościnnie: Niedźwiedź, który został Polakiem.

Dzisiaj zapraszam na wpis gościnny, a na scenę wchodzi i występuje młoda autorka, Desjani ze strony O tym kto nikt nie czyta”. Śledzę od pewnego czasu jej działania i widzę potencjał w tym, co tworzy. To nie jest typowa nastolatka z blogiem; to jest nietypowa nastolatka z blogiem.

Sama o sobie mówi tak: Młoda kobieta z dziwacznym podejściem do ludzi. Życie spędzam komentując wydarzenia polityczne, społeczne i szukając nowinek. Awanturnik, anarchokapitalista, złośnik, leń, ale szczery do bólu. Dostosowany osobnik do warunków dzisiejszego świata, ale podejmując rękawice przeciwko światu.

A teraz wspólnie zapraszamy na wpis gościnny, który pod koniec wycisnął ze mnie troszkę łez. Nie, nie popłakałam się. Wzruszyłam, na smutno. 

Są takie historie, w które nigdy nie uwierzysz. Takie nierealne, abstrakcyjne, a jednocześnie tak cholernie pocieszne oraz przerażająco smutne. Tak powstała legenda, ale bardziej ją pielęgnują Szkoci, niż kraj sprawców całego zamieszania. Nie jestem źródłem wiedzy historycznej. Sama w sobie przygoda zdaje się bajką. 

To, o czym chcę napisać, to życiorys kaprala Wojtka. Wojtka, który uwielbiał pić i palić. Wojtka, który chętnie bił się z kolegami dla zabawy. Wojtka, który nosił amunicje. Wojtka, który był w 22 Kompanii Zaopatrywania Artylerii w 2 Korpusie Polskim dowodzonym przez generała Władysława Andersa. Wojtka, który był niedźwiedziem. 
Linkacz
Gdzieś w perskich górach matka małego niedźwiedzia została postrzelona przez tubylców i zostawiła sierotę na pastwę losu. Przy teoretyzowaniu, co by było z maluchem, chyba sprawa jest dosyć jasna, albo ktoś się nim zajmie, albo zginie. Szczęściem zwierzęcia było to, że wygłodniały chłopiec, szukając możliwości zdobycia posiłku, przehandlował żywego futrzaka za puszki z jedzeniem. Polacy bez zastanowienia zabrali zwierzę i nadali mu imię Wojtek. Karmiony był mlekiem w dość specyficzny sposób, bo wykorzystywano skręcone szmaty i butelkę po wódce. Miś uwielbiał przebywać z ludźmi. Często w nocy łaził po namiocie denerwując panie, ponieważ chodził i po głowach. Ze względu na te skargi Irena Bokiewicz podarowała niedźwiadka generałowi. W ten sposób Wojtek rozpoczął swoją „karierę” wojskową. 

Linkacz
Niedźwiedź rósł i głównie spędzał czas na zabawie z żołnierzami. Jego ulubionym sportem było coś na kształt zapasów, które zawsze wygrywał, ale nie za pomocą pazurów, bo tych nie używał wcale. Pokonanego chętnie lizał po twarzy. Często podróżował w szoferce czy na pace. Wyobrażacie sobie niedźwiedzia za kierownicą? Dla ludności zamieszkujące tamte rejony był niezwykłą atrakcją. Wojtek też był niezwykle pomocnym zwierzakiem. Często przebywał na wartach i aktywnie w innych uczestniczył. Nawet udało mu się złapać arabskiego szpiega. 

Linkacz
Nasz bohater przeszedł z towarzyszami całą drogę przez Irak, Palestynę, aż do Egiptu. 

Linkacz
Pierwsze problemy z przemieszczaniem się Wojtek napotkał właśnie wspomnianym Egipcie. Był bezwzględny zakaz zabierania jakikolwiek zwierząt, i o ile wielu musiało rozstać się ze swoimi zwierzętami, to na wielkiego, brunatnego futrzaka nie było rady. Żołnierze uzyskali zgodę na zabranie Wojtka, a sam bohater został kapralem. 

Linkacz
Niedźwiedź podczas Bitwy o Monte Casino stał się bardzo użyteczny. Żołnierze musieli donosić ręcznie skrzynki z pociskami dla artylerii, a te był potwornie ciężkie. Dlatego podczas z pierwszych takich akcji sam Wojtek wyciągnął łapy po skrzynie i zaczął przenosić ten okropny ciężar. Ponoć nigdy nie opuścił żadnego pocisku! Na pamiątkę tych wydarzeń ktoś z armii narysował kroczącego niedźwiedzia z pociskiem i bardzo chętnie uznano to jako symbol na samochodach, proporczykach i mundurach. 

Linkacz
Po zakończeniu wojny cała kompania została przeniesiona wpierw do Wielkiej Brytanii w Glasgow. Stacjonowali w Winfield Camp, gdzie ślady po bytności Wojtka pozostały do dzisiaj. Niedźwiedź spędzał czas jak dotychczas. Palił czy też zjadał papierosy, pił piwo, rozrabiał z żołnierzami. Można powiedzieć, że był szczęśliwy. Niestety, jak to w życiu bywa, wszystko co dobre szybko się kończy. Po demobilizacji jednostki wszyscy zastanawiali się co zrobić. Był plan przeniesienia Wojtka do Polski i uczestniczenie niedźwiedzia w paradzie, jednak przez fakt obecności Związku Radzieckiego, nie przystano na to. Wtedy bohater noszący pociski stałby się ikoną ciemiężcy i dlatego wstrzymano się z tą decyzją, aż do ewentualnego uwolnienia kraju spod łap wschodnich. 

Linkacz
Wojtek trafił do zoo w Edynburgu, gdzie stał się ikoną. Chętnie przybywali tam koledzy z wojska, dzieci, rodziny. Stał się bardzo popularny. Często był głównym tematem audycji radiowych. Wielokrotnie żołnierze przekraczali płot w celu przekazania paczki papierosów czy zwykłej zabawy. Pomimo zaangażowania w opiekę nad Wojtkiem, było coraz gorzej z stanem fizycznym i psychicznym. Niedźwiedź ożywiał się, kiedy słyszał piosenki czy słowa polskie, jednak coraz mniej rodaków go odwiedzało. Wojtek zmarł wieku dwudziestu jeden lat, 2 grudnia 1963 roku. 

Linkacz
To dosyć paskudne zakończenie żywota. Urodzony na wolności, smakując jej na co dzień, kończy się w klatce, a przyjaciele go opuszczają. Fakt, że Wojtek wychował się wśród Polaków sprawiło, że sam nim był. Spędzał czas z tymi samymi ludźmi, którzy często pod przymusem opuścili swój kraj, znajdując się potem na Syberii. Armia dała im szanse, tak samo jak Wojtkowi. Jednak rozwiązanie wojny zaprzepaściło szanse. Niektórzy wyjechali dalej, inni zostali w Wielkiej Brytanii, odważniejsi powrócili do komunistycznej Polski i tak pozostali niedźwiedzia samego sobie. Każdy walczył z myślami o ojczyźnie, nieszczęśliwi, opuszczeni, dokładnie jak Wojtek. Osamotniony w klatce umarł z żalu. Jak wielu Polaków. 


Bibliografia | linkacz | | linkacz | | linkacz | | linkacz |

piątek, 19 lutego 2016

#123 Dobrobyt: lekarstwo czy choroba? || Interpretacja eksperymentu Calhouna o „mysiej utopii”

#123 Dobrobyt: lekarstwo czy choroba? || Interpretacja eksperymentu Calhouna o „mysiej utopii”

Dobrobyt to bardzo ciekawa rzecz. Mamy towaru w sklepach więcej, niż ktokolwiek z nas mógłby marzyć – niż ktokolwiek z czasów PRL mógłby śnić; w czasach, kiedy to półki sklepowe oferowały jedynie pustkę z przeciągiem, a gdzieniegdzie pojawiało się nic. Kto by pomyślał, że przyjdzie nam żyć w czasach, gdzie zapalenie płuc to choroba jak każda inna, kilka tabletek i dni w domu wystarczą by od deski grobowej przejść na parkiet życia. Przecież ospa czy zwykłe przeziębienie mogło zabić człowieka sto lat temu! Czy ktokolwiek z czasów konfliktów zbrojnych mógłby pomyśleć, że cała Europa stanie pod zjednoczonym sztandarem i będzie wspólnie dążyła do dobra ogółu, a nie tylko patrzyła egoistycznie na świat? 

Jeszcze niedawno (jeśli popatrzymy na problem istnienia ludzkości od czasów jaskiniowców do współczesności) taka wizja świata byłaby mitem - Szklane Domy, Utopia. Ludzie marzyli o takiej przyszłości, teraz do nas przyszła, stoi u progu naszych domów. Problemy przodków nie są naszymi problemami; dzisiaj mamy inne: co kupić, za ile kupić i gdzie kupić. Bo mamy co, mamy za co i mamy gdzie. Młode pokolenia nie są w stanie wyobrazić sobie pustych półek sklepowych. Choć nie jest to takie trudne, wystarczy wejść w okresie świątecznych promocji do byle marketu – i jak widać, traktowane jest to jak koniec świata (nawiązuję do artykułu Blogierki). 
Faktycznie, brak towaru w markecie zakrawa o koniec świata, w końcu takie molochy, wypełnione po brzegi towarem, nie powinny mieć braków. Choć z drugiej strony, trudno się przygotować na zachowania ludzkie. Wiesz, bitwa o karpia czy inne, idiotyczne wręcz sytuacje. Kiedyś ludzie stali po kilka godzin w kolejkach za cukrem, ponarzekali, pośmiali się. W kolejkach kwitło życie towarzyskie, ludzie ze sobą rozmawiali, plotkowali. Wszyscy cierpieli tę samą niedolę, więc znosili ją wspólnie. Teraz? Wyszarpujemy sobie rzeczy z rąk, wyzywamy, przepychamy w kolejkach z racji na goniący czas – bo autobus, bo praca, bo po prostu nie mam czasu, nie wiem, zarobiony jestem. Widać chociażby po zachowaniach ludzkich, że dobrobyt nie wpływa na nas dobrze – homo homini lapus est (człowiek człowiekowi wilkiem).
Pojawił się jednak człowiek w naszym cywilizowanym świecie, który postanowił przebadać wpływ dobrobytu na cywilizację/populację myszy. Mówię tutaj o dość popularnym, a jednak mało nagłośnionym eksperymencie „Mysia Utopia”. John Calhoun kilkukrotnie przeprowadził ten sam eksperyment, a efekty końcowe za każdym razem wychodziły takie same. Ale, prawdopodobnie nie wiesz czym jest mysia cywilizacja, dlatego opowiem pokrótce.
W 1968 roku naukowcy zdecydowali się zbudować olbrzymią, mysią klatkę, która mogła pomieścić maksymalnie 3840 myszy. To było jedyne ograniczenie w eksperymencie, ponieważ zwierzęta miały nieograniczony dostęp do pożywienia i materiałów budowlanych, zminimalizowanie rozprzestrzenianie się chorób (opieka medyczna gryzoni), i co chyba najważniejsze, brak drapieżników. Eksperyment trwał cztery lata i wyodrębniono cztery fazy* rozwoju „Mysiej Utopii”:

Faza A – Okres przystosowywania się (dni 0-104)
1. Dnia pierwszego do siedliska wpuszczono 4 samce i 4 samice.
2. Początkowo myszy miały problem z przystosowaniem się do środowiska i do siebie nawzajem.
3. Po względnym ustabilizowaniu się sytuacji myszy stworzyły swego rodzaju podział terytorialny i zaczęły budować gniazda.
4. W dniu 104. zaczęły rodzić się pierwsze „nowe” myszy.
Faza B – Gwałtowny wzrost populacji – okres eksploatacji zasobów (dni 105-314)
1. Populacja gryzoni dubluje się co 55 dni.

2. Wykształcenie się rodzaju struktury socjalnej – wielkość miotu jest zależna od „pozycji społecznej” rodziców.
3. Więcej myszy rodzi się w boksach zamieszkałych przez bardziej dominujące samce, podczas gdy mało dominujące myszy mają znikomą ilość potomstwa.
4. Mimo tego, że warunki panujące w każdym z boksów były identyczne i dawały jednakowe warunki bytowe, można zauważać gromadzenie się myszy i konsumowanie pokarmu w konkretnych miejscach. Myszom przestała przeszkadzać obecność innych. Coraz bardziej zauważalny był tłok w „wybranych” boksach.
5. Pod koniec fazy B było trzykrotnie więcej osobników nieradzących sobie społecznie (niedominujących w żaden sposób), niż osobników społecznie stabilnych, mających ugruntowaną pozycję (samce dominujące). Wartym odnotowania jest fakt, że stabilnie społeczne osobniki to głównie starsze myszy.|

Faza C – Stagnacja – okres równowagi (dni 315-559)

1. Populacja dubluje się co 145 dni.
2. U samców zanika umiejętność obrony własnego terytorium.
3. Karmiące samice zaczynają być wyraźnie agresywne, niejako przejmując od samców role obrony gniazda. Agresja ta kierowana jest również ku własnemu potomstwu, które bywa atakowane, ranione i zmuszane do opuszczenia gniazda.
4. Powszechna staje się przemoc. Samce przestają w jakikolwiek sposób zabiegać o samice. Zamiast tego atakują się wzajemnie. Tworzy się rodzaj nowej struktury. Są samce agresywne – bardziej dominujące, jak również bierne – nadmiernie gryzione przez inne.
5. Pojawiają się zachowania homoseksualne. Bardziej dominujące samce wykorzystują te bardziej bierne, które przyjmują „rolę żeńską”.
6. U samic pojawia się mechanizm naturalnej antykoncepcji – wchłanianie płodów. Jest również coraz mniej zapłodnień oraz zanika instynkt rodzicielski. Skutkiem tego rodzi się coraz mniej młodych. Pojawiają się także całkiem bezdzietne samice.
7. W połowie fazy C praktycznie wszystkie młode były odrzucane przez matki. Rozpoczynały one osobne życie, bez wykształcenia jakichkolwiek zachowań emocjonalnych czy społecznych.
8. Mimo tego, że spodziewanym czynnikiem hamującym wzrost będzie osiągnięcie limitu 3840 osobników, maksymalna populacja wyniosła jedynie 2200. Dodatkowo tylko 20% gniazd była stale zajęta.

Faza D – Okres wymierania (dni 560-1588)

1. W dniu 560. zakończył się wzrost populacji.
2. Samice bardzo rzadko zachodzą w ciążę, a nieliczne rodzone młode nie przeżywają.
3. Ostatnie zapłodnienie miało miejsce w dniu 920.
4. Pojawiły się męskie odpowiedniki samic, tzw. „piękni” („beautiful ones”). Samce te nie wykazywały żadnego zainteresowania samicami, jak również nigdy nie brały udziału w jakichkolwiek konfliktach. Ich zachowanie sprowadzało się wyłącznie do picia, jedzenia, spania, jak również dbania o własny wygląd (np. czyszczenie futerka, czy nieangażowanie się w walki – brak blizn).
5. Po pewnym czasie populacja całkowicie utraciła zdolność do reprodukcji.
6. Ostatni tysiąc myszy nie wykształcił w sobie jakichkolwiek reakcji społecznych. Nieznana im była agresja oraz zachowania prowadzące do ochrony gniazda i potomstwa. Nie angażowały sie w inne działania niż picie, jedzenie, spanie oraz dbanie o siebie. Osobniki w tym czasie wyglądały wyjątkowo ładnie i zadbanie. Posiadały zdrowe ciało i dobrze wyglądające oczy. Jednak nie potrafiły poradzić sobie z jakimkolwiek nietypowym bodźcem. Choć wyglądały wyjątkowo dobrze, były również wyjątkowo głupie.
7. W dniu 1588 umiera ostatni osobnik.




Co ma piernik do wiatraka, można by rzec. No eksperyment przeprowadzono raptem na myszach, z którymi łączy nas jedynie fakt, że są ssakami stadnymi. Argument ten byłby sensowny, w końcu bardziej eksperyment na ssakach naczelnych mógłby dać bardziej jednoznaczny wynik, bo łączy nas wiele wspólnych cech. I prawdę mówiąc – w moim przekonaniu – argument byłby nie do podważenia, gdyby nie jedna, prosta rzecz. Przerażające podobieństwo.

U samców zanika umiejętność obrony własnego terytorium.


Przemoc jest zła, wojna jest zła, zabijanie jest złe. Jednakże obrona nie jest zła; jeśli zabijesz napastnika w obronie, nie jest to złe. Teoretyzuję teraz, bo temat obślizgły i śmierdzący. Łapka w górę ten, kto – w przypadku wojny – złapałby za karabin i bronił kraju. Może nie łapka w górę, ale przyznaj sam przed sobą, co byś wolał zrobić? Wziąć paszport, spakować manatki i wyjechać do Anglii, Niemiec, Francji? A może zapisałbyś się na szybko do wojska, przeszedł mordercze szkolenie i zabijał w imię kraju?
Najczęściej zadawane pytanie, jakie słyszę w tym temacie to: dlaczego miałbym go bronić? Później rozmówca sam sobie odpowiada: przecież w tym kraju nie ma pracy, politycy to złodzieje i okradają swój naród, nie mamy dobrego sądownictwa, gospodarki, służba zdrowia kuleje. Właściwie, dlaczego bronić kraju, który nie dba o swojego obywatela? Historia, kultura, społeczność są nieważnymi wartościami, ale w końcu to one tak naprawdę decydują o narodowości. Załóżmy taka multikulturowa Francja. Czy muzułmanin, który tam wyemigrował czuje się w jakikolwiek związany z Francją? Nie, on tam tylko żyje, zarabia i zapewnia byt swojej rodzinie. Mówię o muzułmaninie, bo to gorący temat; dajmy na to taki Polak w Anglii czuje się w jakikolwiek sposób powiązany z Anglią? Nie, jest Polakiem – Polakiem się urodził, Polakiem żyje i Polakiem umrze. 

Odpowiedz sobie szczerze: będziesz bronić kraju? 

Karmiące samice zaczynają być wyraźnie agresywne, niejako przejmując od samców role obrony gniazda. Agresja ta kierowana jest również ku własnemu potomstwu, które bywa atakowane, ranione i zmuszane do opuszczenia gniazda.


Kolorowo ta sytuacja się nie przedstawia, ale z drugiej strony, nie jest tak źle, prawda? W końcu nie zdarzają się sytuacje, w których rodzice podnoszą rękę na swoje dziecko – za cokolwiek; w końcu nie zdarza się tak, że w wiadomościach słyszymy o zamordowanym dziecku: pobitym na śmierć, maltretowanym, chorym bez opieki lekarskiej. W końcu nie było głośno o przypadku Matki Madzi.
Nie zdarzają się rodziny patologiczne, w których dziecko skazane jest na samodzielne życie. Rodzice nie mają czasu, wyjechali za granicę w poszukiwaniu pieniędzy (euro sieroty), pracują po dwa/trzy etaty i nie mają kiedy zająć się dzieckiem, dlatego starsze opiekuje się młodszym. 
Nie zdarza się, że matka znęca się psychicznie nad swoim potomstwem, tylko dlatego, że sama urodziła je w wieku kilkunastu lat. Nie zdarza się, by matka krzyczała na córkę za byle przewinienie; by nie czepiała się byle o co, by znęcała się nad nią i odreagowywała każdy stres. Nie zdarza się, by matka podkopywała samoocenę, wiarę w siebie i bezustannie wątpiła w swoje potomstwo.

Nie zdarza się, prawda? Więc nie jest tak źle, prawda?


Powszechna staje się przemoc. Samce przestają w jakikolwiek sposób zabiegać o samice. Zamiast tego atakują się wzajemnie. Tworzy się rodzaj nowej struktury. Są samce agresywne – bardziej dominujące, jak również bierne – nadmiernie gryzione przez inne.


Moja droga, ile to razy musiałaś walczyć o względy faceta tylko dlatego, że nie był do końca zainteresowany i nie zamierzał zrobić pierwszego kroku? Czy nie dostosowujesz się męskich oczekiwań i zachcianek, byleby móc spotkać porządnego kawalera? Bądźmy szczerzy – mężczyźni mają w dupie ubieganie się o dziewczynę, zwłaszcza gdy naprawdę muszą o nią zabiegać. Dlaczego? Ponieważ znajdzie się taka, która będzie ubiegać się o niego. 
Niestety, dla mnie to po części naprawdę poważny problem, ponieważ to kobiety muszą walczyć między sobą o mężczyznę. Wydaje się to nie tylko poważne, ale i niedorzeczne, tym bardziej, że żyjemy w kraju, w którym romantyzm wyssaliśmy z mlekiem matki, a Mickiewicz to wieszcz narodowy. Utarło się w naszym przekonaniu, że to mężczyzna ma się starać. Kiedyś tak było, a dzisiaj? Jeśli kobieta chce, by to facet się o nią ubiegał, to usłyszy, że „w dupie jej się poprzewracało od komedii romantycznych”. Jeśli kobieta ma wymagania, to większość sobie daruje, bo szkoda zachodu. 
No i popatrzmy, czy mężczyzna zamiast zabiegać o swoją ukochaną woli wpierw pozbyć się rywala? Stłuc go razem z kolegami w bocznej alejce? Albo popatrzmy na kiboli – czy to jest zdrowe zachowanie? To, że zaraz po meczu chmara mężczyzn pierze się o… O co? Biją się, bo się biją. Maczetami, kijami. Chodzi o to, by się tłuc; zdrowa rywalizacja przechodzi do lamusa. Ile razy w internecie widzisz screen głupiego smsa „Odwal się od mojej dziewczyny”; zamiast zabiegać, wolą się eliminować.

Pojawiają się zachowania homoseksualne. Bardziej dominujące samce wykorzystują te bardziej bierne, które przyjmują „rolę żeńską”.


Nigdy w moim zamiarze nie było i nie będzie szykanowanie osób o odmiennej orientacji seksualnej, w końcu każdy rodzi się jaki rodzi i lubi to, co lubi. Jednakże, nawet środowiska homoseksualne dzielą się wewnętrznie na gejów i na pedziów. Byłam nawet świadkiem takiej dyskusji, kiedy to homoseksualista nazwał innego homoseksualistę pedziem. Dlaczego? 
Są homoseksualiści, którzy zachowują się jak normalni mężczyźni (mówię o męskich homoseksualistach): mówią jak mężczyźni, ubierają się jak mężczyźni, zachowują się jak mężczyźni. Na ulicy nie rozpoznasz go od przeciętnego heteryka, bo jego orientacja pozostaje w jego łóżku. Są również homoseksualiści, którzy noszą się kobieco, zachowują się kobieco i udają, że są kobietami. Śmiejemy się z nich jako społeczeństwo i co ważniejsze, to właśnie oni kształtują naszą opinie na temat „homoseksualistów”. Bo jak to słyszymy, to kogo widzimy? Normalnego faceta czy kogoś w rurkach, przesadnie zadbanego, może malującego paznokcie i oczy? Nie mówię tutaj o transwestytach i transseksualistach, nie mówię o homoseksualistach.
Istnieje jeszcze trzeci grupa: ta, która wmusza innym swój homoseksualizm; gorszy, obraża, panoszy się. Mówię o pedałach; przez których cierpią normalni homoseksualiści, ci „męscy” i ci „kobiecy”.

U samic pojawia się mechanizm naturalnej antykoncepcji – wchłanianie płodów. Jest również coraz mniej zapłodnień oraz zanika instynkt rodzicielski. Skutkiem tego rodzi się coraz mniej młodych. Pojawiają się także całkiem bezdzietne samice.


Niepłodność to problem dość powszechny, choć wielokrotnie nieświadomy. Podaje się, że w 35% to wina kobiety, 35% to wina mężczyzny, 30% przyczyny inne, środowiskowe (nie bezpłodność; niepłodna kobieta to taka, która jest taka z przyczyn mechanicznych, np. brak macicy). W Polsce ten problem dotyka około 10% par, to około trzy miliony ludzi. Ładna statystyka? Piszę o Polsce, jak sprawa rysuje się w Europie? Otóż, europejczycy w 18% mają problem z potomstwem. 18% - to prawie jedna piąta. Według statystyk proinvitro, jedna na cztery/pięć par ma problem z tym, by kobieta zaszła w ciążę.
Według mnie to nie rysuje się w kolorowych barwach, tym bardziej, że za niepłodność podaje się skutki uboczne leków, wady anatomiczne, choroby, zaburzenia odpornościowe. Jest wiele stron, które o tym piszą, dlatego nie będę wyciągała więcej statystyk. Jedna na pięć par. Wolę nie myśleć o tym, że mogłabym być jedną na pięć – a statystycznie, to bardzo prawdopodobne.

W połowie fazy C praktycznie wszystkie młode były odrzucane przez matki. Rozpoczynały one osobne życie, bez wykształcenia jakichkolwiek zachowań emocjonalnych czy społecznych.


To jest mój ulubiony punkt, ponieważ o nim mogę powiedzieć najwięcej. Właściwie, nie tylko ja – wystarczy się rozejrzeć. Zacznę od najbliższych mi przypadków. 

Współcześnie mamy taką gospodarkę, że by móc godnie żyć, wszyscy muszą pracować. Nawet kobieta, która dopiero co urodziła dziecko. Są jednak sytuacje, że kobieta mogłaby zostać w domu, bo mąż lepiej zarabia, ale woli uciec do pracy, bo dziecko ją męczy, tak samo jak całe macierzyństwo. Dziecko od najmłodszego zostaje, w najlepszym przypadku, oddane pod opiekę dziadków, a w najgorszym do przechowalni, jaką jest żłobek. Wiem, piszę o nim bardzo nieprzychylnie, ale patrzę teraz na żłobek przez pryzmat kobiety, która może tak zostawić dziecko i się zrelaksować. Mam pełną świadomość, że żłobek pomaga kobietom, które nie mają z kim zostawić potomstwa; pomaga kobietom, które muszą pracować. Żłobek to dobra rzecz. I niedobra, zależy jak na problem spojrzeć. 
Mamusia chce mieć chwilę spokoju, więc daje do małej rączki tablet. Dziecko siedzi kilka godzin zapatrzone w kolorowe obrazki, uśmiecha się, siedzi cicho. Czego więcej chcieć? Maluch siedzi cicho, nie przeszkadza nikomu, nie krzyczy, krzywdy sobie nie zrobi. Do tego takie mądre, bo uczy się postaci z bajek, bo uczy się nowych języków. Tak, ładnie, tylko widziałam też takie dziecko na własne oczy. Mała siedziała przed telewizorem od momentu jak skończyła pół roku, i przez długi czas nie potrafiła utrzymać wzroku na obiekcie, który się nie poruszał. Nie potrafiła się skupić na Tobie, kiedy do niej mówiłeś - jej oczy bezustannie biegały po wszystkich innych obiektach. 
Niestety, współcześnie to telewizor, komputer i telefon wychowuje dziecko od najmłodszego. Nowinki technologiczne, które w pierwotnym zamyśle miały ułatwiać życie, ułatwiły go za bardzo. Łatwiej posadzić dziecko przed ekranem albo dać mu do ręki tablet, niż rozmawiać z nim, wychowywać i budować szeroko pojętą relację. Nie ma się co dziwić później, że dzieci nie szanują swoich rodziców (o czym pisałam w artykule „Niedoceniony bohater naszych czasów”). Skoro matka oddawała dziecko już od najmłodszego do przechowalni - żłobek, świetlice, zajęcia pozalekcyjne, niania - to dlaczego dziecko na starość nie miałoby zrobić tego samego? Mówię o domach starców czy hospicjach. 

Nowe generacje nie mają wykształconych pewnych instynktów, takich jak - na dobry początek - empatia. Dziecko nie potrafi współodczuwać, nie trafia do niego argument „jego to boli. Później tacy ludzie brutalnie mordują zwierzęta, nagrywają to telefonami i wrzucają w sieć, licząc na fejm. Nie rozumieją, że to co robią jest złe i bestialskie. Oni tego nie rozumieją, i chyba nie do końca jest to ich winą. W końcu, podstawowe instynkty opanowujemy jako dzieci. 
Kiedy miałam lat kilka, kiedy byłam małym brzdącem, co sika z majtki, moimi głównymi zajęciami była zabawa lalkami. Moje postacie zawsze miały kochających mężów, dzieci, dobry dom. Nie ma znaczenia czy to była szmaciana zdobycz mamy, czy ekskluzywna barbie z Niemiec. Lalka była dla mnie lalką, nie patrzyłam na markę, cenę. Liczyło się dla mnie to, co było piękne (bo dla dziecko piękno = dobro). Z sąsiadką uwielbiałyśmy bawić się w dom: jedna z nas wracała z pracy, druga siedziała w piaskownicy i lepiła obiad z piasku. Współcześnie dzieci siedzą przy komputerach, znajdują coraz ciekawsze sposoby na zamordowanie Sima, grają w gry pełne przemocy, patrzą na brutalne filmy. To nie jest wina filmów i brutalnych gier, to wina rodziców, że nie ma podstaw wychowawczych. Ile razy słyszałam o tym, jak trąbiono, że „gry komputerowe czynią z ludzi morderców” albo zwiększają agresję u dzieci. Spędziłam setki godzin na grach komputerowych, wybijałam całe pokolenia Simów i tworzyłam nawiedzone zamki, ale nie mam zapędów sadystycznych; widok cierpienia sprawia, że płaczę, a nie się śmieję jak opętana. Gry nie robią z ludzi morderców, tylko my sami - tym, co zostało już nazwane. Odrzuceniem. Brakiem czasu. Euro-sieroctwem. 
Nawet nie zdążyłam skończyć artykułu, pojawia się MamaNotuje z bardzo ciekawym postem odnośnie przerzucania obowiązków wychowawczo-opiekuńczych na starsze rodzeństwo. Kolejna cegiełka do całości.

Ale, ale, eksperyment dotyczył Mysiej Utopii, a nie prawdziwych ludzi.

To co piszesz jest przeinaczaniem oraz naciąganiem faktów. 


Z jednej strony można tak powiedzieć, w końcu eksperyment dotyczył tylko małych gryzoni. Dlaczego? Ponieważ żyją krótko, do dwóch lat, bardzo łatwo obserwować zmiany zachodzące w każdym pokoleniu. Jest to proces przyspieszony, dzięki któremu łatwiej przewidzieć zakończenie. No tak szczerze, gdyby przeprowadzić taki eksperyment na ludzkości, o czarnej wizji naszego końca dowiedzielibyśmy się... Za późno. 
Eksperyment Calhouna nie ma dowieść, że ludzie jako gatunek wymrą. Znalazłam daleko idącą interpretację, którą poddaję częściowo w wątpliwość, jako że nie potrafię znaleźć potwierdzenia naukowego w tych słowach. Mianowicie, kultura minojska (tak, wiem, wymarła naturalnie z pomocą wulkanu) wedle artykułu na tokfm.pl (który nijak nie poparł swoich argumentów źródłem i nie dam sobie ręki uciąć) prawdopodobnie znajdowała się u schyłku cywilizacyjnym. Jak to rozumieć? Odpowiem cytatem, bo lepiej tego nie ujmę:
Brak poszanowania dla wartości życia człowieka, ofiary z ludzi, dogadzanie swoim zachciankom, rozwiązłość seksualna, to cechy wspólne dla wielu starożytnych cywilizacji. Przypomnę może Sodomę i Gomorę, i domaganie się sodomitów stosunków seksualnych z przybyszami (to taki rodzaj "gościnności"). Biblijny obraz degrengolady społeczeństw z tych bogatych miast nie napawa optymizmem, bo obrazuje dokąd zmierza tzw. "zachodnia cywilizacja". Nie jest też przypadkiem to, że jak to ujmowali Rzymianie: Piscis primum a capite foetet (ryba psuje się [śmierdzi] od głowy), problemy te dotykały przede wszystkim bogatych, a oddziaływanie ich przykładu miało wpływ na całe bogacące się społeczeństwo.

Jak ja podchodzę do kwestii upadku cywilizacyjnego? W pewnym sensie obawiam się, że eksperyment Calhouna obrazuje nam jak skończymy jako cywilizacja. Nie boję się tego, że wymrzemy - to będzie najlepsze, co spotka ziemię od epoki lodowcowej. Boję się tego, że przemienimy się w dzikie zwierzęta, dla których pojęcia honoru, moralności i wyższych celów jest obce. Boję się, że przyjemności i zabawa staną się jedynym sposobem na życie, a sami zatracimy się w doczesności do tego stopnia, że zapomnimy o przyszłości. 
Nie wiem jak inaczej nazwać to, co dzieje się dzisiaj. To, że matki oddają swoje dzieci pod opiekę telewizora i komputera; to, że przemoc jest rozwiązaniem; że walka między samcami o samicę jest jedynym słusznym rozwiązaniem w walce o jej względy; że nie czujemy więzi rodzinnych i emocjonalnych, że nasze dobro jest ponad wszystkim. Nie liczy się przeszłość, kultura i poświęcenie poprzednich generacji - liczymy się my, współczesność. A przyszłość? Jakoś to będzie. Tylko tak szczerze, boję się tego jakoś. 


*Źródło: Physicsoflife Ciekawe.org

środa, 17 lutego 2016

#122 Jesteś szaraczek, a ja? Ja mam większe prawa. I co mi zrobisz? Nic nie zrobisz.

#122 Jesteś szaraczek, a ja? Ja mam większe prawa. I co mi zrobisz? Nic nie zrobisz.


Na gorąco - temat o pobiciu mieszkańca Warszawy; pobiciu przez Strażników Miejskich, którzy powinni przestrzegać prawa. Od czasu do czasu słyszy się o nadużyciach władzy, o dziwnych sytuacjach, ale to wydarzenie pokazuje zupełnie inne oblicze „szeryfów”. Bo - zamiast czuć się bezpieczni, czujemy obawę. Czy uzasadnioną? 

Wyjaśnię całą sprawę od początku, kto nie słyszał - jeśli słyszałeś, możesz przewinąć aż za obrazek. W nocy mieszkaniec Warszawy zauważył samochód Straży Miejskiej zaparkowany na trzech (mówi się również o czterech) miejscach parkingowych - w poprzek. Gdybym ja lub ktokolwiek inny tak zaparkował, z pewnością otrzymałby mandat i obrączkę na kole. Bohater wydarzeń, Paweł Surgiel, zwrócił uwagę Strażnikom dokładnie tym samym argumentem, który podałam wcześniej. Efekt? Panowie uznali, że jest pijany. Poszkodowany zrobił dobrą rzecz, ponieważ zaczął nagrywać i na nagraniu widać, jak Strażnik otwiera drzwi (przy czym oskarżenie, że go uderzył drzwiami jest mocno przesadzone, według mnie) a później zaczyna się szamotanina. 

Według Pana Pawła, został on skuty i wywieziony do lasu (według SerafinTV Straż Miejska pojechała do lasu oddalonego o 400 metrów, ale jeździli po mieście, by zdezorientować Pana Pawła i zasugerować mu, że jest daleko od domu). W lesie zaczęli go bić i pryskać gazem pieprzowym po oczach- wpierw z dużej, a następnie z małej odległości (w efekcie czego, stracił wzrok na jedno oko). Domagali się odblokowania telefonu i usunięcia nagrania, ale urządzenie odblokowywało się poprzez czytnik linii papilarnych. Grozili Panu Pawłowi śmiercią, a kiedy poprosił o wodę do przeczyszczenia oczu, odpowiedzieli, że woda kosztuje. Wzięli mu z portfela 400 złoty i dokument prawa jazdy. 

Pan Paweł zaczął symulować atak astmy z informacją, że jeśli nie zażyje leków, udusi się. Strażnicy przestraszyli się (o ile możliwe, by takie bydlaki mogli się przestraszyć) i odwieźli Pana Pawła do domu. Grozili, że jeśli komuś o tym powie, to go znajdą i zabiją. Odjechali, a poszkodowany zaraz pojechał na komendę policji - przy czym mijał się z radiowozem wcześniej zawiadomionym przez sąsiada, który widział całe zajście z okna. Jak to się dalej potoczyło - łatwo się domyślić.
Strażnicy zostali dyscyplinarnie zwolnieni, a Straż Miejska ubolewała, że Pan Paweł nie zgłosił się do nich w ciągu 24 godzin od zajścia. 

| źródło |

No to tyle „słowem wstępu” - nie chciałam nikogo odsyłać do innych stron, dlatego przybliżyłam całą sytuację. Kiedy wczoraj bardzo dobra koleżanka z Gdańska wysłała mi tego niusa, oglądałam i czytałam go bez większych emocji. Kiedy skończyłam, nie dowiedziałam się niczego nowego, a jednocześnie znalazłam kolejny argument na nic nowego.

Każda władza deprawuje, władza absolutna deprawuje absolutnie.
O nadużyciach władzy przez Straż Miejską i Policję będą trąbić przez najbliższe dni wszyscy - od mediów, po blogerów, aż na zwykłych obywatelach kończąc. Nie zamierzam wkręcać się w ten nurt i postanowiłam popłynąć nieco innym strumieniem. 

Władza deprawuje - o tym mówiło wielu pisarzy, począwszy od najstarszych: Sofokles i jego król w Antygonie (by zostać królem, zabija swojego brata Eteoklesa; zabija również Polinika). Idąc dalej, weźmy na ostrzał Szekspira i postać Makbeta. Bohater sztuki zabija króla i przejmuje tron. O ironio, Makbet z początku jest przedstawiany jako rycerz honoru i człowiek prawy, dlaczego więc łamie zasady moralne by zostać królem? A później, kiedy nim jest, zabija i wykorzystuje władzę by ją utrzymać. Następny jest Adam Mickiewicz, nasz kochany wieszcz. Mówił o okrutnych władcach w Dziadach. Dodam jeszcze Balladynę, która zabijała wszystkich, byleby dostać się do władzy - wpierw zabiła siostrę Alinę, a następnie Grabca, Gralona, Pustelnika, Kirkora, wdowę (swoją matkę) i Kostryna. Na sam koniec Ryszard Kapuściński i jego przedstawienie etiopskiego cesarza, Haile Selassie. 

Temat jest poruszany przez innych twórców - przytaczam tylko tych, których mam w głowie, na szybko, na pierwszy rzut. Można podważyć przedstawione postacie argumentem, że są fikcyjne. Prawie, ponieważ na końcu zamieściłam Ryszarda Kapuścińskiego, który napisał reportaż, a cechą reportażu jest: „przedstawia rzeczywiste zdarzenia i towarzyszące mu okoliczności” oraz „opisuje zdarzenia, których autor był świadkiem lub zna je z bezpośrednich relacji uczestników, dokumentów lub innych źródeł”. 

Władza deprawuje, nie ma co ukrywać, ale z czego to wynika? Przeczytałam mnóstwo artykułów na ten temat, ale żaden nie odpowiada konkretnie dlaczego, tylko przytacza mnóstwo przykładów, a najczęściej wybieranymi jest polityka i kościół. Dodatkowo, przegrzebałam - przynajmniej częściowo - literaturę. 

Władza daje... Możliwości. Na pierwszy ogień: łapówkarstwo. Przeciętny Kowalski pracujący jako sprzedawca w Biedronce nie ma możliwości otrzymania łapówki; dopiero ktoś, kto ma jakąś władzę i wpływy, dostanie taką ofertę. Jest to niemoralne, ale jeśli człowiek jest pewny, że nie straci swojej funkcji, bez obaw korzysta z bonusu. 

Molestowanie w pracy - dlaczego pracownik pracownika nie będzie molestować, a szef czy prezes czuje się bezkarny? Ponieważ ma możliwości: zwolnienia z pracy lub zatrudnienia. Wykorzystują funkcję, jakie daje im władza; czerpią korzyści, niemoralne, ale jednak. Bo oni nie zmuszają do tego kobiety, tylko dają jej wyjście: albo stracisz pracę, albo ją zachowasz. 

Prowadzenie po pijaku to zmora, a ile razy było tak, że polityk przekroczył prędkość albo był na podwójnym gazie? Immunitet zapewnia bezkarność. Dodatkowo, podam trywialny przykład. Chociażby głupie grupy facebookowe cz fora internetowe: „mam admina/mam moderatora, mogę Cię zbanować bo nie podoba mi się to, co robisz. I co mi zrobisz? Nic mi nie zrobisz, bo mam władzę.”

Władza deprawuje, bo po pierwsze, daje możliwości - wykorzystywania ludzi, wpływania na decyzje innych, wymuszanie korzyści dla siebie. Po drugie, władza uzależnia; władza szeroko pojęta. Celebryci czują, że mają władzę - są lepsi od szaraczka; mają pieniądze, mają znajomości, są sławni. Czują się bezkarni, bo mają przekonanie, że to wszystko zapewnia im bezpieczeństwo. Stąd słyszy się o tych wszystkich „pomyłkach”. Narkotyki, alkohol, romanse. 

Naukowcy, w wyniku różnych eksperymentów, doszli do pewnych wniosków, o których między innymi mówiłam. Osoba, która posiada władzę, ma większy dostęp do dóbr materialnych (bonusy) i społecznych (wykorzystywanie ludzi), a dodatkowo brak kontroli sprawia, że chętnie wykorzystuje swoją pozycję. Jeśli osoba z władzą jest kontrolowana odgórnie, wówczas hamuje się i kontroluje, w obawie o potencjalne zdjęcie z funkcji. 

Będąc wysoko u władzy, człowiek nie dostrzega zagrożeń - świat obdarował go tyloma dobrami, więc skupia się nader wszystko na nich, a nie na ryzyku jakie niesie korzystanie z dóbr. Jednocześnie, u osób wysoko postawionych pojawia się bardzo wysoka samoocena, a jak wiadomo, osoba z wysoką samooceną ma problem z przyjęciem krytyki. Dodatkowo, władza zapewnia poczucie kontroli nad rzeczami, na które nie ma się wpływu. W końcu, kto z nas nie miał szefa, który nie przyjmował do siebie zdania „tego się nie da zrobić”? Miałam nawet dwóch i bardzo źle ich wspominam, bo narzucali mi niewykonalne normy. 

Jednocześnie zauważymy, że szefostwo raczej ma problemy z empatią - niechętnie wczuwają się w nieszczęście i problemy swoich pracowników. Wielokrotnie ten motyw jest przedstawiany w filmach i serialach, gdzie szef nie przejmuje się pracownikiem, zbywając jego problemy: „masz dziecko i nie możesz wziąć nadgodzin? To nie mój problem”. 

Podobnie jest z politykami - to nie ich problem, że mało zarabiamy, a w wyniku ich działań gospodarka jest zagrożona. Grunt, że im się żyje dobrze. Policjanci? Mają władzę - mogą nas zatrzymać, przeszukać i zamknąć w areszcie na dobę, chociażby w celu postraszenia. Przeciętny obywatel nie ma takich możliwości, a za postraszenie sam może trafić za kratki. 

Dociera do mnie coraz więcej głosów „należy zamknąć policję” i „należy zamknąć straż miejską”. Głosy te dla mnie są bezsensowne, bo nieważne jakie nowe instytucje powołamy, każda kolejna będzie robiła dokładnie to samo. Władza zdeprawuje, prędzej czy później i zepsuje krwi. Co więcej, nie chcę sobie wyobrażać sytuacji, jaka może mieć miejsce po meczu dwóch nienawidzących się klubów, kiedy kibice nie są pilnowani przez uzbrojoną policję. Nie chcę sobie wyobrażać sytuacji, kiedy człowiek zostanie napadnięty i nie ma się z tym do kogo zwrócić. Władza deprawuje, a policja jest skorumpowana i nadużywa władzy, ale oni są potrzebni. Nieważne czy tego chcemy, czy nie; czy się z tym zgadzamy, czy nie, oni są nam potrzebni. Możemy zmienić instytucję, możemy zmienić członków, ale to kwestia czasu jak wrócimy do punktu wyjścia. Gruntowne zmiany niczego nie zmienią - pomóc może jedynie „patrzenie na ręce” i wyciąganie konsekwencji. To może pomóc, nie gruntowna zmiana. 

Sytuacja ze Strażnikami Miejskimi tylko potwierdza regułę - przekonanie o posiadaniu władzy deprawuje nawet szlachetnego człowieka. Potraktowali Pana Pawła jak pijaka; założyli z góry, że jest tylko upierdliwym obywatelem i mogą potraktować go brutalnie. Pijakiem nikt by się nie przejął, prawda? Bądźmy szczerzy, sami przed sobą - gdyby ktoś potraktował tak alkoholika, to nikt by się tym nie przejął, bo jest gorszy społecznie, bo pewnie się szamotał, bo pewnie był agresywny. Na nieszczęście Straży Miejskiej, Pan Paweł był „normalnym” obywatelem i jego oskarżenia wszyscy potraktowali poważnie. 

Władza deprawuje, nawet mnie czy Ciebie. Mnie, bo patrzę z góry na niektórych blogerów; bo czuję się lepsza. Ty też, gdzieś tam, w drobnych sytuacjach, czujesz się lepszy, bo masz lepszą pozycję społeczną, bo jesteś lepszym człowiekiem - masz więcej pieniędzy, masz lepszą pracę. Władza to nie tylko „władza”, ale i sława, pieniądze, pozycja społeczna. 

Jak się nie dać temu zjawisku deprawacji? Spokornieć. Niestety, słowo „pokora” większości z nas jest obca. 



poniedziałek, 15 lutego 2016

#121 Typowa Polka patrząca z wyższością na facetów, bo jej cipka jest taka cenna. Zdechnij jako stara panna.

#121 Typowa Polka patrząca z wyższością na facetów, bo jej cipka jest taka cenna. Zdechnij jako stara panna.



Mowa nienawiści - nie spotykam się z nią rzadko, wręcz przeciwnie, swojego czasu pod jednym artykułem regularnie pojawiały się wyzwiska, bardzo agresywne życzenia śmierci, i inne mniej warte uwagi komentarze, głównie kierowane w moją stronę. Przywykłam do wyzywania mnie od starych panien, cnót niewydymek i kurw (przy czym wypisując te wszystkie epitety obok siebie, czuję niemałe rozbawienie). Mowa nienawiści to również temat medialny związany z imigrantami, kulturą muzułmańską i Mariuszem Pudzianowskim. Pozwólcie, że ominę całą to rozdmuchaną otoczkę. 

Pojawiła się ostatnio bardzo popularna kampania #StopMowieNienawiści. Jestem za, podpisuję się rączkami i nóżkami, i każdą inna kończyną, jaką jestem w stanie. Dlaczego? Mowa nienawiści jest zła. Nawołuje do przemocy, agresji, jest kierowana w ludzi o odmiennym wyglądzie, opiniach czy... Po prostu w stronę ludzi, których nie lubimy. Jednocześnie mowa nienawiści jest najpopularniejszą mową w internecie - wystarczy poczytać komentarze pod kontrowersyjnymi artykułami albo pod szowinistycznymi/feministycznymi obrazkami na kwejku. Słowo daję, człowiek czyta, a wiara w ludzkość umiera. 

O problemie mowy nienawiści mówił również, bardzo dosadnie, youtuber Gonciarz, w odcinku Zapytaj Beczkę. Nie jestem stronnicza, ponieważ nie znałam tego twórcy wcześniej - nie wiem kim jest, co tworzy, ale słuchałam tylko tego, co ma do powiedzenia na temat hejterów. A mówi dobrze. Jednocześnie, pod tym linkiem czytam kolejne komentarze typu:
„Kiedyś myślałem, że jesteś kolesiem co tłumaczy tym dzieciom tylko jak mają myśleć, a teraz wiem, że jesteś sprzedajną, szują i pro europejskim skurwysynem, nie polecam, PIERDOL SIĘ.” 
A wszystko dodatkowo rozpoczyna komentarz:
„Czy to prawda, że "HejtStop" zapłacił za ten materiał? Jeśli tak, to ta "MOWA NIENAWIŚCI" działa tutaj w chuj wybiórczo...”

Przyznaję, słyszałam o organizacji HejtStop i ich skrajnych poglądach, o tym całym szumie, o tym, że zgłosiła Pudzianowskiego do prokuratury. Może przesada, może nie. Patrząc na to co się dzieje w internecie: jestem skłonna poprzeć Panią Joannę Grabarczyk (to nie znaczy, że ją popieram!). Nie pochwalam w pełni jej zachowania, ale komentarze jakie czytam kierowane w stronę uchodźców, plus to, o czym mówi Gonciarz, podpowiadają mi, że oboje robią dobrą rzecz. Zwalczają mowę nienawiści. 

Oczywiście, sporność winy albo i jej brak nie jest tematem moich rozważań, podobnie jak nadgorliwość Pani Joanny. Nie interesuje mnie jednak ani HejtStop, ani Pudzian, ani Joanna Grabarczyk i roztrząsanie tego, kto ma rację. Każdy użytkownik ma swoje przekonania i się nimi kieruje, ja swoich ostatecznie nie wypowiem. Interesuje mnie to, o czym oni mówią: o mowie nienawiści. 

Może przybliżę problem samego rozumienia pojęcia „mowa nienawiści”. Zaprosiłam do dyskusji członków pewnej grupy - o tym, czym jest mowa nienawiści i jak wygląda. Wywiązały się dość ogniste wymiany zdań, za co jestem wdzięczna, ponieważ posiadam argumenty, których nie posiadałam wcześniej. Dlatego, w tym miejscu pozdrawiam dyskutantów i dziękuję za wymianę opinii. Wracając do tematu, zapytani przeze mnie uczestnicy dyskusji bardzo często mylili pojęcie krytyki z hejtem. Te pojęcia nie są sobie równe, co to, to nie. To zupełnie dwa różne światy. Cytując uczestniczkę: 
  • Krytyka: Nie powinieneś nosić tych rurek, źle w nich wyglądasz, właściwie trochę jak kobieta.
  • Hejt: Ubierasz się jak jebany pedał, weź to zmień.
Osoba udzielająca się w dyskusji w bardzo ładny sposób zarysowała różnicę między krytyką, a hejtem. Jak widać, krytyka jest zauważeniem pewnego stanu rzeczywistości, sugestii oraz propozycji zmiany. Nie wymusza jednak na odbiorcy „zmień to”, ani również nie obraża go w sposób jednoznaczny. Może poczuć się urażony, tyle, że nie powinien, bo nadawca wypowiedzi przedstawił jedynie fakt. Natomiast hejt jest - dla mniej spostrzegawczych podkreślę - obraźliwy. Dalej: wulgarny, nieuprzejmy, prostacki, bezczelny, nie posiada znamion normalnej, ludzkiej rozmowy. 

Mówię o tym, ponieważ sama krytyka jest brana za mowę nienawiści, a nie na tym to ma polegać. Wydaje mi się,  że kiedy wygłaszam swoją opinię, która brzmi: nie popieram polityki pro-uchodźczej, ponieważ jest to kultura skrajnie odmienna od naszej i dotychczasowe kraje multi-kulti raczej stają się ofiarą swojej polityki, niż głosicielami pokoju. Nie nawołuję do nienawiści kulturowej, nie nawołuję do przemocy, nie mówię, że „mają się wszyscy potopić”. Jestem im przeciwna, ale potrafię to wyrazić w inny sposób niż „śmierć imigrantom”. Ale, nie o nich miałam mówić. 

Przy mowie nienawiści i zgłaszaniu tych aktów przemocy do prokuratury pojawia się bardzo potężny argument: „ograniczanie wolności słowa”. To chyba ulubiony argument tych, którzy piszą te wszystkie okropieństwa w internecie. Dyskusja, dzięki której piszę ten artykuł, skupiła się na tym bardzo mocno, a argumenty pojawiły się dość skrajne. 

Mój ulubiony fragment dyskusji ograniczył się do kilku wypowiedzi, które pozwolę sobie zacytować:
- Nie jest okej, ale to właśnie swoboda wypowiedzi. Nikt nie musi się tym przejmować. (W kontekście krzywdzenia innej osoby i popychania jej do samobójstwa)
- Ale ludzie się tym przejmują, bo czasami to jest wisienka na torcie. Co innego konstruktywna krytyka, [...], a co innego hejtuję bo hejtuję, bo mogę, bo mam takie prawo.
- No to ich sprawa, że się tym przejmują. Może zakazujmy się im tym przejmować? Miałoby to taki sam sens.
- Równie dobrze zakażmy hejtowania, bo czemu się przejmujesz, że ten człowiek nosi rurki, tamten lubi chłopców, a tamta nie chce schudnąć?
Problem mowy nienawiści nie tkwi w miejscu prawnym „mamy wolność słowa”. Hejtujący i krzyczący najgłośniej o tym, że mamy prawo mówić co myślimy, i to nie ich problem, zapominają o prawie milczenia, z którego niejednokrotnie powinni skorzystać. Dlaczego? Bo można zwyzywać człowieka na ulicy, że pedał i ciota, bo nosi rurki, i że ma przestać kompromitować męską nację i naród polski. Można, ale moje pytanie brzmi: po co? Mam wolność słowa, ale mam również prawo zachować milczenie.

Oczywiście, są kwestie, które spędzają sen z powiek nam wszystkim, jak chociażby uchodźcy, którzy są niejako zagrożeniem dla naszej kultury i wolności. Wystarczy mi jedno spojrzenie na kraje zachodu i aktualną sytuację, nawet ze starych krajów multi-kulti, gdzie kultura muzułmańska zdominowała szarą rzeczywistość. Mówię o sytuacjach, gdzie chrześcijanka musi zdjąć krzyżyk, bo przeszkadza on muzułmaninowi; ale muzułmanka nie musi zdjąć burki, bo religia jej na to nie pozwala. 
Do tej sytuacji, nieszczęśliwie, doprowadziliśmy sami. Czym? Naszą nadmierną tolerancją. 

Nie, nie, i jeszcze raz, nie. Ludzie źle pojmują tolerancję. Rozumieją ją jako pełną akceptację i ustępowanie w wielu kwestiach, a tak nie jest. Niemniej, na naukę zdrowego rozsądku jest już za późno, i nie będę jej nauczała ja, bo jestem ostatnią osobą, która by się do tego nadawała. 

Wróciłam do uchodźców, znów, i to nie bez powodu. HejtStop rozpoczął się właśnie w kontekście mowy nienawiści skierowanej do muzułmanów i uchodźców. Z czasem obrał szerszy kontekst, wchodząc na sfery homoseksualizmu, wyglądu, ubioru, i tak dalej. Niemniej, są momenty, kiedy powinniśmy zabrać głos i są momenty, kiedy powinniśmy siedzieć na dupie i powiedzieć sobie „a po chuj mi to”. Po chuj czepiać się kolesia na ulicy tylko dlatego, że ma rurki? Po chuj czepiać się dziewczyny, bo jest gruba? Bo chuj czepiać kolesia na internecie, tylko dlatego, że ma inne poglądy? Mówię: czepiać się; nie hejcić, nie wyzywać, nie obrażać. Czepiać. 

Możemy dyskutować o tym co ważne - imigrantach, bo mogą nam zaszkodzić; możemy dyskutować o ubiorze człowieka na ulicy, ale po co? Szkodzi nam?
Niemniej, nieważne w jakiej sytuacji się znajdziemy - o tym czy dyskusja jest naprawdę ważna, czy też krąży wokół pierdoły, żadne z nas nie ma prawa hejcić i wyzywać innego człowieka. Możemy się z nim nie zgadzać, możemy z nim dyskutować, ale prawo wolności słowa nie daje nam prawa do obrażania i wyzywania. Bo istnieje drugie prawo, prawo o zachowaniu milczenia. To właśnie z niego powinni korzystać wszyscy ci, którzy najgłośniej krzyczą „do gazu z nimi”; „jesteś pedał i  ciota”. 

„Zdechnij jako stara panna” - skąd ten tytuł? Przecież nie nawiązuje ani do imigrantów, ani do sytuacji z HejtStop; nawiązuje on jednak do mowy nienawiści, z jaką spotykam się regularnie. Mową nienawiści skierowaną w moją stronę, bo nie boję się wyrazić własnej opinii, nawet jeśli jest sprzeczna z poglądami większości internautów. Codziennie obserwuję obraźliwe komentarze skierowane do innych twórców, gdzie ludzie wyzywają ich za sposób twórczości, antypatriotyzm albo patriotyzm, albo za choroby, albo za samotne wychowywanie dziecka. No bo jak to tak? Samotna matka z dzieckiem? Dała dupy i teraz ma. 

Mowa nienawiści nie jest ani problemem nowym, ani ograniczonym do konkretnych tematów. Spotykamy się z nią na każdym kroku, przy każdym kontrowersyjnym temacie - wystarczy poczytać komentarze. Są dyskutanci na poziomie, ale są dyskutanci nie posiadający żadnego poziomu, bo kiedy zbijesz ich argument logicznie, przechodzą na mowę nienawiści - „idź się zabij”. Oryginalne, doprawdy.


Dołączam do akcji: #StopMowieNienawiści


Mamy wolność słowa. Nasi przodkowie walczyli o to, byśmy mogli sami o sobie decydować, a dzisiaj sami bardzo chętnie odbieramy to prawo innym. Tylko dlatego, że... Że co? Pierdolę takie społeczeństwo, skoro wolność słowa staje ponad zdrowym rozsądkiem, szacunkiem do innego człowieka i odbiera to, co prawo ma gwarantować: wolność. 




Photo credit: Wiertz Sébastien via Foter.com / CC BY

piątek, 12 lutego 2016

#120 Walentynki, sralentynki - czyli dlaczego nie lubię tego święta i dlaczego nie chcę go celebrować?

#120 Walentynki, sralentynki - czyli dlaczego nie lubię tego święta i dlaczego nie chcę go celebrować?



O Walentynkach piszę co roku i prawdę mówiąc, nudzi mnie już ten temat. Pozostawiłabym go w spokoju, gdyby nie jeden mały szczegół: nie napisałam o nich jeszcze nic, co mogłabym wrzucać co roku jako flashback. Tym razem postanowiłam wszystko ładnie poukładać w kilka sensownych argumentów, przedstawiając i tłumacząc mój punkt widzenia, brzmiący „dlaczego nie lubię Walentynek”. Od  razu rozbroję tych, których bronią jest argument „zazdrościsz, bo jesteś sama”. Nie, nie zazdroszczę.

Walentynki jako święto hipokryzji. 
Pary przez cały rok się kłócą, żyją ze sobą tak o, by w ten jeden dzień eksponować jak bardzo są w sobie zakochani i jak bardzo są ze sobą szczęśliwi. Codzienność kontra wyjątkowość jednego dnia. Dlaczego musi pojawić się specjalny numerek w kalendarzu by ludzie zaczęli się doceniać, zaczęli obdarowywać się prezentami i zabierali się na romantyczne wieczory? 

Walentynki zawsze były dla mnie dniem, kiedy próbujemy nadrobić zaległości i próbujemy pokazać „jak bardzo nam zależy”. Pojawia się myślenie, że jeden dzień starań wystarczy by zrekompensować całe miesiące ignorowania drugiej osoby, niedoceniania jej. Najgorsze jest to, że czasami wystarczy. Jeśli kobieta przez całe miesiące zastanawiała się czy od niego nie odejść, on w ten jeden dzień pokazuje, że jeśli chce, to potrafi być romantyczny, czuły i troskliwy. Pojawia się wówczas myśl: „może się zmieni”? Otóż, moja droga - nie zmieni. 

Walentynki jako święto konsumpcji.
Wejdź do jakiegokolwiek marketu i rozejrzyj się po półkach. Jeśli róż i serduszka nie podbiją oczu, to jesteś szczęściarzem. Powiem Ci teraz o pewnym zaobserwowanym fakcie: Marzec to okres wręczania prezentów z okazji dnia kobiet; maj to okres komunijny, a współcześnie - jak wiadomo - dostać zegarek zamiast PlayStation to wstyd i hańba. Czerwiec, lipiec i sierpień to okres wakacyjny, , więc trzeba się zaopatrzyć w sprzęty do pływania, zorganizować urlop nad morzem. Wrzesień to okres wyprawki, czyli sklepy zalewają nas wszelakimi ofertami oprzyrządowania ucznia, które jest mu albo niepotrzebne, albo jest niemoralnie drogie. W październiku pojawia się Halloween - czyli wielki marketing wiedźm i wampirów, cukierków i przebrań. Listopad - święto zmarłych; grudzień - święta i moc prezentów. Czy jest coś między grudniem a kwietniem (przemilczmy na rzecz tekstu dzień kobiet)? Otóż, jest: Walentynki. Niestety, walentynki zostały wymyślone w jednym celu: ruszeniu zastoju gospodarczego.

Z marketów wylewają się ramki, maskotki, breloczki i w cholerę innej, taniej tandety; restauracje i kawiarnie pękają w szwach, stolik najlepiej rezerwować z kilkudniowym wyprzedzeniem; podobnie jest z kinem. Wyskocz na seans i nie potknij się o idących, szczęśliwie zakochanych ludzi. 

Walentynki jako pretekst. 
Może to zabrzmi dziwnie, ale Walentynki to pretekst podwójny: do tego by zerwać i do tego by nie zrywać. Są tacy, którzy zrywają przed tym świętem, ponieważ szkoda im pieniędzy na prezent. Nie chcą chodzić pod rączkę, posyłać pocałunki przez stół i mówić „kocham cię”, mając pełną świadomość, że to kłamstwo. 

Inni wręcz przeciwnie, nie chcą zerwać przed świętem zakochanych by nie skrzywdzić drugiej osoby. Wówczas z premedytacją bawią się w tę farsę i udają, że bawią się świetnie; robią to tylko po to, by rozstać się na kilka dni po Walentynkach. Taktownie, nieprawdaż? 

Kiedy chodzi o rozstanie, nie ma dobrego dnia ani godziny by się tego podjąć. Nie warto jednak zwlekać ze względu na walentynki. Czy odchodzić przed walentynkami? Cóż, druga połowa i tak będzie płakała, tylko zmieni się kontekst: „Jak on mógł zerwać ze mną przed Walentynkami?” albo „Jak on mógł udawać w Walentynki? Jeszcze mówił, że mnie kocha!”.
Jak mówiłam, tak źle i tak niedobrze. 

Walentynki jako esencja złamanego słowa. 
Bardzo łatwo obiecywać miłość aż do śmierci; łatwo mówić „jesteś tą jedyną”. Łatwo obiecywać, łatwo mówić i równie łatwo nie dotrzymywać obietnic. Współcześnie, słowo-obietnica jest tylko słowem, nie ma żadnego znaczenia. Powiem jedno, robię drugie - nie ma z tego konsekwencji, nie ma napiętnowania żadnego, nie ma nawet złego samopoczucia. „Ot, robię to, co uważam za słuszne. Co z tego, że coś obiecałem?”

Mamy obowiązek dotrzymywać obietnic, nawet najtrudniejszych.
Philip Pullman, “Mroczne Materie”
Wyznaję właśnie zasadę, o której mówi Philip Pullman. Dotrzymywanie obietnic, nawet tych najtrudniejszych, jest obowiązkiem tego, kto te obietnice składał. Czy to znaczy, że mam być z kimś, kogo nie kocham tylko dlatego, że mu to obiecałam? Nie. To znaczy, że nie obiecuję czegoś, czego nie będę mogła spełnić w pewnych okolicznościach.
Dlatego, nigdy nie obiecuję „będę z Tobą do końca świata”, „będę Cię kochał zawsze” czy „zawsze będę przy Tobie”. Obietnice, które brzmią wzniośle, prawda? 

Walentynki to święto zakochanych, które obrosło w pewien rodzaj kultu. Jeśli nie świętujesz ich, jesteś albo zazdrosną, samotną panną z mnóstwem kotów; albo jesteś zgorzkniałym egoistą bez krzty romantyczności. Naprawdę, inni ludzie właśnie w ten sposób będą reagować za każdym razem gdy powiesz, że nie lubisz Walentynek lub ich nie celebrujesz. 

Poz tym, nie trzeba być zazdrosną, samotną panną w Walentynki - można nią być przez cały rok i być z tego niesamowicie zadowoloną! Można być zgorzkniałym egoistą bez romantyzmu przez cały rok, a nie tylko ten jeden raz do roku! Swoją drogą, dlaczego - by nie lubić tego święta - należy być albo jednym, albo drugim? Nie można ich lubić z racjonalnego powodu?

Co więcej, dlaczego wyjście na kolację w Walentynki ma być bardziej romantyczne od niezapowiedzianego „Ubierz się ładnie, wychodzimy” w zupełnie przeciętną sobotę równie przeciętnego tygodnia? Naprawdę musi być okazja, by gdzieś wyjść? Musi być okazja, by być w sobie zakochanym? Musi być okazja, by okazywać sobie czułość? Musi być, naprawdę? 





Photo credit: Sister72 via Foter.com / CC BY

środa, 10 lutego 2016

#119 Vademecum seksu: dlaczego zawsze boli ją głowa?

#119 Vademecum seksu: dlaczego zawsze boli ją głowa?

Dedykuję tekst mojej najlepszej przyjaciółce. W podziękowaniu za poświęcone wieczory, kiedy opowiadała mi sprośne historyjki tylko po to, by mnie speszyć. Dziękuję. 


Seks jest podstawą każdego udanego związku, ponieważ pozwala zacieśnić więzy. Nie ma nic bardziej intymnego niż chwile sam na sam, w nagości, bez możliwości maskowania wad ciała. I nie ma nic wspanialszego od poczucia akceptacji drugiego człowieka, który nie wyśmieje cellulitu czy oponki. Seks jest zaufaniem, ale niestety, w wielu związkach on kuleje. 
Nie powiem, że to wina mężczyzny, ale nie powiem też, że to wina kobiety. Nader wszystko, nie powiem że to mężczyznom zależy bardziej na seksie, bo to nie prawda. Coraz częściej słyszę głosy, że to właśnie płeć piękna ma problem z zachęceniem partnera do wieczornych igraszek. 

Samoświadomość wad i atrakcyjności

Atrakcyjność, a raczej jej brak jest fundamentem niechęci do seksu. Z prostej przyczyny: należy się rozebrać, a ciężko oczekiwać by osoba z kompleksami rozebrała się do rosołu i pozwoliła na dotykanie swojego ciała. Kompleksem może być brzuszek, cellulit, obwisła skóra - każdy z nas znajdzie coś, czego się wstydzi. Ubrania potrafią to doskonale zamaskować. Jest na to pewien sposób, mianowicie zgasić światło. 

Niestety, wraz z poczuciem braku atrakcyjności wiąże się niepewność o akceptację tej wady. Nieważne czy mówię o kobiecie czy mężczyźnie - każdy boi się wyśmiania - nawet jeśli ma być to pieszczotliwie i niezłośliwie. Wyobraź sobie, że przeszkadza Ci brzuch, trochę większy niż powinien, a partnerka dla której chcesz być atrakcyjny, łapie Cię za fałdkę i stwierdza, że święta były udane. Nie jest to przyjemne, nawet jeśli nie zamierzała Cię urazić. To samo działa w drugą stronę - kochane, jeśli widzicie jakąś wadę u partnera, nie dogryzajcie mu. Pokaż partnerowi, że nie przeszkadza Ci ta wada, niezależnie jaki to defekt. 

Podstawą seksu jest poczucie bezpieczeństwa, jeśli go nie ma, z seksu nici. Dlatego kompleksy są największym wrogiem czegoś, co jest bardzo ważne dla związku. Nie daj się zagryźć, ale też nie zagryźć uwagami. 

Efekty uboczne wcześniejszych doświadczeń

Życie bywa różne, dla jednych jest łaskawe, innym nie szczędzi przykrości. Nawet w sferach tekstu każdy z nas przeszedł przez inne piekiełko, jakim jest - załóżmy - pierwszy raz. Za ciasna gumka, przez którą oklapł a dziewczyna wyśmiała; panika na widok krwi; niewygodne miejsce gdzieś na tylnym siedzeniu samochodu. To te „łagodne”, bo zdarzają się molestowania, gwałty i inne zdarzenia pozostawiające trwały ślad na umyśle. Zdrada, upokorzenie, upublicznienie nagich zdjęć

Człowiek nie pozbywa się takich doświadczeń, nigdy z nich nie wyrasta - zawsze tkwią gdzieś głęboko i odzywają się, wbijając szpilki w najmniej odpowiednim momencie. Nie ma sensu urządzać awantur, gdy drugiej osobie przejdzie ochota. Należy porozmawiać o przyczynach, a w tym zawiera się kolejny punkt, czyli: 

Brak rozmów i brak zrozumienia

Temat seksu jest tematem tabu, co niestety szkodzi relacjom damsko-męskim. Boimy się rozmawiać o nim, bo nie wiemy jak zostaniemy odebrani. Mało tego, wszelakie sugestie mogą wydać się nieprzyzwoite (śmiesznie brzmi nieprzyzwoitość w kwestii seksu). Może rozwinę myśl, co rozumiem przez nieprzyzwoite. Każdy z nas ma swój „fetysz” (Fetysz to nie wszystkie upodobania seksualne, a te skrajnie dziwne) lub ma swojego „faworyta”. Fetyszem jest lizanie stóp jako gra wstępna (autentyk) lub (przerażający autentyk) nieumyty odbyt. Wierz mi, niedobrze mi jak o tym pomyślę, więc nie ma się co dziwić, że gdyby mój partner miał taki fetysz, raczej nie byłby to komfortowy temat. Faworytem natomiast może być ssanie ucha, całowanie pleców czy podgryzanie karku.

Niestety, mówienie o czymś więcej jak pocałunki, delikatne pieszczoty dłonią i seks (najlepiej w pozycji misjonarskiej) jest niedopuszczalne w naszej kulturze. Cóż, mówienie o seksie jest niedopuszczalne, ale o pozycji na pieska to już w ogóle, płoń na stosie, niewierny. Jeśli o czymś nie mówimy, to nie możemy oczekiwać zrozumienia. Jeśli nie powiesz, że lubisz lizać stopy, ona nigdy o tym nie będzie wiedziała; jeśli nie powiesz mu, że lubisz pocałunki na plecach, on nie wie, że sprawia Ci to frajdę. Jeśli nie sprawia frajdy, jaki sens jest w seksie (poza rolą reprodukcyjną)? Jednakże, kiedy Ty mówisz co lubisz, słuchaj o czym on mówi. Seks jest dla Ciebie i dla drugiej osoby, a nie tylko dla jednej strony. 

Nieświadomość własnego ciała

Jeśli jesteśmy przy rozmawianiu o swoich upodobaniach, bardzo szkodliwa dla związku jest niewiedza. Partner nie wie co Ci się podoba i nie może sprawić Ci przyjemności; znacznie groźniejsza się brak wiedzy odnośnie własnego organizmu. Jeśli nie wiesz co sprawia Ci frajdę, nie wiesz co Ci się podoba, nie ułatwiasz sprawy. Porozmawiaj o tym z drugą osobą, powiedz o tym problemie i wspólnie znajdzie coś, co zawsze będzie działało pobudzająco. Inaczej nigdy nie będziesz miał ochoty na seks, a partner będzie coraz bardziej sfrustrowany Twoją niechęcią. 

Zniechęcenie przez udawanie

Wraz z brakiem rozmowy przychodzi brak zaspokojenia, a później presja i frustracja. Mężczyznę, jeśli zależy mu na zadowoleniu partnerki, męczy jej brak orgazmu. Dlatego coraz bardziej się stara i drąży temat, napiera w czułe punkty. Kobieta wówczas zaczyna udawać, a kiedy udaje, przepada już wszystko. Mężczyzna jest przekonany, że kobieta jest zadowolona z pożycia; ona nie jest, ale udaje, że jest. Nie wynika z tego nic dobrego. 
Ku mojemu zdziwieniu, mężczyzna również może udawać orgazm. Nie wiem jak miałoby to wyglądać, ale z pewnością dla niego nie jest to komfortowa sytuacja. Nie ma się co śmiać, to bardzo poważna sprawa!

Przemęczenie, stres

Bardzo często przyczyną braku orgazmu, w tym udawania i zniechęcenia jest stres. Może to być upierdliwy szef w pracy, albo ciężki egzamin, a może podejrzenia zdrowotne lub troska o najbliższych. Przyczyn może być wiele i mogą one wpływać na prosty czynnik: spięcie. Jeśli człowiek nie potrafi się zrelaksować i nie myśleć o problemach, nie potrafi się skupić na przyjemności - a jeśli nie potrafi skupić się na przyjemności, to nie może w pełni z niej korzystać. 

Czasami człowiek cierpi na różne schorzenia, takie jak bezsenność czy migreny, które uniemożliwiają normalne funkcjonowanie. Człowiek męczy się cały dzień, wieczorem jest wykończony, w nocy nie może spać. Naturalne jest, że w takich warunkach seks nie cieszy, a z osiągnięciem orgazmu jest problem. Mężczyzna może mieć problem innej natury, ale pozostaje to nadal problem.

Niestety, problemy o których nie mówimy, jak mówiłam wcześniej, tworzą kolejne problemy. Jeśli nie masz ochoty na seks przez dłuższy czas lub masz z nim problem, druga osoba może pomyśleć, że albo przestała być dla Ciebie atrakcyjna, albo że masz kogoś i spotykasz się za plecami. Między innymi dlatego należy rozmawiać: by uniknąć kłótni i krzywdzących oskarżeń.  

Brak eksperymentów

Kiedy wspominałam o fetyszach, zapomniałam wspomnieć i bardzo ważnym czynniku, jakim są eksperymenty. Poprzez oglądanie pornosów albo czytanie romansideł człowiek nie pozna swojego ciała na tyle dobrze, by zdecydować czy sprawia mu to przyjemność czy też nie. Jemu wydaje się, że jest to przyjemne, podczas gdy przyjemność sprawia zupełnie coś innego. Co więcej, każdy partner jest inny, posiada inne umiejętności i możliwości fizyczne - dlatego początek związku powinien opierać się nader wszystko na eksperymentach. Mają one jeden cel: dopasować się. O tym też między innymi wspomina kamasutra. Pozycje zawarte w podręczniku nie mają na zadanie sprawiać przyjemności każdemu, wręcz przeciwnie - pomagają różnym osobom odczuwać maksimum przyjemności. Są pozycje dobre dla konkretnych kobiet i konkretnych mężczyzn - tych z małym, dużym, grubym i cienkim; i tak dalej, i tak dalej. Nie będę wgłębiała się w szczegóły. 

Efekt uboczny tabletek

Antykoncepcja również ma duży wpływ na ochotę. Efekt uboczny hormonów - nie ma się co dziwić, nie ma co naciskać. Warto poszukać informacji jak temu zapobiegać. 

Nie jesteś w tym dobry

Teraz pora na mniej przyjemną część artykułu, mianowicie, co może być Twoją winą, drogi mężczyzno (i droga kobieto, ponieważ to działa w obie strony!). Zdarza się tak, że brak ochoty u partnera jest Twoją winą. Może nie jesteś w tym dobry, bo nie wiesz co sprawia przyjemność drugiej osobie? Może nie dbasz o potrzeby i skupiasz się tylko na sobie, tylko na swojej przyjemności? A może nie dbasz o grę wstępną, która jest bardzo ważna w seksie? Kładziesz się wówczas na łóżku, zaczynasz całować i już, teraz, bez pieszczot, bez zachęty, bez piętnastu minut na rozgrzanie. A może nie jesteś atrakcyjny fizycznie i jej nie pociągasz? 


Nieważne kto zawinił i jak zawinił - jeśli chcesz uratować swoje pożycie, jeśli chcesz uratować swój związek, zapomnij o dumie i weź partnerkę lub partnera za rękę, usiądź przy stole, przy kawie i porozmawiaj. Porozmawiaj szczerze o swoich potrzebach, o jego potrzebach, o tym co on robi źle. Pozwól mu powiedzieć, co Ty robisz źle. Nie unoś się dumą, nie krzycz - tu nie chodzi o to, żeby wytknąć, ale wspólnie poradzić sobie z problemem. W pewnym sensie to jest problem, ale jeśli czemuś można zaradzić  przestaje to być problemem, a jedynie przeszkodą.  

Seks jest sumą akcji i reakcji - nie tylko tego jednego razu, ale każdego poprzedniego. Wtedy, kiedy nie dbałeś lub nie dbałaś o potrzeby partnera; wtedy, kiedy potraktowałeś go lub ją przedmiotowo, jak rzecz ku swojej uciesze. Każdy raz, kiedy zaśmiałeś się z celulitu albo zaśmiałaś się z fałdki. Wszystko to suma akcji i reakcji, pewności siebie i chęci zaspokojenia. Nikt nie chce iść do łóżka z osobą, która dba tylko o sobie i wyśmieje za wady. Nikt, wierz mi. 

Nie piszę tego, by zarzucić Ci, że jesteś złym partnerem, że nie kochasz swojej drugiej połówki. Nie, nie twierdzę tak. Twierdzę jedynie, że możesz popełniać błąd, bo albo wpadłeś tutaj z ciekawości „co zawiera w sobie artykuł” albo by znaleźć rozwiązanie „dlaczego ona wiecznie nie chce?”. Miałeś w tym swój cel i nieważne jaki on był, mam nadzieję, że znalazłeś odpowiedź. 

Photo credit: Jack Zalium via Foter.com / CC BY-ND

Autopromocja

Reklamuję, bo mogę.


  • Autopromocja

    Prezentuję dwanaście artykułów, z których jestem najbardziej dumna:

  • Czy istnieje przepis na szczęście? || LINK
  • Opowiem o butach, które odmieniły moje życie || LINK
  • Opowiem ci bajkę jak zaczęłam gardzić ludźmi... || LINK
  • Każde wytłumaczenie jest dobre na gwałt || LINK
  • Przyjaciółka przyznała się, że szuka dziewczyny || LINK
  • Chcesz być roszczeniową kurewką? || LINK
  • JA wiem lepiej. || LINK
  • Motto:

    Posiadanie własnego zdania jest najkrótszą drogą do posiadania zwolenników.

    I wrogów.

  • LINK || Ja, Feministka.

  • LINK || Kobiety wrogiem feminizmu

  • LINK || Kobiety które nienawidzą kobiet

  • LINK || 133 feminizmu

  • LINK || Kobieta - nie do końca słaba płeć

  • LINK || Praca w toku.... - link nie działa

Współpraca


Adres e-mail

kontakt@narzecze.pl