• Facebook
  • E-mail

piątek, 19 lutego 2016

#123 Dobrobyt: lekarstwo czy choroba? || Interpretacja eksperymentu Calhouna o „mysiej utopii”

Dobrobyt to bardzo ciekawa rzecz. Mamy towaru w sklepach więcej, niż ktokolwiek z nas mógłby marzyć – niż ktokolwiek z czasów PRL mógłby śnić; w czasach, kiedy to półki sklepowe oferowały jedynie pustkę z przeciągiem, a gdzieniegdzie pojawiało się nic. Kto by pomyślał, że przyjdzie nam żyć w czasach, gdzie zapalenie płuc to choroba jak każda inna, kilka tabletek i dni w domu wystarczą by od deski grobowej przejść na parkiet życia. Przecież ospa czy zwykłe przeziębienie mogło zabić człowieka sto lat temu! Czy ktokolwiek z czasów konfliktów zbrojnych mógłby pomyśleć, że cała Europa stanie pod zjednoczonym sztandarem i będzie wspólnie dążyła do dobra ogółu, a nie tylko patrzyła egoistycznie na świat? 

Jeszcze niedawno (jeśli popatrzymy na problem istnienia ludzkości od czasów jaskiniowców do współczesności) taka wizja świata byłaby mitem - Szklane Domy, Utopia. Ludzie marzyli o takiej przyszłości, teraz do nas przyszła, stoi u progu naszych domów. Problemy przodków nie są naszymi problemami; dzisiaj mamy inne: co kupić, za ile kupić i gdzie kupić. Bo mamy co, mamy za co i mamy gdzie. Młode pokolenia nie są w stanie wyobrazić sobie pustych półek sklepowych. Choć nie jest to takie trudne, wystarczy wejść w okresie świątecznych promocji do byle marketu – i jak widać, traktowane jest to jak koniec świata (nawiązuję do artykułu Blogierki). 
Faktycznie, brak towaru w markecie zakrawa o koniec świata, w końcu takie molochy, wypełnione po brzegi towarem, nie powinny mieć braków. Choć z drugiej strony, trudno się przygotować na zachowania ludzkie. Wiesz, bitwa o karpia czy inne, idiotyczne wręcz sytuacje. Kiedyś ludzie stali po kilka godzin w kolejkach za cukrem, ponarzekali, pośmiali się. W kolejkach kwitło życie towarzyskie, ludzie ze sobą rozmawiali, plotkowali. Wszyscy cierpieli tę samą niedolę, więc znosili ją wspólnie. Teraz? Wyszarpujemy sobie rzeczy z rąk, wyzywamy, przepychamy w kolejkach z racji na goniący czas – bo autobus, bo praca, bo po prostu nie mam czasu, nie wiem, zarobiony jestem. Widać chociażby po zachowaniach ludzkich, że dobrobyt nie wpływa na nas dobrze – homo homini lapus est (człowiek człowiekowi wilkiem).
Pojawił się jednak człowiek w naszym cywilizowanym świecie, który postanowił przebadać wpływ dobrobytu na cywilizację/populację myszy. Mówię tutaj o dość popularnym, a jednak mało nagłośnionym eksperymencie „Mysia Utopia”. John Calhoun kilkukrotnie przeprowadził ten sam eksperyment, a efekty końcowe za każdym razem wychodziły takie same. Ale, prawdopodobnie nie wiesz czym jest mysia cywilizacja, dlatego opowiem pokrótce.
W 1968 roku naukowcy zdecydowali się zbudować olbrzymią, mysią klatkę, która mogła pomieścić maksymalnie 3840 myszy. To było jedyne ograniczenie w eksperymencie, ponieważ zwierzęta miały nieograniczony dostęp do pożywienia i materiałów budowlanych, zminimalizowanie rozprzestrzenianie się chorób (opieka medyczna gryzoni), i co chyba najważniejsze, brak drapieżników. Eksperyment trwał cztery lata i wyodrębniono cztery fazy* rozwoju „Mysiej Utopii”:

Faza A – Okres przystosowywania się (dni 0-104)
1. Dnia pierwszego do siedliska wpuszczono 4 samce i 4 samice.
2. Początkowo myszy miały problem z przystosowaniem się do środowiska i do siebie nawzajem.
3. Po względnym ustabilizowaniu się sytuacji myszy stworzyły swego rodzaju podział terytorialny i zaczęły budować gniazda.
4. W dniu 104. zaczęły rodzić się pierwsze „nowe” myszy.
Faza B – Gwałtowny wzrost populacji – okres eksploatacji zasobów (dni 105-314)
1. Populacja gryzoni dubluje się co 55 dni.

2. Wykształcenie się rodzaju struktury socjalnej – wielkość miotu jest zależna od „pozycji społecznej” rodziców.
3. Więcej myszy rodzi się w boksach zamieszkałych przez bardziej dominujące samce, podczas gdy mało dominujące myszy mają znikomą ilość potomstwa.
4. Mimo tego, że warunki panujące w każdym z boksów były identyczne i dawały jednakowe warunki bytowe, można zauważać gromadzenie się myszy i konsumowanie pokarmu w konkretnych miejscach. Myszom przestała przeszkadzać obecność innych. Coraz bardziej zauważalny był tłok w „wybranych” boksach.
5. Pod koniec fazy B było trzykrotnie więcej osobników nieradzących sobie społecznie (niedominujących w żaden sposób), niż osobników społecznie stabilnych, mających ugruntowaną pozycję (samce dominujące). Wartym odnotowania jest fakt, że stabilnie społeczne osobniki to głównie starsze myszy.|

Faza C – Stagnacja – okres równowagi (dni 315-559)

1. Populacja dubluje się co 145 dni.
2. U samców zanika umiejętność obrony własnego terytorium.
3. Karmiące samice zaczynają być wyraźnie agresywne, niejako przejmując od samców role obrony gniazda. Agresja ta kierowana jest również ku własnemu potomstwu, które bywa atakowane, ranione i zmuszane do opuszczenia gniazda.
4. Powszechna staje się przemoc. Samce przestają w jakikolwiek sposób zabiegać o samice. Zamiast tego atakują się wzajemnie. Tworzy się rodzaj nowej struktury. Są samce agresywne – bardziej dominujące, jak również bierne – nadmiernie gryzione przez inne.
5. Pojawiają się zachowania homoseksualne. Bardziej dominujące samce wykorzystują te bardziej bierne, które przyjmują „rolę żeńską”.
6. U samic pojawia się mechanizm naturalnej antykoncepcji – wchłanianie płodów. Jest również coraz mniej zapłodnień oraz zanika instynkt rodzicielski. Skutkiem tego rodzi się coraz mniej młodych. Pojawiają się także całkiem bezdzietne samice.
7. W połowie fazy C praktycznie wszystkie młode były odrzucane przez matki. Rozpoczynały one osobne życie, bez wykształcenia jakichkolwiek zachowań emocjonalnych czy społecznych.
8. Mimo tego, że spodziewanym czynnikiem hamującym wzrost będzie osiągnięcie limitu 3840 osobników, maksymalna populacja wyniosła jedynie 2200. Dodatkowo tylko 20% gniazd była stale zajęta.

Faza D – Okres wymierania (dni 560-1588)

1. W dniu 560. zakończył się wzrost populacji.
2. Samice bardzo rzadko zachodzą w ciążę, a nieliczne rodzone młode nie przeżywają.
3. Ostatnie zapłodnienie miało miejsce w dniu 920.
4. Pojawiły się męskie odpowiedniki samic, tzw. „piękni” („beautiful ones”). Samce te nie wykazywały żadnego zainteresowania samicami, jak również nigdy nie brały udziału w jakichkolwiek konfliktach. Ich zachowanie sprowadzało się wyłącznie do picia, jedzenia, spania, jak również dbania o własny wygląd (np. czyszczenie futerka, czy nieangażowanie się w walki – brak blizn).
5. Po pewnym czasie populacja całkowicie utraciła zdolność do reprodukcji.
6. Ostatni tysiąc myszy nie wykształcił w sobie jakichkolwiek reakcji społecznych. Nieznana im była agresja oraz zachowania prowadzące do ochrony gniazda i potomstwa. Nie angażowały sie w inne działania niż picie, jedzenie, spanie oraz dbanie o siebie. Osobniki w tym czasie wyglądały wyjątkowo ładnie i zadbanie. Posiadały zdrowe ciało i dobrze wyglądające oczy. Jednak nie potrafiły poradzić sobie z jakimkolwiek nietypowym bodźcem. Choć wyglądały wyjątkowo dobrze, były również wyjątkowo głupie.
7. W dniu 1588 umiera ostatni osobnik.




Co ma piernik do wiatraka, można by rzec. No eksperyment przeprowadzono raptem na myszach, z którymi łączy nas jedynie fakt, że są ssakami stadnymi. Argument ten byłby sensowny, w końcu bardziej eksperyment na ssakach naczelnych mógłby dać bardziej jednoznaczny wynik, bo łączy nas wiele wspólnych cech. I prawdę mówiąc – w moim przekonaniu – argument byłby nie do podważenia, gdyby nie jedna, prosta rzecz. Przerażające podobieństwo.

U samców zanika umiejętność obrony własnego terytorium.


Przemoc jest zła, wojna jest zła, zabijanie jest złe. Jednakże obrona nie jest zła; jeśli zabijesz napastnika w obronie, nie jest to złe. Teoretyzuję teraz, bo temat obślizgły i śmierdzący. Łapka w górę ten, kto – w przypadku wojny – złapałby za karabin i bronił kraju. Może nie łapka w górę, ale przyznaj sam przed sobą, co byś wolał zrobić? Wziąć paszport, spakować manatki i wyjechać do Anglii, Niemiec, Francji? A może zapisałbyś się na szybko do wojska, przeszedł mordercze szkolenie i zabijał w imię kraju?
Najczęściej zadawane pytanie, jakie słyszę w tym temacie to: dlaczego miałbym go bronić? Później rozmówca sam sobie odpowiada: przecież w tym kraju nie ma pracy, politycy to złodzieje i okradają swój naród, nie mamy dobrego sądownictwa, gospodarki, służba zdrowia kuleje. Właściwie, dlaczego bronić kraju, który nie dba o swojego obywatela? Historia, kultura, społeczność są nieważnymi wartościami, ale w końcu to one tak naprawdę decydują o narodowości. Załóżmy taka multikulturowa Francja. Czy muzułmanin, który tam wyemigrował czuje się w jakikolwiek związany z Francją? Nie, on tam tylko żyje, zarabia i zapewnia byt swojej rodzinie. Mówię o muzułmaninie, bo to gorący temat; dajmy na to taki Polak w Anglii czuje się w jakikolwiek sposób powiązany z Anglią? Nie, jest Polakiem – Polakiem się urodził, Polakiem żyje i Polakiem umrze. 

Odpowiedz sobie szczerze: będziesz bronić kraju? 

Karmiące samice zaczynają być wyraźnie agresywne, niejako przejmując od samców role obrony gniazda. Agresja ta kierowana jest również ku własnemu potomstwu, które bywa atakowane, ranione i zmuszane do opuszczenia gniazda.


Kolorowo ta sytuacja się nie przedstawia, ale z drugiej strony, nie jest tak źle, prawda? W końcu nie zdarzają się sytuacje, w których rodzice podnoszą rękę na swoje dziecko – za cokolwiek; w końcu nie zdarza się tak, że w wiadomościach słyszymy o zamordowanym dziecku: pobitym na śmierć, maltretowanym, chorym bez opieki lekarskiej. W końcu nie było głośno o przypadku Matki Madzi.
Nie zdarzają się rodziny patologiczne, w których dziecko skazane jest na samodzielne życie. Rodzice nie mają czasu, wyjechali za granicę w poszukiwaniu pieniędzy (euro sieroty), pracują po dwa/trzy etaty i nie mają kiedy zająć się dzieckiem, dlatego starsze opiekuje się młodszym. 
Nie zdarza się, że matka znęca się psychicznie nad swoim potomstwem, tylko dlatego, że sama urodziła je w wieku kilkunastu lat. Nie zdarza się, by matka krzyczała na córkę za byle przewinienie; by nie czepiała się byle o co, by znęcała się nad nią i odreagowywała każdy stres. Nie zdarza się, by matka podkopywała samoocenę, wiarę w siebie i bezustannie wątpiła w swoje potomstwo.

Nie zdarza się, prawda? Więc nie jest tak źle, prawda?


Powszechna staje się przemoc. Samce przestają w jakikolwiek sposób zabiegać o samice. Zamiast tego atakują się wzajemnie. Tworzy się rodzaj nowej struktury. Są samce agresywne – bardziej dominujące, jak również bierne – nadmiernie gryzione przez inne.


Moja droga, ile to razy musiałaś walczyć o względy faceta tylko dlatego, że nie był do końca zainteresowany i nie zamierzał zrobić pierwszego kroku? Czy nie dostosowujesz się męskich oczekiwań i zachcianek, byleby móc spotkać porządnego kawalera? Bądźmy szczerzy – mężczyźni mają w dupie ubieganie się o dziewczynę, zwłaszcza gdy naprawdę muszą o nią zabiegać. Dlaczego? Ponieważ znajdzie się taka, która będzie ubiegać się o niego. 
Niestety, dla mnie to po części naprawdę poważny problem, ponieważ to kobiety muszą walczyć między sobą o mężczyznę. Wydaje się to nie tylko poważne, ale i niedorzeczne, tym bardziej, że żyjemy w kraju, w którym romantyzm wyssaliśmy z mlekiem matki, a Mickiewicz to wieszcz narodowy. Utarło się w naszym przekonaniu, że to mężczyzna ma się starać. Kiedyś tak było, a dzisiaj? Jeśli kobieta chce, by to facet się o nią ubiegał, to usłyszy, że „w dupie jej się poprzewracało od komedii romantycznych”. Jeśli kobieta ma wymagania, to większość sobie daruje, bo szkoda zachodu. 
No i popatrzmy, czy mężczyzna zamiast zabiegać o swoją ukochaną woli wpierw pozbyć się rywala? Stłuc go razem z kolegami w bocznej alejce? Albo popatrzmy na kiboli – czy to jest zdrowe zachowanie? To, że zaraz po meczu chmara mężczyzn pierze się o… O co? Biją się, bo się biją. Maczetami, kijami. Chodzi o to, by się tłuc; zdrowa rywalizacja przechodzi do lamusa. Ile razy w internecie widzisz screen głupiego smsa „Odwal się od mojej dziewczyny”; zamiast zabiegać, wolą się eliminować.

Pojawiają się zachowania homoseksualne. Bardziej dominujące samce wykorzystują te bardziej bierne, które przyjmują „rolę żeńską”.


Nigdy w moim zamiarze nie było i nie będzie szykanowanie osób o odmiennej orientacji seksualnej, w końcu każdy rodzi się jaki rodzi i lubi to, co lubi. Jednakże, nawet środowiska homoseksualne dzielą się wewnętrznie na gejów i na pedziów. Byłam nawet świadkiem takiej dyskusji, kiedy to homoseksualista nazwał innego homoseksualistę pedziem. Dlaczego? 
Są homoseksualiści, którzy zachowują się jak normalni mężczyźni (mówię o męskich homoseksualistach): mówią jak mężczyźni, ubierają się jak mężczyźni, zachowują się jak mężczyźni. Na ulicy nie rozpoznasz go od przeciętnego heteryka, bo jego orientacja pozostaje w jego łóżku. Są również homoseksualiści, którzy noszą się kobieco, zachowują się kobieco i udają, że są kobietami. Śmiejemy się z nich jako społeczeństwo i co ważniejsze, to właśnie oni kształtują naszą opinie na temat „homoseksualistów”. Bo jak to słyszymy, to kogo widzimy? Normalnego faceta czy kogoś w rurkach, przesadnie zadbanego, może malującego paznokcie i oczy? Nie mówię tutaj o transwestytach i transseksualistach, nie mówię o homoseksualistach.
Istnieje jeszcze trzeci grupa: ta, która wmusza innym swój homoseksualizm; gorszy, obraża, panoszy się. Mówię o pedałach; przez których cierpią normalni homoseksualiści, ci „męscy” i ci „kobiecy”.

U samic pojawia się mechanizm naturalnej antykoncepcji – wchłanianie płodów. Jest również coraz mniej zapłodnień oraz zanika instynkt rodzicielski. Skutkiem tego rodzi się coraz mniej młodych. Pojawiają się także całkiem bezdzietne samice.


Niepłodność to problem dość powszechny, choć wielokrotnie nieświadomy. Podaje się, że w 35% to wina kobiety, 35% to wina mężczyzny, 30% przyczyny inne, środowiskowe (nie bezpłodność; niepłodna kobieta to taka, która jest taka z przyczyn mechanicznych, np. brak macicy). W Polsce ten problem dotyka około 10% par, to około trzy miliony ludzi. Ładna statystyka? Piszę o Polsce, jak sprawa rysuje się w Europie? Otóż, europejczycy w 18% mają problem z potomstwem. 18% - to prawie jedna piąta. Według statystyk proinvitro, jedna na cztery/pięć par ma problem z tym, by kobieta zaszła w ciążę.
Według mnie to nie rysuje się w kolorowych barwach, tym bardziej, że za niepłodność podaje się skutki uboczne leków, wady anatomiczne, choroby, zaburzenia odpornościowe. Jest wiele stron, które o tym piszą, dlatego nie będę wyciągała więcej statystyk. Jedna na pięć par. Wolę nie myśleć o tym, że mogłabym być jedną na pięć – a statystycznie, to bardzo prawdopodobne.

W połowie fazy C praktycznie wszystkie młode były odrzucane przez matki. Rozpoczynały one osobne życie, bez wykształcenia jakichkolwiek zachowań emocjonalnych czy społecznych.


To jest mój ulubiony punkt, ponieważ o nim mogę powiedzieć najwięcej. Właściwie, nie tylko ja – wystarczy się rozejrzeć. Zacznę od najbliższych mi przypadków. 

Współcześnie mamy taką gospodarkę, że by móc godnie żyć, wszyscy muszą pracować. Nawet kobieta, która dopiero co urodziła dziecko. Są jednak sytuacje, że kobieta mogłaby zostać w domu, bo mąż lepiej zarabia, ale woli uciec do pracy, bo dziecko ją męczy, tak samo jak całe macierzyństwo. Dziecko od najmłodszego zostaje, w najlepszym przypadku, oddane pod opiekę dziadków, a w najgorszym do przechowalni, jaką jest żłobek. Wiem, piszę o nim bardzo nieprzychylnie, ale patrzę teraz na żłobek przez pryzmat kobiety, która może tak zostawić dziecko i się zrelaksować. Mam pełną świadomość, że żłobek pomaga kobietom, które nie mają z kim zostawić potomstwa; pomaga kobietom, które muszą pracować. Żłobek to dobra rzecz. I niedobra, zależy jak na problem spojrzeć. 
Mamusia chce mieć chwilę spokoju, więc daje do małej rączki tablet. Dziecko siedzi kilka godzin zapatrzone w kolorowe obrazki, uśmiecha się, siedzi cicho. Czego więcej chcieć? Maluch siedzi cicho, nie przeszkadza nikomu, nie krzyczy, krzywdy sobie nie zrobi. Do tego takie mądre, bo uczy się postaci z bajek, bo uczy się nowych języków. Tak, ładnie, tylko widziałam też takie dziecko na własne oczy. Mała siedziała przed telewizorem od momentu jak skończyła pół roku, i przez długi czas nie potrafiła utrzymać wzroku na obiekcie, który się nie poruszał. Nie potrafiła się skupić na Tobie, kiedy do niej mówiłeś - jej oczy bezustannie biegały po wszystkich innych obiektach. 
Niestety, współcześnie to telewizor, komputer i telefon wychowuje dziecko od najmłodszego. Nowinki technologiczne, które w pierwotnym zamyśle miały ułatwiać życie, ułatwiły go za bardzo. Łatwiej posadzić dziecko przed ekranem albo dać mu do ręki tablet, niż rozmawiać z nim, wychowywać i budować szeroko pojętą relację. Nie ma się co dziwić później, że dzieci nie szanują swoich rodziców (o czym pisałam w artykule „Niedoceniony bohater naszych czasów”). Skoro matka oddawała dziecko już od najmłodszego do przechowalni - żłobek, świetlice, zajęcia pozalekcyjne, niania - to dlaczego dziecko na starość nie miałoby zrobić tego samego? Mówię o domach starców czy hospicjach. 

Nowe generacje nie mają wykształconych pewnych instynktów, takich jak - na dobry początek - empatia. Dziecko nie potrafi współodczuwać, nie trafia do niego argument „jego to boli. Później tacy ludzie brutalnie mordują zwierzęta, nagrywają to telefonami i wrzucają w sieć, licząc na fejm. Nie rozumieją, że to co robią jest złe i bestialskie. Oni tego nie rozumieją, i chyba nie do końca jest to ich winą. W końcu, podstawowe instynkty opanowujemy jako dzieci. 
Kiedy miałam lat kilka, kiedy byłam małym brzdącem, co sika z majtki, moimi głównymi zajęciami była zabawa lalkami. Moje postacie zawsze miały kochających mężów, dzieci, dobry dom. Nie ma znaczenia czy to była szmaciana zdobycz mamy, czy ekskluzywna barbie z Niemiec. Lalka była dla mnie lalką, nie patrzyłam na markę, cenę. Liczyło się dla mnie to, co było piękne (bo dla dziecko piękno = dobro). Z sąsiadką uwielbiałyśmy bawić się w dom: jedna z nas wracała z pracy, druga siedziała w piaskownicy i lepiła obiad z piasku. Współcześnie dzieci siedzą przy komputerach, znajdują coraz ciekawsze sposoby na zamordowanie Sima, grają w gry pełne przemocy, patrzą na brutalne filmy. To nie jest wina filmów i brutalnych gier, to wina rodziców, że nie ma podstaw wychowawczych. Ile razy słyszałam o tym, jak trąbiono, że „gry komputerowe czynią z ludzi morderców” albo zwiększają agresję u dzieci. Spędziłam setki godzin na grach komputerowych, wybijałam całe pokolenia Simów i tworzyłam nawiedzone zamki, ale nie mam zapędów sadystycznych; widok cierpienia sprawia, że płaczę, a nie się śmieję jak opętana. Gry nie robią z ludzi morderców, tylko my sami - tym, co zostało już nazwane. Odrzuceniem. Brakiem czasu. Euro-sieroctwem. 
Nawet nie zdążyłam skończyć artykułu, pojawia się MamaNotuje z bardzo ciekawym postem odnośnie przerzucania obowiązków wychowawczo-opiekuńczych na starsze rodzeństwo. Kolejna cegiełka do całości.

Ale, ale, eksperyment dotyczył Mysiej Utopii, a nie prawdziwych ludzi.

To co piszesz jest przeinaczaniem oraz naciąganiem faktów. 


Z jednej strony można tak powiedzieć, w końcu eksperyment dotyczył tylko małych gryzoni. Dlaczego? Ponieważ żyją krótko, do dwóch lat, bardzo łatwo obserwować zmiany zachodzące w każdym pokoleniu. Jest to proces przyspieszony, dzięki któremu łatwiej przewidzieć zakończenie. No tak szczerze, gdyby przeprowadzić taki eksperyment na ludzkości, o czarnej wizji naszego końca dowiedzielibyśmy się... Za późno. 
Eksperyment Calhouna nie ma dowieść, że ludzie jako gatunek wymrą. Znalazłam daleko idącą interpretację, którą poddaję częściowo w wątpliwość, jako że nie potrafię znaleźć potwierdzenia naukowego w tych słowach. Mianowicie, kultura minojska (tak, wiem, wymarła naturalnie z pomocą wulkanu) wedle artykułu na tokfm.pl (który nijak nie poparł swoich argumentów źródłem i nie dam sobie ręki uciąć) prawdopodobnie znajdowała się u schyłku cywilizacyjnym. Jak to rozumieć? Odpowiem cytatem, bo lepiej tego nie ujmę:
Brak poszanowania dla wartości życia człowieka, ofiary z ludzi, dogadzanie swoim zachciankom, rozwiązłość seksualna, to cechy wspólne dla wielu starożytnych cywilizacji. Przypomnę może Sodomę i Gomorę, i domaganie się sodomitów stosunków seksualnych z przybyszami (to taki rodzaj "gościnności"). Biblijny obraz degrengolady społeczeństw z tych bogatych miast nie napawa optymizmem, bo obrazuje dokąd zmierza tzw. "zachodnia cywilizacja". Nie jest też przypadkiem to, że jak to ujmowali Rzymianie: Piscis primum a capite foetet (ryba psuje się [śmierdzi] od głowy), problemy te dotykały przede wszystkim bogatych, a oddziaływanie ich przykładu miało wpływ na całe bogacące się społeczeństwo.

Jak ja podchodzę do kwestii upadku cywilizacyjnego? W pewnym sensie obawiam się, że eksperyment Calhouna obrazuje nam jak skończymy jako cywilizacja. Nie boję się tego, że wymrzemy - to będzie najlepsze, co spotka ziemię od epoki lodowcowej. Boję się tego, że przemienimy się w dzikie zwierzęta, dla których pojęcia honoru, moralności i wyższych celów jest obce. Boję się, że przyjemności i zabawa staną się jedynym sposobem na życie, a sami zatracimy się w doczesności do tego stopnia, że zapomnimy o przyszłości. 
Nie wiem jak inaczej nazwać to, co dzieje się dzisiaj. To, że matki oddają swoje dzieci pod opiekę telewizora i komputera; to, że przemoc jest rozwiązaniem; że walka między samcami o samicę jest jedynym słusznym rozwiązaniem w walce o jej względy; że nie czujemy więzi rodzinnych i emocjonalnych, że nasze dobro jest ponad wszystkim. Nie liczy się przeszłość, kultura i poświęcenie poprzednich generacji - liczymy się my, współczesność. A przyszłość? Jakoś to będzie. Tylko tak szczerze, boję się tego jakoś. 


*Źródło: Physicsoflife Ciekawe.org

Współpraca


Adres e-mail

kontakt@narzecze.pl