• Facebook
  • E-mail

Może się przedstawię:

Jestem N.

dawniej Nuadell i Pani Kotełkova.


Trochę o mnie:

Na(talia)

Polonistka - z charakteru, zboczeń, prawdopodobnie też z krwi i kości.

Bibliofilka. Kolekcjonerka książek.

Mityczne stworzenie zwane 'graczem-kobietą'; łac. nazwa: kobietus graczus nielamus.

Marzycielka, bezustannie z głową w chmurach.

Gaduła, co tylko gada i gada. I gada, i jeszcze raz gada. Lubi gadać.

Trochę blogerka.



Pani Kotelkova

Trochę o NaRzecze:

NaRzecze to dawny blog funkcjonujący pod nazwą Wypstrykando. Jednakże tak jak przerwa w blogowaniu przysłużyła się mojemu zdrowiu, tak na zdrowiu podupadła dawna domena.

Żałuję? Ani trochę. Po pierwszej złości uważam, że przez tyle czasu JA się zmieniłam, WY się zmieniliście, to i Wypstrykando powinno się zmienić.

O czym piszę? O życiu, ludziach, relacjach, poli... nope!, o polityce nie, śmierdzący temat.

Czyli tak jak dawniej, ale... krócej. Bez elaboratów na setki stron.

AKTUALNOŚCI


poniedziałek, 30 maja 2016

#165 Przyjaciółka przyznała się, że „szuka dziewczyny”.

#165 Przyjaciółka przyznała się, że „szuka dziewczyny”.

____________________________

wersja audio

____________________________

Było ciepłe lato, jak w tej piosence zespołu Łzy; kupiłyśmy po butelce cytrynowego piwa. To był taki mały zwyczaj - kupić napój, paczkę żelek na zagrychę i udać się w nasze miejsce. Jakie to miejsce? Stosunkowo zwykłe, ale niezwykłe jednocześnie. To była opuszczona stacja kolejowa, w lesie, gdzie nikt się nie zapuszczał, dzięki czemu mogłyśmy w spokoju porozmawiać. Las powoli odbierał to, co ludzie wcześniej przywłaszczyli - popękane ściany porastał mech, pod zadaszeniem rosły krzaki; przez dziurawy dach mogłyśmy podziwiać błękitne niebo. Piękna okolica. Bez ciekawskich uszu, bez wścibskich spojrzeń. To było nasze miejsce. 

Usiadłyśmy, jak zawsze, na naszych miejscach, na murku przy samych torach. Przed nami rozpościerał się las, za nami kamienista ścieżka i zniszczony budynek. Drzewa szumiały delikatnie, i mnie jak zawsze ogarniała nostalgia. Wcześniej, gdy szłyśmy polną ścieżką, tematów nie było końca, lecz wtedy, kiedy dotarłyśmy na miejsce, zapanowała cisza. Dla wielu ludzi cisza jest krępująca, jest obca i nieswoja. Nie dla nas. Lubiłyśmy pomilczeć razem. Czułam jednak, że moją towarzyszkę coś wtedy martwiło. Obracała nerwowo w rękach butelkę piwa, wzdychała raz za razem, choć w ogóle nie miała tego w zwyczaju. W końcu zapytałam czy coś się stało. Pochyliła się w moją stronę i odpowiedziała mi cicho i krótko: „szukam dziewczyny”. 
I wtedy stało się TO.


Jeśli pomyślałeś, że się pochyliła by mnie pocałować,  posłuchaj uważnie. My, ludzie heteroseksualni, nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak myślą homoseksualiści. Dlaczego? Bo zapominamy o pewnej bardzo ważnej rzeczy: to też ludzie. Lubię mężczyzn, ale to nie znaczy, że będę podrywała każdego, że każdego będę próbowała uwieść - mam swój gust, a co więcej, szanuję cudzą orientację i nie będę geja nawracała na jedyną słuszną orientację. Tak samo jest z homoseksualistami - jeśli lubią kobiety, to też mają swoje gusta; jeśli lubią mężczyzn, też. I oni będą bardziej szanować naszą orientację niż my ich.

Homofobia posiada w sobie dwa wyrażenia: przedrostek homo, czyli określenie orientacji oraz fobia, czyli z łacińskiego strach; strach przed nieznanym. Większość ludzi jest heteroseksualna i jest to tak oczywiste i naturalne, że kiedy poznajemy nową osobę, nawet nie myślimy o tym, że „może mieć inne gusta”. Kiedy dowiadujemy się prawdy, jesteśmy zaskoczeni i być może przerażeni. Jak się zachować? O czym on myśli? A co jeśli będzie mnie napastować? Każde dotknięcie zostanie odebrane jako próba poderwania.

Boimy się homoseksualistów, bo ich tak naprawdę nie znamy. Przeciętny, młody chłopak lubi dziewczyny, ale czy podchodzi do każdej ze swoim numerem telefonu? Czy proponuje każdej przelotny seks, bo może? Czy ugania się za każdą spódniczką na ulicy?
Otóż: nie. Przeciętny, młody chłopak szuka dziewczyny, którą pokocha, z którą spędzi popołudnie, pogra na konsoli, w wakacje pojedzie nad jezioro. Szuka miłości. Gej i lesbijka też szukają miłości. Też szukają kogoś, kto pomasuje ramiona gdy są zmęczeni, kto ugotuje obiad gdy są dłużej w pracy. To ludzie z takimi samymi potrzebami jak ja i Ty.
Większość ludzi nie rozumie, że to tak wygląda. Strach wynika z niewiedzy, i strach budzi agresję.

Mam wrażenie, że wszyscy agresywni obrońcy jedynej słusznej orientacji (jak to śmiesznie brzmi) nigdy nie spotkali się z homoseksualistą, nigdy z nim nie porozmawiali na spokojnie. Choć przyznam się szczerze, że nie wyobrażam sobie sytuacji, w której „patriota” miałby usiąść przy herbatce z kimś, kogo nie zna, a kogo szczerze nienawidzi. Dlaczego? Bo ten nieznajomy lubi Antosia z osiedla.
To bez sensu, prawda?
Gdyby jednak udało się usadzić ich przy jednym stole, i gdyby porozmawili, bez uprzedzeń, bez nienawiści, bez tej otoczki medialnego postrzegania homosteksualistów, być może zrozumiałby, że to drugi człowiek.  Człowiek, który myśli i czuje, a nie ulega prymitywnym instynktom, jak wielu się wydaje. To, że kolega nie lubi dziewczyn nie sprawi, że zacznie podrywać i napastować każdego mężczyznę w pokoju; to, że koleżanka lubi dziewczyny nie sprawi, że będzie próbowała uwieść i pocałować każdą jedną dziewczynę. Żyjemy w poczuciu zagrożenia, gdy mówi się o homoseksualistach, a ilu z nich jeździ tramwajem, autobusami i pociągami? Mnóstwo! I nikogo heteroseksualnego nie gwałcą na tylnym siedzeniu.

Media kreują nam obraz homoseksualistów w takim samym stopniu, jak kreują obraz feministek; tania i prymitywna sensacja, podjudzająca niedoinformowane społeczeństwo. No bo jakich homoseksualistów promuje się w mediach? Kontrowersyjnych, pstrokatych, nieszablonowych. Przymiotników znalazłabym na pęczki, ale nie zmieni to faktu, że najczęściej widywani przez nas homoseksualiści są charakterystyczno-charyzmatyczni. Mówiąc to, mam na myśli nagrania z parad równości, gdzie pokazuje się mężczyzn i kobiety, poprzebieranych za zakonnice i stroje księży, w wyzywających i kontrowersyjnych kreacjach. Pokazuje się nam osoby, które znieważają religię, kulturę czy tradycję; i jak przeciętny Polak, który bezgranicznie wierzy w to, co pokazuje magiczne, kolorowe pudełko ma lubić i szanować homoseksualistów? No jak?

Jeśli chodzi o homoseksualistów, pisałam o nich gdy analizowałam projekt „Mysiej Utopii”. Użyłam wówczas jednego z najbardziej obraźliwych słów, jakimi tytułuje się homoseksualistów: pedał. Niektórzy czytelnicy oburzyli się i słusznie, pragnę jednak na łamach tego artykułu wytłumaczyć pewien fakt.
Są geje, którzy ubierają się kobieco; są lesbijki, które noszą się po męsku. Są też tacy, których nie rozpoznałbyś na ulicy. Jedni zachowują się normalnie, a inni zachowują się właśnie tak, jak pokazuje nam telewizja (i ubiór nie ma tutaj nic do rzeczy).
Podobnie jest z feministkami: są feministki ubrane normalnie, i są takie, które gwałcą oczy swoją kontrowersyjnością; jedne walczą o równość płac, a inne za wszelką cenę walczą z mężczyznami. Pisałam raz, i powtórzę jeszcze raz: są feministki i feminazistki. Tak samo patrzę na sprawę z homoseksualistami: są tacy, którzy zachowują się jak każdy normalny człowiek, i są tacy, którzy eksponują swoją odmienność seksualną w sposób gorszący, atakujący heteroseksualistów czy obrażających uczucia religijne. Są geje, i są pedały. I to nie ma nic wspólnego z orientacją czy ubiorem. 

Prawdopodobnie zaraz pojawi się argument obrońców jedynej słusznej orientacji: bo geje molestują i gwałcą dzieci”. W końcu, strasznie się o tym trąbi, zwłaszcza gdy wchodzi się na temat adopcji. Pozwoliłam sobie wpisać „molestowali dziecko” w wyszukiwarkę, i uwaga, wzmianka o homoseksualistach pojawia się dopiero na przedostatniej pozycji. Wcześniej oprawcami są dziadkowie, rodzice, ojciec. I homoseksualiści wspomniani raz, jakby od niechcenia.
Bo właśnie taka jest prawda: w rodzinach heteroseksualnych zdarzają się gwałty, molestowania, alkoholizm, przemoc. Mam pomysł jak rozwiązać te problemy w rodzinach hetero! Zakażmy się rozmnażać!
I chyba zdroworozsądkowo musisz mi przyznać, że to jest głupie rozwiązanie. Tak samo głupie jest zrzucanie winy za molestowania seksualne na gejów. To jest wszędzie: nauczyciel, ksiądz, ojciec, dziadek, matka, babcia, sąsiad, wujek. Dewiacje dotyczą wszystkich, niezależnie od płci i orientacji. 

„Bo to nie po bożemu”, czyli argument nie do przeskoczenia. Jednakże, podobnie jak w temacie aborcji, tak w temacie orientacji seksualnej narzuca się chrześcijański pogląd, nawet gdy ktoś nie jest przywiązany do praw kościelnych i boskich. Mamy wolność wyboru, w tym wolność religii: można być chrześcijaninem, ateistą, muzułmaninem a nawet rastafarianinem. Choć i tak najlepiej być katolikiem, słuchać radia Maryja, płacić haracz Rydzykowi i codziennie biec do kościoła by walczyć z innymi, zagorzałymi wierzącymi o miejsce w pierwszej ławce. 
Ilu obrońców „bo to nie po bożemu” naprawdę żyje wedle przykazań? Szanuje rodziców, chodzi w niedzielę do kościoła, przestrzega dziewiąte i dziesiąte przykazanie? 

W dupach się poprzewracało od dobrobytu” jest takim samym argumentem, jak ten, że homoseksualizm jest efektem ubocznym promieniowania z katastrofy czarnobylskiej. Zjawisko „mężczyzna pozna mężczyznę” jest znane już w kulturze starożytnych, zarówno Rzymian, jak i Greków. O Grekach wiem więcej: Homoseksualizm nie był piętnowany, wręcz przeciwnie; nawet w kulturze Spartańskiej było to coś naturalnego i akceptowanego. 
Dlatego to nie jest nic nowego, i nie jest to efektem ani dobrobytu XXI wieku, ani promieniowania. Dla niektórych może to być „moda”, ale dla większości to po prostu orientacja. Z tym się żyje, od tego się nie umiera. 

*„To przez nich powstało HIV”; czyli argument Janusza wszystkowiedzącego. I nim zacznę obalać ten argument: TAK, ludzie naprawdę w to wierzą; spotkałam się z tym argumentem w dyskusjach. Początek rozpowszechniania się wirusa HIV datowany jest XX wiek, w czasach rozwoju i urbanizacji. Ludzie zarazili się pierwszy raz nie przez stosunek seksualny (i nie była to kara boska), a raczej przez fakt zjedzenia mięsa małp zarażonych wirusem SIV (wirus SIV jest małpim odpowiednikiem ludzkiego HIV). Wirus zmutował, odnalazł się w nowym środowisku i w ten sposób do dzisiaj borykamy się z problemem choroby zabijającej rocznie miliony ludzi. 
Wirus HIV i choroba AIDS nie pochodzi od homoseksualistów i nie dotyka tylko ich, ale wszystkich. 

Homoś gwałcił swojego współlokatora”, czyli skandal obyczajowy i argument „strachu”, z którym spotykam się regularnie w dyskusjach o gejach i lesbijkach. Homoseksualiści nie powinni mieszkać z „normalnymi” obywatelami, bla bla, i jeszcze raz, bla. 
W świetle powyższego argumentu, gdy hetero zgwałci kobietę, wszystko jest w jak najlepszym porządku; kiedy to homo zgwałci hetero, wszystkim odpierdala? Aż się prosi o mem z Jokerem. Moi mili: gwałciciel pozostaje gwałcicielem, niezależnie od płci i orientacji. Nie można obarczać winą wszystkich za przewinienia jednego: gdyby tak było, dla pewności kastrowalibyśmy wszystkich chłopców przy narodzinach. Ale tego nie robimy, bo to nie jest normalne; dlatego, dlaczego normalne jest zrzucanie winy na gejów czy lesbijki?

Mam świadomość, że przesadna „poprawność” polityczna szkodzi wszystkim, nie tylko w kwestiach religijnych (muzułmanie), koloru skóry (musi być przynajmniej jeden czarnoskóry aktor w filmie czy spektaklu teatralnym. Tak, nawiązuję do aktorki odgrywającej rolę Hermiony Granger). Ostatnio, na co strasznie piekli się inny bloger, Pan Łakomy, pojawia się coraz więcej prób „wymuszenia” na twórcach. Wpierw sugestie, że Elsa powinna mieć dziewczynę, a później, że Kapitan Ameryka powinien być ze swoim przyjacielem, Bucky'm. 

Z jednej strony rozumiem pragnienia homoseksualistów: to, by ich idole byli bardziej bliżsi im. Z drugiej strony rozumiem i podzielam opinię Pana Łakomego: nie robi to żadnej różnicy do fabuły, a jest zwykłym udziwnieniem. Owszem, czasami homoseksualizm może pojawić się w filmie; nie mam nic przeciwko. Przytoczę jednak argument, który podzielam: 
Nie mogę znieść jednak jednej rzeczy: ciągłych pretensji do świata. Naprawdę jest różnica w walce o swoje prawa, a narzucaniu swojego „widzimisię” wszystkim dookoła. Miało to miejsce gdy w sieci powstał hasztag stworzony przez fanów popkultury, którzy chcieli zrobić z głównej bohaterki „Krainy Lodu” lesbijkę. Teraz, pod premierze „Civil War” ktoś wpadł na super pomysł, żeby zrobić z Kapitana Ameryki geja. Nie wiem dlaczego Cap nagle miałby dymać Bucky’ego, po tylu wspólnych perypetiach, które razem przeżyli jako przyjaciele.”
To trochę jakby zarzucić autorce „Pięćdziesięciu twarzy Greya”, że Grey jest heteroseksualny. I nagle trzy tomy do przeróbki, bo ktoś sobie ubzdurał, że ta powieść jest nietolerancyjna. Przepraszam, ale dla mnie to tak trochę wygląda. Dlaczego? Sama jestem twórcą. Mam rozplanowane dziesięć książek (a ostatnio doszła kolejna), w której głównymi bohaterkami są tylko kobiety, i pojawia się tylko jeden związek homoseksualny. I nie jest on ani z poprawności politycznej, ani z mojego „widzimisię”, ale dlatego, że ma to znaczny wpływ na fabułę większości tomów. Niemniej, jeśli uda mi się napisać to, co zaplanowałam, będę musiała całe życie walczyć z zarzutami, że to powieści feministyczne oraz że dyskryminuję „mężczyzn”, bo żaden mężczyzna nie jest głównym bohaterem (a są raczej „przydupasami” głównych bohaterek). 
Jestem twórcą i nie wyobrażam sobie, by ktoś zarzucał mi rasizm, bo: żadna z bohaterek nie jest czarnoskóra, tylko jedna jest homo, a sama dyskryminuję mężczyzn, bo nie są głównymi bohaterami. 

Jednocześnie, w pełni rozumiem fakt, że żyjemy w świecie strachu i wzajemnej nienawiści: jestem kobietą, która mówi na siebie per „feministka”; jestem kobietą, która wytyka błędy męskiej logiki i bezczelnie je wyśmiewa; jestem kobietą, która mówi na siebie „silna i niezależna”. To wszystko sprawia, że jestem ofiarą nienawiści i uprzedzeń. Piszą do mnie ludzie, którzy nawet mnie nie znają i bez zawahania wciskają enter, wysyłając wiadomość: „jesteś pojebana”,, „roszczeniowa kurewka” czy „lewacka kurwa”. Jest więcej wyzwisk, dużo więcej. 
Dlatego wiem, że homoseksualiści są wyśmiewani i atakowani; są ofiarą mowy nienawiści i dyskryminacji. Wiem o tym, i dlatego piszę ten artykuł: chcę wytłumaczyć, że źle patrzymy na homoseksualizm, na homoseksualistów. Wiem jednocześnie, że momentami tolerancja może się obrócić przeciwko mnie, i są rzeczy, z którymi się nie zgadzam. Między innymi nie zgadzam się z tym, o czym pisał Pan Łakomy: pozwólmy twórcom tworzyć. 


Wracając do tematu przyjaciółki, tak odległego w tym artykule: wiesz, co się stało gdy powiedziała mi, że szuka dziewczyny? Nic. Nie próbowała mnie pocałować, nie próbowała mnie objąć, nie próbowała mnie zgwałcić. Co więcej, nie obudził się we mnie utajony homoseksualizm, nie poczułam żadnej chęci pocałowania jej, jak pokazuje telewizja. A tego ludzie się obawiają: że kiedy spotkają homoseksualistę na ulicy, ten za wszelką cenę będzie chciał ich pocałować albo zaciągnąć do łóżka; albo nagle przemienią się w homoseksualistę, jakby to było zaraźliwe.  

Moja przyjaciółka wyznała mi, że szuka dziewczyny i powiedziała to na spokojnie, tak po prostu. Lubię kanapki z serem, nie lubię Biebera, szukam dziewczynyPowiedziała to „ot tak” , a ja „ot tak” to przyjęłam do wiadomości. Kiedyś zastanawiałam się: „jakbym zareagowała na takie wyzwnnie: strachem czy akceptacją, a może zupełnie inaczej?”. W tamtej chwili poznałam odpowiedź, by niedługo później moja reakcja na tę nowinkę wywołała zaskoczenie. Dlaczego? Ponieważ bez żadnego oporu przytuliłam się do przyjaciółki. 

Moja przyjaciółka nadal była moją przyjaciółką, niezależnie od gustu muzycznego, stylu ubierania czy preferencji łóżkowych. Nic się nie zmieniło, poza jednym: zostałam doceniona i obdarzona zaufaniem. I chyba go nie zawiodłam.
Niedługo później powiedziała mi, że większość dziewczyn na moim miejscu wzięłaby ją na dystans; część odsunęłaby się, a może i zerwała kontakt. A ja co? Przytuliłam się do niej. Kiedy mi o tym powiedziała, uświadomiłam sobie, że nie tylko większość dziewczyn by tak zrobiła, ale większość ludzi. Kumpel odsuwa się od kumpla, koleżanka od koleżanki. Bo co? Bo ktoś lubi coś innego? Tak jak ja lubię jogurt truskawkowy, tak ona lubi bananowy. Amen, cała śpiewka. Przynajmniej w tym momencie powinno być amen. 

Najzabawniejsze we wszystkim co opowiedziałam jest to, że cała ta sytuacja - piwo, żelki, las i opuszczona stacja kolejowa - jest wyssana z palca. Jedynie słowa przyjaciółki są autentyczne, jak i moja reakcja. Specjalnie nadałam temu wyznaniu filmowej scenerii, ale życie to nie film i ludzie nie robią sobie takich wyznań w romantycznej atmosferze, ani w restauracji. Najczęściej takie wyznania padają w zamkniętych pokojach, za zamkniętymi drzwiami, gdzieś przy piwie czy kawie, kiedy zapewniona jest całkowita intymność.

Co więcej, za „szukam dziewczyny” mogło kryć się zarówno wyznanie, jak i żart sytuacyjny; sytuacyjny, o którym nie powiedziałam wcześniej. Rozmawiałyśmy o mężczyznach i związkach, o tych udanych i nieudanych. Cała dyskusja została podsumowania właśnie tym zwrotem „szukam dziewczyny”, a ja mogłam to odebrać zarówno jako żart, jak i wyznanie. Jak to odebrałam?
To nie ma znaczenia. Nie ma znaczenia czy to było „poważnie”, czy „niepoważnie”; znaczenie ma to, że nie zrobiło mi to różnicy, i nikomu nigdy nie powinno robić jakiejkolwiek różnicy. Ta osoba pozostanie taka sama - lubimy ją za te same cechy, nadal posiada te same wady. A to czy będziesz z nią dyskutować o mężczyznach czy o kobietach - co za różnica? Ano żadna.



* źródła wiedzy o starożytnych | źródło |
* źródła o wiedzy HIV | źródło | źródło
Photo credit: geirt.com via Foter.com / CC BY

piątek, 27 maja 2016

#164 Czy istnieje przepis na szczęście?

#164 Czy istnieje przepis na szczęście?


Na łamach tego artykułu pragnę poinformować o nadchodzących zmianach. Wraz ze zbliżającą się sesją i „dorosłością” finansową (czyt. będę szukać pracy), oraz artykułami w wersji audio, muszę trochę zrzucić ze swoich barków i zaproponować dwa wpisy tygodniowo. Oferuję za to poprawę w jakości tekstów, gdyż na niej zależy mi bardziej jak na ilości. Tak jak kiedyś, tak i dzisiaj pozostawiam w Waszych rękach kwestie publikacji. | ANKIETA |

____________________________

wersja audio

____________________________

Gdyby istniał przepis na to jak być szczęśliwym, na ulicy ciężko byłoby znaleźć człowieka zdołowanego i przygnębionego; może być też tak, że przepis na szczęście został już odnaleziony i jego tajemnicę poznali tylko wybrani, a znając naszą ludzką (chciwą) naturę, szczęście dla najbogatszych. Życie pokazuje jednak, że z pewnością najbogatsi do najszczęśliwszych nie należą. Oczywiście, żarty typu „wolę płakać w kabriolecie” nie sprawią, że człowiek nieszczęśliwy będzie mniej nieszczęśliwy. Nieszczęście waży i smakuje tak samo dla każdego, zarówno biednego jak i bogatego. 

Jednym z przepisów na szczęście jest bogactwo, ale spotkałam się raz z satyrycznym komiksem mówiącym o innej metodzie. W tym komiksie człowiek znalazł książkę „Jak być szczęśliwym”, a po jej otworzeniu jego oczom ukazał się napis: „nikt nie jest”. Człowiek ten zamknął stronice i uśmiechnięty przytulił do piersi trzymany przedmiot. Wedle tego komiksu, przepisem na szczęście jest świadomość, że nikt nie jest szczęśliwy, i dzięki temu nasze ludzkie serca będą szczęśliwe. Niby wtedy, gdy inni mają równie źle albo gorzej?
I moje pytanie brzmi: czy szczęście musi być budowane na nieszczęściu innego człowieka albo wyznacznikiem szczęścia jest liczba zer na koncie? Myślę, że nie. Mam nadzieję, że nie. Myślę i mam nadzieję, że są sposoby, które pozwolą złapać namiastkę szczęścia, bo cytując pewnego mądrego pisarza: 
Nikt nie może wykuć szczęścia swojego życia, można wykuć tylko szczęście chwili.
Karl H. Waggerl
Pomysł na artykuł nie pojawił się u mnie sam, bo napisała do mnie jedna z Czytelniczek, za co jestem jej dozgonnie wdzięczna. Dzięki temu pytaniu uświadomiła mi, jak dużo tekstów jest smutnych, pełnych żalu, goryczy i rozczarowania. Zaczynając pisać ten tekst, postanowiłam częściej znajdywać coś pozytywnego w życiu; i dzisiaj zdecydowałam się podzielić tym, co czyni mnie szczęśliwą. Może nie moje życie, może nie życie innych - ale mnie. 

znajdź to, co kochasz

Pasja jest jedną z najważniejszych rzeczy w życiu: to światełko w tunelu, które pozwala zapychać puste, nijakie godzinny aktywnością, jakąkolwiek. Nie musisz być w tym najlepszym - nikt nie musi. Najważniejsze to czuć satysfakcję z każdego kolejnego kroku, z kolejnych sukcesów. 

Przyznam się, że kiedy widzę się z przyjaciółmi, mogę gadać bez końca - usta mi się nie zamykają, bo mówię, międlę i jeszcze terkocę. Znam ludzi, którzy też tak potrafią, ale ich głównym tematem jest obgadywanie innych; moim tematem jest to, co kocham. Obgaduję swoich bohaterów, omawiam wszystkie zmiany na stronie, opowiadam o swoich planach. Nie interesuje mnie nowy samochód sąsiada. Mnie interesujeto, czy bohaterka powieści ma nosić szaty czy jednak pełnopłytową zbroję. 

Nigdy nie zapomnę, jak siedziałam z koleżanką przy kawie, i rozmawiałyśmy, a raczej to ja mówiłam. Opowiadałam o nowym pomyśle na opowiadanie, a ona słuchała z fascynacją. W pewnym momencie przerwała mi i powiedziała coś, co do tej pory pamiętam i chyba nigdy nie zapomnę. 
Wiesz dlaczego uwielbiam cię słuchać? Bo kiedy opowiadasz o bohaterach to nie są bohaterowie; opowiadasz o nich jak o kumplach z którymi wczoraj byłaś na piwie”. To naprawdę świetne uczucie gdy ktoś czuje Twoją pasję i słucha Cię tylko dlatego, że lubi Twoją fascynację. To był pierwszy raz gdy zostałam tak skomplementowania, ale nie ostatni.
To naprawdę fajne uczucie, gdy inni podzielają Twoją pasję i doceniają Cię właśnie przez nią. 

poznaj i pokochaj siebie

To brzmi jak pusty frazes, wiem. Rok temu kiedy czytałam taką poradę, myślałam sobie „człowieku, co ty dupczysz”. Teraz wiem, że coś w tym jest. Od kiedy wiem? Cóż, wszystko zaczęło się, kiedy moja strona zaczęła lepiej prosperować, a zaczęła w momencie, gdy porzuciłam kiepskie i nijakie teksty na rzecz kontrowersyjności i bezczelności. Uwierz mi na słowo, ludzie nienawidzą gdy masz własną opinię i za wszelką cenę chcą udowodnić, że to ONI mają rację. Żeby dzielić się swoimi poglądami trzeba mieć twardą dupę, inaczej tak Cię będzie boleć od mentalnych kopniaków, jak mnie boli po trzydziestokilometrowym maratonie rowerowym na niewygodnym siodełku. 

Takie kopniaki to nic innego jak bolesne lekcje, w których przekonujesz się jak silny jesteś i jak bardzo „wyjebane” potrafisz mieć. Jednakże, to nie jest tak, że posiadanie własnych opinii wiążę się z internetowym linczem. Wręcz przeciwnie, znalazłam sporo osób, które nie tylko poklepią mnie po mentalnym ramieniu i powiedzą: „dobry tekst”, ale też potwierdzą, że mam rację. Oczywiście, racja jest jak dupa, każdy ma swoją; ale świadomość, że ktoś się zgadza z moimi poglądami daje mi pewną siłę, tak zwaną pewność siebie

Jak pisałam w jakimś artykule (co śmieszniejsze, nie wiem w którym): nim napiszę jakiś tekst, muszę dokładnie przeanalizować temat, znaleźć argumenty do poparcia oraz które będę musiała obalić w hipotetycznej dyskusji. Sprawiło to, że tak jak kiedyś na zajęciach nie odzywałam się w ogóle, tak ostatnie pół roku nie potrafię usiedzieć cicho. Coś wiem, coś potrafię udowodnić, więc nie boję się mówić. Ufam swojemu instynktowi, ufam swojej wiedzy i przede wszystkim: ufam sobie
I tak jak napisałam w notesie robiąc notatki do artykułu: pokochaj siebie, bo to jedna z najtrwalszych miłości. 

pasożyty i wampiry emocjonalne;

czyli ludzie, których nie lubisz (i nie musisz)

Jeśli chodzi o pasożyty i wampiry emocjonalnie, napisałam kiedyś kiedyś artykuł o wdzięcznym tytule: życie jest za krótkie by czytać kiepskie książki. Z ludźmi jest tak samo: życie jest za krótkie byś użerał się z tymi, którzy czynią Cię nieszczęśliwym. Kim są Ci ludzie? Mają wiele określeń: pasożyty, wampiry emocjonalne, smutni ludzie. Łączy ich jedno: nie masz ochoty z nimi rozmawiać. Ilekroć się do nich napiszesz lub zadzwonisz, zaczynają użalać się nad sobą; a ilekroć próbujesz poprawić im humor, ciągną Cię ze sobą na dno. Z doświadczenia wiem, że możesz chcieć im pomóc, ale oni za wszelką cenę nie chcą dać sobie pomóc: co więcej, później mają do Ciebie pretensje za tę porażkę. 

Te osoby zawsze mają gorzej, te osoby zawsze są nieszczęśliwe. Nie ma wesołego wyjścia na piwo i pośmiania się przy dobrym filmie. Jedyne co mogą zaoferować, to huśtawkę emocjonalną od współczucia po „niech mnie ktoś stąd zabierze”. To, że kiedyś się z taką osobą przyjaźniłeś i to, że ją znosiłeś nie sprawia, że musisz ją dźwigać na swoich barkach całe życie. One wykorzystają Twoją słabość, więc nie daj się wykorzystać. 
Spakuj swoje, a najlepiej ich rzeczy i wyrzuć ze swojego życia. Masz dość swoich problemów by wiecznie dźwigać takiego pasożyta. Właśnie tym są: pasożytem. Wampirem emocjonalnym, który wysysa dobry humor i szczęście, zalewając Cię swoją żółcią. Bez nich życie ma więcej słońca, wierz mi. 

nie martw się tym, na co nie masz wpływu

Pamiętasz tego kumpla, któremu pomyliły się pytania na egzaminie i zamiast rozpaczać, siedział uśmiechnięty i wzruszał ramionami: „trudno”. Myślałeś sobie: „co za lekkoduch”; są też tacy, co powiedzą: „niczym się nie przejmuje” - „ma wszystko w dupie”. Powiem Ci, że ten człowiek wybrał jedną z najlepszych dróg: nie przejmuje się tym, na co nie ma wpływu. 

Przyznam się, że poznałam jakiś czas temu pewną dziewczynę, chorą na padaczkę. Choroba praktycznie wykluczyła ją z życia: znajomi w dużej mierze się odsunęli, a jako niepełnosprawna została zdyskwalifikowana jako pracownik, przez co pozostało jej życie na granicy ubóstwa z tego, co otrzymywała od państwa. Była jednak niezwykle otwartą, niezwykle ciepłą i niezwykle wartą poznania osobą. Przede wszystkim, nie siedziała i nie narzekała na swoją sytuację, a opowiadała mi o tym, co dała jej choroba, czego dowiedziała się o świecie i o ludziach. Miała ciężko, a i tak zamiast narzekać na chorobę, po prostu z nią żyła. 

I powiedz mi teraz, tak szczerze: jakie problemy miałeś rok temu? Co nie dawało Ci spać po nocach? Bo ja większości zmartwień nie pamiętam, a te które pamiętam... Cóż, teraz to pierdoły. Po prostu pierdoły. Więc... Naprawdę warto się tym przejmować? To na co masz wpływ: zmień; to na co nie masz: zaakceptuj. Jakoś tak, będzie lżej w życiu.

zawsze może być gorzej

Jeśli jest coś, czego nauczyły mnie wszystkie filmy i bajki, to z pewnością jednego: po słowach „gorzej być nie może” zaczynał padać deszcz. I tego właśnie miało nas to nauczyć: nieważne jak źle jest, zawsze może zacząć padać deszcz; może odpaść obcas; można się przewrócić; można dostać mandat. Zawsze może wydarzyć się coś, co teoretycznie nie zmienia aktualnej sytuacji, a jednak jest kroplą przelewającą czarę goryczy.

I tak jak można nauczyć się z „lekceważącym stosunkiem”, tak można pogodzić się z myślą, że nieważne jak i nieważne co, zawsze sprawa może się pogorszyć. Może ciężko sobie wyobrazić sytuację w której może być „gorzej”, kiedy ktoś jest ciężko chory. Prawda jest taka, że samemu też można zachorować. Ktoś może mieć wypadek. Jest mnóstwo sytuacji w których może być gorzej, więc zamiast płakać „bo jest źle”, warto odetchnąć z ulgą „mogło być gorzej”. Zawsze może być gorzej.

Może wydawać się to wielce przygnębiającym nastawieniem, ale mnie zawsze dobijało stwierdzenie: „będzie lepiej”. Kiedy człowiekowi wali się niebo na głowę, kiedy wszyscy chorują i umierają, stwierdzenie „będzie lepiej” nie poprawia humoru. Dobija. Jednakże, również stwierdzenie „mogło być gorzej” nie zawsze jest na miejscu. Dlatego nie warto mówić to komuś, ale mówić to sobie. Bo ktoś tego na głos nie powie, ale każdy pomyśli.

zmień nastawienie

Brzmi banalnie. Właściwie, wszystkie porady brzmią banalnie, tak prosto i niedorzecznie, że człowiek zadaje sobie pytanie: „i to tyle? To jest ten magiczny przepis na szczęście?”. Cóż, nie wiem czy jest to przepis na szczęście, ale to jest mój przepis na spokój ducha.
Ostatnie miesiące czuję się naprawdę świetnie, bez pasożytów w swoim życiu, bez zadręczania się sprawami, na które nie mam wpływu. Bloguję, bo to lubię i czerpię z tego wiele satysfakcji, wiele korzyści, o których może opowiem w innym wpisie. Wieczorami chodzę na spacery, rano piszę artykuły i piję dobrą kawę. Cieszy mnie świadomość, że sielanka się kończy i wraz z końcem czerwca będę musiała zacząć szukać pracy. I tak mnie to cieszy.

Zmieniłam swoje nastawienie do życia: ono nie musi mi niczego dawać. Jeśli chcę coś mieć, muszę po to sięgnąć; a by sięgnąć, muszę mieć możliwości. Wielu młodych ludzi jest przekonanych o tym, że życie jest niesprawiedliwe, bo im nie dało tego co chcieli. Nie dostali tej pracy, nie dostali tego awansu, rodzice nie kupili nowego ajfona, matura nie poszła tak dobrze, na studia się nie dostali. Najgorsze co można mieć, to pretensje do świata.

Życie i świat niczego nie musi dawać, to nie instytucja charytatywna. Jeśli jest się młodą i zdrową osobą, która narzeka na brak pieniędzy, za co obarcza swoich rodziców... Jest tu coś nie tak, prawda? Taka osoba równie dobrze mogłaby sama pójść do pracy zamiast przyuczać się do zawodu, którego nawet nie chce wykonywać. Rok to dwanaście miesięcy zarobku minimalnej krajowej (około) 1300, a to spora sumka na koncie. Mało która szkoła trwa rok, więc to dwa lata, albo trzy.
Wbrew pozorom, takich młodych ludzi jest mnóstwo: w szkołach policealnych czy na studiach. Nie bądź jedną z nich, zmień swoje nastawienie. Życie nic Ci nie musi dawać; jeśli coś chcesz mieć, musisz na to zapracować. Uwierz mi, jeśli przez cały czas będziesz myśleć, że coś Ci się należy, i nie będziesz tego otrzymywać, nigdy nie poczujesz szczęścia.

ucz się od najmniejszych 

Masz psa? Jeśli nie masz psa, pójdź na spacer do parku, gdzie właściciele bawią się z czworonogami i podziwiaj. Obserwuj te szczęśliwe pyski, obserwuj te merdające ogony. Będą ganiać za piłeczkami, za frisbee, będą cieszyć się każdą chwilą spędzoną na spacerze. A jeśli masz psa, weź go do parku i porzucaj mu piłkę. Patrz w tę szczęśliwą mordkę i to szczęście.

Albo inna sytuacja, opowiedziana przez znajomego, który wpadł do siostry i jej dziecka w odwiedziny. Siostrzenica uczyła się chodzić, a raczej próbowała ustać. Upadała na pupę raz za razem, i w końcu chciał pomóc małej, ale siostra powstrzymała go i powiedziała, że musi sama się nauczyć. Prób nie było końca, ale wyobraź sobie ten triumfujący uśmiech, kiedy stanęła o własnych siłach.
Im człowiek jest starszy, tym więcej problemów ma, ale tylko dlatego, że tyloma się przejmuje. Tak jak pisałam wcześniej: nie ma się co przejmować tym, na co nie ma się wpływu. A najmłodsi pokazują, że nie warto się poddawać, bu sukces jest satysfakcjonujący; oraz piękno życia tkwi w błahostkach.

czerp radość z małych rzeczy

duże są kaloryczne

Kiedy byłam młodsza, wyczekiwałam na wielkie wydarzenia w moim życiu z utęsknieniem: wypad nad morze, nowy komputer czy długo wyczekiwany telefon. Zacierałam rączki z myślą o tym, jak będę o tym opowiadała innym i jak im oko zbieleje. Teraz dopadła mnie dorosłość i po pierwsze, nie zależy mi na tym by ludziom oczy bielały z zazdrości. Prawdę mówiąc, nie interesuje mnie czy się dowiedzą, czy też będą żyć w błogiej nieświadomości. Działa to też w drugą stronę: nie jestem wścibska.

Po drugie, zamiast zbierać fundusze na wielkie przyjemności, wolę wyskoczyć z koleżanką na kawę i ciastko; wolę wyskoczyć z przyjaciółką na zakupy i po prostu pogadać. W nagrodę kupuję sobie ulubioną kawę mrożoną, albo nowy notes do zapisywania czegokolwiek. Jeśli mam kaprys, wykupuję reklamy na facebooku albo składam zamówienie u mojej ulubionej artystki.
Oczywiście, przyjemności to nie tylko „kupowanie” sobie błahostek, ale to też piękna pogoda. Kiedy świeci słońce, wystawiam twarz w jego stronę i łapię promienie jak słonecznik; jeśli pada, oddycham rześkim, wilgotnym powietrzem. Jeśli złapię z kimś kontakt wzrokowy - uśmiechnę się; prowadząc samochód, ustąpię komuś pierwszeństwa. Pomacham ręką, przepuszczę. Uczynię drobny gest, tym samym poprawiając komuś humor.

W ostatnich tygodniach zaczęłam czerpać dużo przyjemności z czegoś tak zwykłego, jak ćwiczenia. Z początku organizowałam czas by nabrać formy i wyrzeźbić sylwetkę, a dzisiaj? Dzisiaj ćwiczę, bo lubię, bo sprawia mi to przyjemność, bo czuję się usatysfakcjonowana. Nie trzeba skakać na bungee czy robić kursu spadochroniarskiego by poczuć się szczęśliwym. Dużo małych rzeczy każdego dnia ma większą wagę od jednej dużej, robionej od czasu do czasu. 


Na sam koniec: 

uśmiechnij się i uśmiechnij innych

O tym, jak wielką siłę ma uśmiech, przekonałam się nie raz i nie dwa. 


Będąc w środę na uczelni, byłam świadkiem jak z jednej z sal wybiegła studentka. Szła energicznie korytarzem, poprawiając torbę i kręcąc głową. Kiedy przechodziła obok mnie, widziałam łzy w oczach, ale uśmiech na twarzy. Spojrzała w sufit i poruszała wargami w momencie, gdy była na równi ze mną i mogłam dokładnie się temu przyjrzeć. Walczyła. Uśmiechem na ustach dodawała sobie otuchy i przekonywała siebie, że nie ma powodu by płakać. 
Wiem o tym, bo sama tak robię. Uśmiechem próbuję zwalczyć słabość.

Każdego dnia, kiedy staję rano przed lustrem i patrzę w swoje odbicie, uśmiecham się do siebie. To pierwsza mina, którą ćwiczę; następnie cała gama innych, mniej lub bardziej wyćwiczonych. Ich istnienie mogą potwierdzić moi znajomi, którzy podczas rozmowy ze mną częściej śmieją się z tego jaką strzelę minę, jak z tego co mówię. Nie raz, nie muszę mówić nic, wystarczy że ubiorę odpowiednią maskę. Cel w tym wszystkim mam jeden: wywołać uśmiech u kogoś.

Czasami błaznuję, czasami jestem poważna; czasami żartuję a czasami staram się być odpowiedzialną. Gram wiele ról w dniu codziennym, zależnie od sytuacji i mojego rozmówcy: ale w tym wszystkim najważniejsze jest to, by wywołać uśmiech u drugiej osoby.
Dlaczego tak bardzo mówię o uśmiechu, zarówno u siebie, jak i u innych? Bo dawno temu, gdy jeszcze byłam licealistką i całe dnie spędzałam na graniu w World of Warcraft, usłyszałam pewne słowa; słowa, które powtarzam sobie od tamtej pory za każdym razem, gdy chce mi się płakać. Wróciłam wtedy ze szkoły, mocno oburzona i na TeamSpeaku natrafiłam na mojego ulubionego rozmówcę. Słyszał, że coś jest nie tak, a kiedy mu opowiedziałam co i jak, odparł mi:
Zawsze się uśmiechaj, chociażby przez łzy. Nigdy nie wiesz kto akurat zakocha się w Twoim uśmiechu,

Gdybym znała przepis na szczęście, opublikowałabym go wszędzie tam, gdzie tylko byłabym w stanie. Niestety, nie istnieje przepis na szczęście, tylko okruchy całości. Są porozsiewane po wielu różnych stronach i choć wszędzie mówi się o tym samym, idea szczęścia pozostaje nieuchwytna. Bo czymże jest szczęście? Porażką innych? Bogactwem? Zdrowiem? 
Dla każdego z nas szczęście ma inną formę - dla mnie to uśmiech i radość dawana innym; dla kogoś to liczba zer na koncie i wartość samochodu, jakim jeździ. Dla rodziców chorej córeczki szczęściem jest każdy przeżyty dzień i nadzieja na to, że wróci do zdrowia; dla matki szczęściem jest szczęście jej dziecka. 

Szczęście, podobnie jak Światowid, niejedną ma twarz. Nim zacznie się go szukać, trzeba się zastanowić nad istotą tak wyłuskanego słowa jak: „szczęście”. Cóż znaczy szczęście? Cóż znaczy być szczęśliwym? Ilu filozofów i mędrców, tyle odpowiedzi; ile ludzi, tyle wyborów. Moim wyborem jest Seneka, starożytny mędrzec, z którego słowami utożsamiam się za każdym razem, gdy zastanawiam się nad istotą powyższego zagadnienia.
„Szczęśliwym nie jest ten, kto wydaje się innym, lecz ten, kto sam się za takiego uważa.”
Seneka

środa, 25 maja 2016

#163 Kobieta - tak nie do końca „słaba płeć”

#163 Kobieta - tak nie do końca „słaba płeć”

wersja audio

____________________________


Bardzo często słyszę, że kobieta słaba płeć. Dlaczego słaba? Bo nie otworzy sobie słoika. W tym miejscu zasmucę wszystkich samców alfa zacierających dumnie łapki - potrafię sobie otworzyć słoik, wystarczy do tego odpowiedni nóż oraz odrobina sprytu. W tym oto miejscu muszę podkreślić, że artykuł jest satyryczny i prześmiewczy. Jestem zmuszona nie tylko podkreślić, ale wyjaśnić co kryje się za tym wyrażeniem, jako że w artykule o Badoo taki nagłówek nie wystarczył. Artykuł, który jest satyryczny i prześmiewczy, pokazuje pewną prawdę w krzywym zwierciadle; służy on do wyśmiania pewnych wad i nie należy brać tego do siebie. Dobrze jest mieć dystans do siebie. 
____________________________
A teraz, opowiem ci historię, jak pewien chłopak wybierał się na randkę. Wpierw ubrał świeżo wyprane jeansy, a potem zapinał wyprasowaną koszulę. Zaczesał fikuśną grzywkę, uśmiechnął się promieniście i zaprezentował odbiciu w lustrze śnieżnobiałe ząbki. Na samym końcu szukał w szufladzie zacerowanych skarpet, by następnie szybko zjeść obiad. Przed samym wyjściem siostra zawołała go i poprosiła by otworzył słoik, a on dumą odparł „kobiety to słaba płeć”. Doprawdy? 

Kto wyprał jeansy, pozbywając się plam po ketchupie i musztardzie? Kto wyprasował koszulę, co wcześniej walała się w szafie i wyglądała jak krowie z dupy wyciągnięta? Kto ogarnął bałagan na jego głowie, nadając włosom jako taki kształt? Kto wyleczył zęby by mógł się nimi szczycić przed koleżankami? Kto zacerował skarpetki by nie najadł się wstydu? Kto? „Słaba płeć”. 

Prawda jest taka, że „słaba płeć” jest niezwykle silna i samodzielna – potrafi sobie ugotować, wyprać, wyprasować, posprzątać; jest w stanie pójść do pracy i zarobić na własne utrzymanie. Nie powiem, że mężczyzna potrzebny jest do otworzenia słoika i zaspokajaniu potrzeb fizycznych – słoik można otworzyć za pomocą sprytu i noża, a zaspokoić może mały, wibrujący przyjaciel z sex shopu (i niejednokrotnie poradzi sobie lepiej niż cały tuzin chłopców). 

Skąd się wzięło to niedorzeczne „słaba płeć”? Z czasów, kiedy kobieta była traktowana jak laleczka; miała ładnie wyglądać, dobrze pachnieć i rodzić synów. Wtedy kobiety nie mogły nosić spodni, nie mogły pójść do pracy. Mogły tylko siedzieć przez cały dzień, cerować skarpetki i wychowywać cielotkę. „Słabą płcią” była Izabela Łęcka; czy zatem kobiety XXI wieku to słaba płeć? 

I tak, i nie. Kobiety z pewnością nie są słabe, bo są niejako bohaterkami swojego domu. Chodzą do pracy, a jednocześnie dbają o porządek, gotują, piorą, rozwieszają pranie i prasują je; wychowują dzieci i spędzają z nimi czas. Znajdują również pięć minut dla męża. Potrafimy remontować – niejednokrotnie lepiej poradzimy sobie z młotkiem i gwoździami, podobnie z dopieszczaniem szczegółów. Jesteśmy wojowniczkami. A chłopcy? 

Śmieją się z kobiet, wytykają je palcami; kpią sobie z nas. W jaki sposób? Kobieta-informatyk to dla nich jeden wielkich żart i według nich, jedyne co możemy zaprogramować to pralka. Ilu z nich poradzi sobie z segregacją prania, dobraniem proszków i ustawieniem odpowiedniego programu? I co ważniejsze, ilu z nich zna się na programowaniu? No ilu? No więc właśnie. Śmieją się z nas, a jednocześnie sami są dużo niżej, bo nie poradzą sobie z prostym domowym obowiązkiem. 

Kobiety z życiem poradzą sobie dużo lepiej pod wieloma względami, ale to o nas mówi się „słaba płeć”; o ironio, najczęściej mówią to chłopcy, którym ktoś sprząta, gotuje i pierze; którzy nie muszą w domu robić nic poza „męskimi obowiązkami”. No bo jak to tak? Wieszanie prania jest takie „niemęskie”; pranie bielizny też.

I tutaj wkraczamy na niebezpieczny grunt, zwany...

gender

Dla wielu gender kojarzy się z tylko jednym: czymś złym. W końcu kościół i telewizje trąbią o tym, wszyscy faszerują nas „prawdą” jak kaczkę faszeruje się nadzieniem. Wszyscy „coś” wiemy o tym gender, ale co? Gdybym zapytała byle człowieczka na ulicy co to znaczy, powiedziałby że to mężczyźni poprzebierani za kobiety, albo kobiety poprzebierane za mężczyzn. Czyli, najkrócej mówiąc, gender mylony jest z transseksualizmem. Niemniej, ludziom najbardziej kojarzy się to z feminizmem. W końcu, feministki walczą o równość, a gender jest między innymi równością płci. Między innymi, a nie przede wszystkim. 

Gender to tak zwana płeć kulturowa, czyli mówiąc krótko: kobiety to słaba płeć, a mężczyźni to ta brzydka płeć. Kobiety mają dobrze wyglądać i ładnie pachnieć, a mężczyźni mają być przepoceni z brodą. Wiadomo, kobieta w krótkich włosach to babochłop, a chłop w rurkach to... Cóż, najczęściej pada brzydkie określenie kobiecej części ciała. Nie muszę jej przytaczać byś zrozumiał, co się znajduje po wielokropku. 

Niemniej, tym właśnie jest gender, a raczej to, z czym gender walczy. Społecznie utarło się, że prawdziwa kobieta nosi długie włosy, szpilki; prawdziwa kobieta dba o dom, rodzi dzieci i po cichutku wspiera męża w zdobywaniu kolejnych awansów. Utarło się. Niektórzy nazywają to „tradycją”. Pewnie spotkałeś się raz czy dwa, że prawdziwy polak-katolik i kobieta matka-polka? Tradycja jest fajna, lubię tradycję, ale nie lubię kiedy ktoś robi z niej oręż nie wiedząc nic o czasach „tradycji”. Wtedy kiedy kobieta nie miała prawa głosu, nie miała prawa dziedziczenia i właściwie nie miała żadnego prawa poza jednym: siedzeniem cicho na dupie. 

Filozofia gender uważa, że każdy z nas posiada płeć biologiczną i płeć kulturową. Płcią kulturową jest gender, a w Polsce tradycyjną płcią kulturową jest tradycyjne: kobieta w domu pierze, sprząta i gotuje. Dzięki temu rośną nam kolejne pokolenia kobiet silnych i niezależnych: takich, które pójdą do pracy i zarobią na swoje utrzymanie, a od małej dziewczynki są przygotowywane do prostych zadań domowych, jak pranie, sprzątanie i gotowanie. Pełna niezależność; niezależność, której boją się mężczyźni. 

Jak inaczej wytłumaczyć te kpiące powiedzonka „silna i niezależna”? Nie wiem jak Tobie, ale mnie się kojarzą ze zdjęciami kobiet z kotem oraz butelką wina. W ten sposób próbuje się wyśmiać samodzielność i zaradność; ukryć fakt, że kobiety doskonale poradzą sobie bez mężczyzny. Wypierze, ugotuje, posprząta, słoik sama otworzy. A po co kot? Przecież to oczywiste! Do czułości, przytulania i mówienia sobie „kocham cię”. 

Oczywiście, nie jestem skrajną feministką i nie uważam, by życie bez mężczyzn byłoby piękne. Myślę, że fajnie jest dawać sobie radę, ale fajnie jest też dawać sobie radę z drugą osobą. Mówię tutaj o dzieleniu się obowiązkami, o wspieraniu się wzajemnym, o „równości” i „partnerstwie”. Dla niektórych niepojęte jest to, że czasy się zmieniły i epoka, kiedy to kobieta była zależna od mężczyzny minęły. Teraz nadeszła epoka, w której to mężczyźni są zależni od kobiet (bo kto posprząta? Kto ugotuje? No kto?) i niespecjalnie chcą się z tym pogodzić. Walczą, walczą takimi memami i wytykaniem feministek. 

Kobiety przełamały płeć kulturową i zaczęły żyć samodzielnie. Nie było to łatwe - opłaciły to wyzwiskami, szykanowaniem, dyskryminacją. Nadal walczymy by to życie samodzielne było na równych warunkach, ale to już zupełnie inna walka. Najważniejsza już za nami. 
Sęk w tym, że jeśli chodzi o wyłamywanie się ze stereotypów, czy też tradycji, mężczyźni mają przed sobą długą drogę. Drogę, podczas której inni mężczyźni będą ich wyśmiewać i wyzywać od [wstaw odpowiedni wulgaryzm]; że tylko baby bawią się lalkami; tylko brudasy mają długie włosy czy tylko [...] noszą rurki. Gotowanie na szczęście jest męskie i męskie pozostanie, ale co z praniem i czyszczeniem toalety? Z tym już bywa gorzej. 

Jeśli o mnie chodzi, życzę mężczyznom, by za kilkanaście lat kobiety mówiły silny i niezależny mężczyzna. Kobietom zaś życzę, w tym sama sobie, by jak najszybciej silni i niezależni mężczyźni związali się z silnymi i niezależnymi kobietami. By przestał obowiązywać podział na „słabą” i „brzydką” płeć. By kobieta była kobietą, mężczyzna mężczyzną - by każdy był tym kim chce, jaki chce i by był do szczęśliwy. Niczego więcej nam nie życzę. 

PS. Wiem, że dla niektórych pełnia szczęścia jest wtedy, gdy ktoś za nich posprząta, pozmywa, wypierze, wyprasuje i jeszcze zarobi. Takim szczęścia nie życzę, tylko do roboty, nieroby. 


Photo credit: DRD4-7R via Foter.com / CC BY-ND

poniedziałek, 23 maja 2016

#162 Myślisz „czy warto” i „jak”? Przestań myśleć i po prostu to zrób!

#162 Myślisz „czy warto” i „jak”? Przestań myśleć i po prostu to zrób!


wersja AUDIO

__________________________

W ubiegły piątek pojawiła się innowacja na mojej stronie - posty w wersji audio. Krótko po pojawieniu się wpisu #161 Nikt nie lubi smutnych ludzi, napisało do mnie kilka osób z podobnie brzmiącą wiadomością: jedne mnie informowały, inne się śmiały, ale były też wielce oburzone. Czym? Wedle ich przekonania: „ukradłam pomysł”. 

Pomysł ten, jak się okazało, miało więcej osób i niemożliwe, bym ukradła każdej z nich coś, co pozostało na poziomie myśli. Bo właśnie na tym poziomie to zostało: każdy o tym myślał, każdy to rozplanowywał; każdy dziubał w swoim planie, chcąc wszystko dopiąć na ostatni guzik. Wszyscy poza mną. Bo ja nie planowałam, ja nie rozważałam „za” i „przeciw”. Wpadłam na pomysł? Zrealizowałam go.

Wszystko zaczęło się, kiedy to jadąc w środę na uczelnię i słuchając audycji Ranne Kakao pomyślałam sobie o innych pasażerach; o tym, że zamiast siedzieć i słuchać w kółko tej samej muzyki, mogliby słuchać audycji radiowych. Zaraz później wdarła kolejna myśl: „a gdyby zamiast audycji słuchali mojego tekstu?”. Trochę narcystyczna, nie ukrywam. Niemniej, kiedy mamy czas by poczytać lub posłuchać zaległych tekstów? W autobusie właśnie, zwłaszcza, gdy podróż trwa godzinę.

I dokładnie tyle czasu miałam do obmyślenia planu: godzinę. I ten plan był stosunkowo prosty: wrócić do domu, nagrać audio piątkowego wpisu i dorzucić jako gratis. Przy czym cały mój plan pominął etap „wrzucić”, a bardziej skupiłam się na czym nagrać, jak nagrać, jak pokleić i który tekst. W godzinę miałam już ułożony jako taki plan. Zabiłam w sobie chęć poinformowania o tym pomyśle na snapie (Pani.Kotelkova); nie pisałam również na facebooku, zarówno prywatnym jak i fanpage. Z prostego względu: chciałam zrobić efekt niespodziankę oraz nie chciałam by ktoś ten pomysł ukradł. Bo z głowy nikt go ukraść nie może, prawda?

Jedynie na wydziale zapytałam koleżankę co myśli o takiej formie wpisów (nie spytałam „czy warto” oraz „jak mam to zrobić”). Odpowiedziała, że to dobry pomysł, bo sama ma u mnie zaległości, nie ma kiedy usiąść i poczytać, a tak mogłaby sobie posłuchać nagrania sprzątając pokój albo obierając ziemniaki. 

Klamka zapadła.
Wróciłam do domu, wyszukałam program do nagrywania, wybrałam tekst do publikacji, przeredagowałam go i czekałam do dnia następnego. W czwartek z rana, kiedy to nikogo nie ma w domu i panuje idealna cisza, przerywana jedynie przez rozhisteryzowanego kota. Usiadłam, nagrałam tekst (tak po prostu) i poczekałam do wieczora, aż emocje opadną. Późnym popołudniem siedziałam i zmontowałam całość w to, co można przesłuchać.

Do momentu zmontowania o planie wiedziały jedynie dwie osoby; kolejne trzy dostały pierwsze zmontowane nagranie w celu sprawdzenia czy są w stanie odtworzyć z Google.Drive oraz czy jako tako całość się prezentuje. Na samym końcu napisałam do jednego z Flegmatyków z prośbą o informację „jak zrobić to i to”. 
Wykonanie całości nie wyszło tak piękne jak oczekiwałam, nie udało mi się stworzyć paska odtwarzania i cały pominięty plan „jak wrzucić” obrócił się przeciwko mnie. Niemniej, wyszło jak wyszło, a wyszło nie najgorzej. 

Dlaczego o tym wszystkim napisałam? Ponieważ większość oburzonych głosów „ukradłaś mi pomysł” skończyło realizację pomysłu na poziomie pomysłu. Od pomysłu do zrealizowania potrzebowałam trzech dni; ale gdyby tego wymagała sytuacja, uwinęłabym się w jeden dzień. Bo tu nie jest problemem realizowanie, ale pewna blokada psychiczna, którą każdy z nas narzuca sobie sam. 

Tak szczerze, ilu z nas tkwi z jakąś koncepcją w rękach i zastanawia się co dalej, i zamiast realizować tę koncepcję, nadawać jej wyrazistych kształtów, chodzi od człowieka do człowieka, podstawia pod nos i pyta „czy mam to zrobić?”. Problem jest o tyle wyrazisty, że spotykam się z tym każdego dnia w blogosferze. 
„Myślę o założeniu snapchata blogowego, ale nie wiem czy to dobry pomysł?” 
„Myślę o wprowadzeniu serii postów na jakiś tam temat, co o tym myślicie?”
„Postanowiłam zrobić wywiad, ale nie wiem jak to zrobić i jakie pytania zadać.”
Powiedz mi, ile pomysłów w swoim życiu nie zrealizowałeś tylko dlatego, że zastanawiałeś się „czy warto”? Czy warto kupić rolki i pojeździć po parku? Czy warto stworzyć własną domenę i zacząć coś robić? Czy warto odkupić od kumpla gitarę i nauczyć się grać? Ile razy w Twoim życiu decydowała zwykła kalkulacja „czy warto”, a zabrakło prostego pytania „czy chcę?”. Jeśli nie chcesz - to po co to robić; jeśli chcesz, to po co się zastanawiasz?

Wiem, że tematy o relacjach damsko-męskich są chodliwym towarem, dlatego wystosuję argument z życia codziennego. „Czy warto do niej zagadać” i „jak ją zagadać”, zamiast podejść i po prostu to zrobić. Ile okazji uciekło? A ile okazji ktoś porwał sprzed nosa? A sytuacja szkolna, gdy to burczałeś odpowiedź pod nosem, ktoś ją podłapał, odpowiedział za Ciebie i to on dostał dobrą ocenę? Ile razy się denerwowałeś, że ktoś zbudował swój sukces na Twoim „czy warto się odezwać”?
Oczywiście, udzielenie niepoprawnej odpowiedzi niosło pewne konsekwencje, ale w ten sposób zdobywa się doświadczenie. Podobnie jest ze strachem przed odrzuceniem. Jednakże czy pozwolisz by strach przed poparzeniem sprawił, że nigdy nie będziesz próbować rozpalić ogniska by się ogrzać?

I z drugiej strony, pomyśl, ile osób udzieli szczerej odpowiedzi, a ile chce po prostu podkopać Twoją pewność siebie? Ile osób po prostu nie dopuści do realizacji Twoich pomysłów w obawie, że uda Ci się je zrealizować?
Prawda o naturze polskiej jest taka, że nie lubimy gdy inni odnoszą sukcesy. Jeśli komuś się uda, to wiemy lepiej w jaki sposób: dał dupy, zapłacił, albo mnóstwo innych rzeczy. Nie pomyślimy o wkładzie własnym, o ciężkiej pracy, o wyrzeczeniach. A jeśli ktoś odniesie sukces i korzysta z luksusów, jakie podsuwa mu się pod nos? Koniec świata.
Jak piłkarz światowej sławy zarabiający miliardy ma czelność latać helikopterem, kiedy to przeciętny Kowalski jeździ dwudziestoletnim, rozpadającym się złomem? Chociaż nie, zejdźmy z piłkarza na zwykłego prezesa spółki: jakim prawem człowiek po studiach, ciężko pracujący i praktycznie mieszkający w biurze ma czelność jeździć salonowym mercedesem, kiedy Kowalki ma czinkoczento?

Cudzy sukces kole nas w oczy, dlatego zadam Ci proste pytanie: na ile możesz być pewien, że osoba udzielająca rad chce pomóc Ci w dotarciu na szczyt, a na ile jest szansa, że robi to byś nigdy tam nie dotarł?

Nie powiem, że jestem ofiarą takiego nastawienia, ale muszę się przyznać, że na płaszczyźnie audio-wpisów odniosłam już jedną porażkę, około rok temu. To właśnie wtedy pierwszy raz zakiełkowała taka myśl, ale zamiast - tak jak tym razem, po prostu ją zrealizować - zapytałam inną osobę o opinię. Zadałam to proste pytanie: „czy warto”, i odpowiedź brzmiała: „nie warto”. Że zamiast prowadzić wpisy audio, powinnam zrobić coś więcej, najlepiej własny kanał na YouTube. 
Próbowałam zrobić własny kanał na YouTube, ale ten okazał się porażką; jestem co prawda bogatsza w doświadczenie „spróbowania”, ale żałuję, że rok temu posłuchałam innych osób i po prostu nie zrobiłam tego, na co miałam ochotę. Teraz to zrobiłam i kto wie, za rok może okazać się, że ten pomysł to porażka, ale nie przekonam się póki nie spróbuję. 

Pamiętaj, siedząc i rozmyślając będziesz dalej siedział i rozmyślał, podczas gdy ktoś zrealizuje Twój pomysł i odniesie w tym sukces. 

piątek, 20 maja 2016

#161 Nikt nie lubi smutnych ludzi.

#161 Nikt nie lubi smutnych ludzi.

wersja audio 

Jeśli ktoś wie jak wmontować w postaci paska odtwarzania, czekam na instrukcję!
________________________________________________________________


Wszyscy bywamy smutni - a to gorszy dzień, a to gorsza noc. Zdarzy się każdemu wstać lewą nogą. Człowiek siedzi później taki przybity, znajomi pytają co się dzieje. Można wyjść na piwo lub kawę, pogadać, ponarzekać, posmutać razem. Wszystko jest w porządku, gdy zdarzy się gorszy dzień. Gorszy tydzień też jest do przetrzymania, ale kiedy gorszy tydzień przekształca się w miesiąc, dwa i więcej, przestaje być w porządku. 

Smutni ludzie, tak ich nazywam, nie widzą żadnych pozytywów w swoim życiu. Kiedy do nich piszesz z pytaniem „co słychać”, zalewają mnóstwem informacji o tym, jacy są żałośni i jak bezwartościowe jest ich życie; i że w sumie nikt by się nie przejął gdyby przydarzył im się wypadek. Nie wiem jak innych, to mnie po kilku takich rozmowach odechciewa się pisania w ogóle. Nie masz tak? Piszesz do starego kumpla z pytaniem co słychać, a on zalewa Cię łzami goryczy i rzuca tekstem, że nikt się nim nie przejmuje. A Ty sobie myślisz: „hej, stary! Przecież ja napisałem, ja się przejmuję”. Smutni ludzie, kiedy ktoś się nimi zainteresuje, wylewają wiadro żali o tym, że nikt się nimi nie interesuje. Czujesz to błędne koło?

Kiedyś też byłam smutnym ludziem; takim, który opowiadał jak to mi nic nie wychodzi, jak to ludzie mnie nie lubią, jak to siedzę sama całymi dniami i że nic nie ma sensu. Byłam. Bo któregoś dnia mój starszy brat zadał mi mentalnego kopa w brzuch z tekstem: „to żałosne”. Nie była to diametralna zmiana, bo następowała powoli: kiedy zaczynałam się nad sobą użalać, docierało do mnie jak żałosna muszę się wydawać drugiej osobie, skoro nic nie potrafię zrobić i osiągnąć. W kilka tygodni przekształciłam się z smutnego ludzia na ludzia wkurzonego. 

Ludź wkurzony ma tę przewagę, że zamiast siedzieć i płaszczyć dupę, wstaje i bierze się do roboty. „Nic mi nie wychodzi? Ja wam pokażę!”; albo „Nikt mnie nie lubi? Widocznie nie moje kręgi”. Ludź wkurzony bierze swoje życie w ręce i zamiast użalać się jak to mu źle, zmienia to, co mu nie pasuje. Co więcej, ludzie lubią taki typ człowieka. Może nie wszyscy, może nie zawsze, ale mnie bardziej interesuje gdy ktoś do mnie pisze „Ale mnie wkurzył Pan Kowalski! Wiesz co on mi powiedział?” zamiast „Pan Kowalki mi powiedział [...] i jest mi smutno”. W pierwszym przypadku moja uwaga jest skupiona na historii, która wkurzyła mojego znajomego. 

Dzisiaj jednak nie piszę o ludziach wkurzonych, a o ludziach smutnych. Jak wspomniałam wcześniej, nie ma nic złego w byciu smutnym; jednakże bycie smutnym nagminnie sprawia, że ludzie uciekają w popłochu. Z początku piszą by pocieszyć, by podnieść na duchu, by pokazać, że ktoś się interesuje losem smutnego człowieka. Można raz i drugi pocieszyć, że znajomi to banda kretynów; że szef to buc; że rodzice są nadgorliwi. Można raz i drugi, ale kiedy sytuacja się nie zmienia przez miesiąc i rozmówca nic nie zrobił by się zmieniła... Ileż można, prawda?

Wszyscy mamy problemy, wszyscy miewamy smutne dni. Jeden do drugiego pisze by się wygadać, by posmutać, by powkurzać się razem. Kiedy ktoś zbiera monopol na złe samopoczucie, robi się nieprzyjemnie. Bo dziwnie tak narzekać podczas gdy ktoś inny narzeka. Narzekamy by ktoś poprawił nam humor, a gdy dwóch potrzebujących poprawy humoru... Cóż. 

Mam wrażenie, że smutni ludzie siedzą na dupie, patrzą na to co się dzieje obok nich i nie robią nic, by tę sytuację poprawić. Chyba nie tylko ja, bo skoro większość takich osób narzeka, że nie mają znajomych... Coś w tym jest, nie sądzisz?
Podam przykład mojej (nie tylko) blogowej koleżanki, Humanistki na obcasach. Blogowanie nie wychodzi jej tak, jakby chciała, ale zamiast siedzieć na dupie i płakać, jak to jej nic nie wychodzi, zakasuje rękawy i rusza do ataku. Mogłaby usiąść w kącie i narzekać, a zamiast tego pisze do mnie i pyta co robię; pisze do innych i również pyta co robią. 
Są blogerzy też, którzy zamiast właśnie wziąć się do roboty, usiądą na krawężniku i płaczą, że jest im niewygodnie. Jak myślisz, który z nich osiągnie jakikolwiek sukces?

W swojej karierze pisarsko-blogowej wielokrotnie spotykałam się „jak ja ci zazdroszczę talentu”. Oczywiście, z dopiskiem „ja tak nie potrafię”. Po pierwsze, w moim stylu pisania jest 5% talentu, 95% ciężkiej pracy. Wystarczy spojrzeć na artykuły sprzed roku; a następnie sprzed dwóch lat. Dwa lata temu nie potrafiłam pisać, to jest pewne. Teksty były bełkotliwe, krótkie, bez konstrukcji i składu. Mogłam dwa lata temu siedzieć i płakać, że nie piszę tak ładnie jak inni blogerzy. Mogłam, ale nie zrobiłam tego, tylko pisałam dalej. I patrzyłam, jak inni to robią. Dzisiaj jestem gdzie jestem i jestem z tego dumna. 

Podobnie było z moją karierą pisarską w powieściach: powieści sprzed sześciu lat to teksty, których nie pokazałabym światu już nigdy więcej. W tamtym momencie to było coś, co miałam do zaoferowania - lepsze lub gorsze, wystawiałam na krytykę i cierpliwie czekałam, aż ktoś powie „o tu, tu jest źle”. I zamiast płakać, że nie piszę idealnie, zakasałam rękawy i zaczynałam babrać się w gównie literackim. Pisałam dużo, pisałam często, pisałam lepiej lub gorzej. 

Wspomniałam, że mam 5% talentu? W tym małym procencie jest samozaparcie i wyobraźnia. Tylko tyle; albo aż tyle. Bo bez tych pięciu procent nie osiągnie się nic - ani w blogowaniu, ani w pisaniu powieści. Po co komu wyobraźnia przy artykułach, ktoś się zapyta. To już odpowiadam: ilu blogerów nie ma pomysłu na artykuł? Ilu blogerów pyta obcych ludzi: „o czym chcielibyście poczytać”. Nim zasiądę do blogowania, siadam nad notesem i zastanawiam się nad tym, jak miałby wyglądać tekst. Muszę go sobie wyobrazić w gotowej formie i zapisać to, co chciałabym żeby posiadał. Bez tego ani rusz! 

To było pierwsze 2,5%. Teraz drugie: ilu blogerów odpada przez to, że nie chce im się pisać bloga? Ilu z nich decyduje się na regularność wpisową i umiera ona po dwóch, trzech tygodniach? Moja regularność, wprowadzona wraz z pierwszym stycznia bieżącego roku pozostaje taka sama. Trzy posty tygodniowo, poniedziałek - środa - piątek. Różnie bywa co najwyżej z publikacją godzinową, która waha się sporadycznie. Niemniej, regularność mam zachowaną, bo idę w zaparte, że będę w ten sposób prowadziła bloga. 

Podobnie jest w temacie pisania powieści i opowiadań; wiedzą o czym mówię przede wszystkim ci, którzy się tym zajmują. Ile dzieł umarło w połowie? W moim przypadku - bardzo dużo, nie ukrywam. Co mi po talencie i lekkim piórze, jeśli nie posiadam samozaparcia? 

Oczywiście, mogłam stwierdzić lata temu przy pisaniu powieści i dwa lata temu przy prowadzeniu bloga: „nie wychodzi mi to, nie nadaję się do tego”. Gdzie bym była teraz? Na pewno nie tutaj, i na pewno nie czytałbyś tego tekstu. Dlaczego? Bo nadal tkwiłabym w tamtym miejscu, użalając się nad sobą i swoim losem. W tym tkwi właśnie problem smutnych ludzi. Tkwią w miejscu i narzekają, że w niczym nie są dobrzy - by stać się w czymś dobrym, trzeba nad tym pracować. Praca nie jest ani łatwa, ani przyjemna, a efekty są widoczne dopiero po czasie. Jednym z moich mott jest:

Nig­dy nie re­zyg­nuj z ce­lu tyl­ko dla­tego, że osiągnięcie go wy­maga cza­su. Czas i tak upłynie.
H. Jackson Brown, Jr.

Smutni ludzie narzekają też, że nie mają znajomych - a nie mają znajomych, bo narzekają. To błędne koło, z którego muszą wyrwać się sami, albo ktoś będzie musiał wyrwać ich w sposób brutalny, tak jak mnie wyrwał brat. To właśnie on uświadomił mnie, że jeśli chcę coś w życiu osiągnąć, to nie mogę płakać nad swoim losem, tylko wziąć go w swoje ręce. Coś mi nie wychodzi? Będę ćwiczyć, aż wyjdzie. Ktoś mnie nie lubi? Znajdę kogoś, kto polubi. Zamiast siedzieć bezczynnie, przekuwam smutek w złość, a złość czynię moim paliwem. 

Jestem bardzo zdenerwowanym człowiekiem, ale to dzięki temu gnam do przodu jak szalona; to dzięki temu przestałam się nad sobą użalać. Bo z użalania nic nie wynika, a z denerwowania? Też; o ile coś z tym zrobię. Nie ma sensu denerwować się tak o, by się denerwować. Lepiej wkurzać się na coś lub kogoś po to, by znaleźć siłę by to zmienić. 

Apel dla wszystkich: smutajmy, kiedy nie mamy na coś wpływu i denerwujmy, kiedy możemy coś zmienić. Denerwowanie się na coś, na co nie ma się wpływu to niszczenie swojego zdrowia; a smucenie się, kiedy możemy coś zmienić to niszczenie zdrowia innych (i denerwowanie ich przy okazji). 


Photo credit: Christopher.Michel via Foter.com / CC BY

środa, 18 maja 2016

#160 Za zamkniętymi drzwiami: Antykoncepcja

#160 Za zamkniętymi drzwiami: Antykoncepcja


Seks to fajna sprawa. Pokazuje się  nam seksualność cudzego ciała w telewizji - reklamy, filmy, seriale czy teledyski. Wszędzie pokazuje się nam roznegliżowane ciała kobiet i mężczyzn, więc nie sposób się dziwić, że ciągnie nas do „zakazanego owocu”. Jednakowoż istnieje paradoks seksu: młodzi myślą, że dorośli już go nie oprawiają; dorośli zaś myślą, że młodzi jeszcze go nie uprawiają. Prawda bywa myląca, bo po seks sięgają najmłodsi, a że nie ma nigdzie odpowiedniej edukacji seksualnej w szkołach/w domu, zainteresowani tematem sięgają do internetowych źródeł. 

Prawdopodobnie nie powiem niczego nowego, ale uważam, że każdy powinien o tym napisać, by poprawne metody antykoncepcyjne trafiły do jak największego grona. 

Istnieje przekonanie, że nie można zajść podczas pierwszego stosunku i od razu mówię, że jest to mit. W ciąże można zajść podczas pierwszego, jak i sto pierwszego stosunku seksualnego. Nasze ciało nie ma, że się tak wyrażę „ilości wejść”; nie ma w środku żadnego ludzika, który liczy wszystkie razy i mówi „dobra, teraz można podnieść blokadę”. Nie, seks za każdym razem ciągnie za osobą potencjalne zagrożenie, jakim jest ciąża. 

Sama ciąża nie jest zagrożeniem, ale dla czternasto-, piętnasto-, a nawet dziewiętnastolatki to może być dramat ważący na całym późniejszym życiu. Kobieta musi być wewnętrznie gotowa na przejęcie odpowiedzialności za cudze życie, a kiedy sama jest dzieckiem, nie ma co oczekiwać zachowania matczynego. Tak, jako czternastolatka nadal jesteś dzieckiem i choć uważasz siebie za osobę dorosłą, nie jesteś nią. Jesteś wystarczająco duża by uprawiać seks, ale nie wystarczająco odpowiedzialna by ponosić tego konsekwencje. Nie będę dzisiaj pouczała na tej płaszczyźnie. 

Gra w słoneczko jest legendą internetu, a ostatnio promowana jest przez telewizję w programach Szkoła czy Szpital. Nie wiem na ile jest prawdą, że nadal praktykuje się zabawę, a na ile to po prostu echo minionych dziejów. Nie mogę jednak przejść obok tego obojętnie, bo jakby nie patrzeć, samo słoneczko może być przeszłością, ale kto wie jakie nowe wymysły powstaną w młodych głowach? 
Tak jak można zajść w ciążę podczas pierwszego razu, tak samo każda zabawa seksualna niesie za sobą ryzyko ciąży. Za każdym razem kiedy członek kolegi znajdzie się w Twojej pochwie, możesz zajść w ciążę. Amen. Miej swoją głowę i nie wierz we wszystko, co powiedzą koledzy.  

Nie wiem kto wymyślił, że rzekoma kąpiel w wodzie z octem zapobiegnie ciąży, ale powinno się mu odciąć internet, bo równie wielkiej bzdury nie słyszałam; bzdury, w którą niektóre dziewczyny wierzą. Jeśli jesteś jedną z nich, odpowiedz mi zdroworozsądkowo - jak ocet miałby zapobiec ciąży? Przecież to głupie. I niedorzeczne. Powiem wprost jakie są metody antykoncepcji: termiczna, kalendarzyk (chociaż tych z głębi serca nie polecam), wkładki wewnątrzmaciczne, prezerwatywa, plastry antykoncepcyjne i pigułki antykoncepcyjne. Jest ich znacznie więcej, wystarczy poszukać, bo są jeszcze wkładki, spirale i inne metody, o których istnieniu nie słyszałam, ale woda z octem z pewnością do nich nie należy. Więc nim powiesz koleżance, że działa, puknij się trzy razy w czoło, zakręć w koło, machaj ramionami i wyglądaj jak idiotka, wiedz jednak, że efekt jest ten sam. 

Istnieją dwa najpopularniejsze sposoby antykoncepcji: pigułki antykoncepcyjne oraz prezerwatywa. Opowiem najpierw o tych pierwszych, ponieważ mężczyźni (bądź też chłopcy) bardzo często naciskają na ten sposób antykoncepcji, jako że jest tańszy i wygodniejszy, zwłaszcza dla nich. Dlaczego tańszy? Paczka pigułek na receptę kosztuje od 20 złoty w górę, a zapewniają bezpieczeństwo na cały miesiąc. Paczka prezerwatyw, sztuk trzy, kosztuje około 10 złotych, i zapewniają bezpieczeństwo na trzy stosunki. Ale, ale, to nie jest tak do końca w porządku. 

Wszelaka antykoncepcja hormonalna pociąga za sobą pewnego rodzaju konsekwencje, mniej lub bardziej szkodliwe. Na stronie poświęconej antykoncepcji mówią o wadach, które brzmią następująco:

-  możliwość wystąpienia skutków ubocznych i związanych z nimi działań niepożądanych. Za tym niepozornym zdaniem kryje się przyrost wagi, który wiąże się ze wszystkim, co związane z hormonami; zaraz za tym idzie spadek libido. To znaczy, spadek popędu seksualnego; a to zaś znaczy, że stracisz ochotę na igraszki. Przy czym waga czy libido to minimalny problem; sama od dłuższego czasu męczę się z potężnymi migrenami, których nabawiłam się właśnie przez tabletki hormonalne, do których już nigdy więcej nie wrócę. Sama migrena nie jest jedyną możliwością, bo mogą występować bóle brzucha, zaburzenia widzenia czy opuchnięcie nogi. W takim przypadku wizyta u lekarza jest obowiązkowa. 
Co więcej, najgorszą z możliwości jest zwiększone ryzyko zakrzepicy, a ta jest groźna. Zakrzep w nodze czy ręce jest niebezpieczny, ale nie tak bardzo jak w mózgu. Od tego się umiera. Co prawda jest to przypadek sporadyczny, ale jednak ma miejsce.    

- możliwość obniżenia skuteczności podczas przyjmowania niektórych leków; niestety, nie wiem jakie leki blokują tę formę zabezpieczenia. Wszystko powinno być w ulotce preparatów, ale prawda jest taka, że kto z nas czyta ulotki? Chyba tylko ja. Dlatego polecam przy rozmowie z ginekologiem podkreślić jakie lekarstwa się zażywa i czy będą one miały wpływ na antykoncepcję hormonalną.
Podobnie jest jak za bardzo poimprezujesz lub czymś się zatrujesz. Wszelkie wymioty czy biegunki sprawiają, że tabletka przelatuje przez organizm i nie przyswaja się należycie. 

- konieczność regularnego przyjmowania może być dla niektórych kłopotliwa; czyli dbanie o szczegóły. Tabletkę hormonalną należy brać każdego dnia, z zegarkiem w ręku (najlepiej), i pilnować kalendarza z tygodniem przerwy, bo jeśli tydzień przerodzi się w osiem dni, cała terapia idzie w diabły. Terapia. Jest coś, o tym nie piszą na etykiecie; a raczej na etykiecie piszą, że antykoncepcja działa od razu. Otóż: nie działa. Warto brać miesiąc i zabezpieczać się inną drogą, a dopiero po jednym pełnym listku korzystać tylko z pigułek. 

- nie chronią przed chorobami przenoszonymi drogą płciową; czyli to, co według mnie jest najważniejsze, ale o tym powiem przy drugiej metodzie, czyli prezerwatywach. Tymczasem, powiem jeszcze o przeciwwskazaniach stosowania antykoncepcji hormonalnej, a raczej je wymienię:
ciąża; nadciśnienie tętnicze; choroba zatorowo-zakrzepowa u pacjentki i w rodzinie; choroba niedokrwienna serca; choroby układu krążenia u pacjentki i w rodzinie; zaburzenia krzepliwości; choroby wątroby - wzw, marskość, stłuszczenie; zaawansowana lub długotrwała cukrzyca; bóle migrenowe powodujące ogniskowe objawy neurologiczne; krwawienia z dróg rodnych z nie znanych przyczyn; długotrwałe unieruchomienie; planowane zabiegi chirurgiczne; palenie papierosów - szczególnie u pacjentek po 35 roku życia
Prezerwatywa to antykoncepcja, za którą odpowiedzialność bierze mężczyzna. W końcu to on musi pamiętać by kupić i zawsze mieć przy sobie, co też nie zawsze mu się podoba. Są też tacy, którzy będą próbowali wmówić dziewczynie, że „mają za dużego na prezerwatywy”, i to dziewczyna powinna się zabezpieczać między innymi pigułkami. Jeśli ktoś ci tak powie, pokaż mu to zdjęcie. 

| źródło |
Nie ma za dużego członka, jest tylko za mały mózg (by umieć dopasować rozmiar, bo wbrew pozorom, są różnych rozmiarów). Wadą prezerwatywy jest to, że nie jest tak bezpieczna jak pigułki. Mówiąc bezpieczna, mam na myśli to, że nie zabezpiecza w takim samym stopniu jak antykoncepcja hormonalna; w przeciwieństwie zaś do pigułek, prezerwatywa nie ciągnie za sobą żadnych efektów ubocznych (chyba, że ktoś ma uczulenie na lateks). 

Prezerwatywa to o tyle dobre i polecane przeze mnie rozwiązanie, że zabezpiecza nie tylko przed nieoczekiwaną ciążą, ale też wszelakiego typu chorobami. Nie mam na myśli tylko HIV czy AIDS, ale też rzeżączkę, kiłę i mnóstwo innych chorób wenerycznych krążących po ziemi. Tak jak tabletki bywają zawodne gdy pominie się jedną (lub inne przypadki, które wymieniłam wcześniej), tak prezerwatywa może być zwyczajnie dziurawa. Może to być dziura powstała w sposób mechaniczny, podczas seksu (zdarza się, oj zdarza) albo dziura, którą zrobiła Pani Władzia nudząc się w kiosku.

Dlatego ważna jest nie tylko firma (trzeba być desperatem by kupić prezerwatywy marki Biedronka), ale i miejsce, w którym się je kupiło. Kiosk na małym osiedlu nie jest najlepszym rozwiązaniem, bo kiedyś czytałam w brukowcu o wspomnianej wcześniej Pani Władzi, która siedziała i za pomocą cienkiej igły dziurawiła prezerwatywy. Na łamach gazety chwaliła się do swojego występku, chwaląc się nawet liczbą dzieci, które urodziły się dzięki jej działaniom. Jak się wystrzegać dobrodusznego wsparcia? Przed seksem nie ma jak, dlatego warto po każdym stosunku wykonać test z wodą. Drogie kobietki, przypilnujcie swojego partnera by poszedł pod kran z wodą i nalał do środka wody - jeśli zacznie uciekać z dziurki, to cóż, macie przesrane. 

W takich sytuacjach sięga się po antykoncepcję awaryjną, czyli pigułkę po. Pigułka po - jak wielu się wydaje - nie wywołuje poronienia, nie zabija zapłodnionej komórki jajowej. Nie zabija. Po prostu uniemożliwia sytuację, w której dochodzi do zapłodnienia. Jest to jednak tak silna dawka hormonów, taka dawka uderzeniowa, że prawdopodobnie będziesz się po niej czuła jak bardzo duża, śmierdząca kupa. Będziesz wymiotować, będziesz miała ból głowy lub brzucha, możliwe mroczki czy biegunka. Dlatego pigułka po to ostateczność, nie alternatywa

Mamy za sobą pigułki, mamy prezerwatywy, wodę z octem, pozostaje nam ostatnia rzecz, w którą niektórzy wiedzą: stosunek przerywany. Uprawianie seksu bez zabezpieczenia jest przyjemne, owszem, ale istnieją choroby, o których pisałam wcześniej. No i ciąża. Stosunek przerywany nie uchroni ani przed pierwszym, ani przed drugim.
Podczas stosunku z prącia zawsze ucieknie trochę nasienia, a tę trochę wystarczy byś zaliczyła wpadkę. Bo właśnie tak będą mówić: wpadłaś. Nie wpadliście, tylko wpadłaś.

I na sam koniec, na szybkości, pragnę przestrzec przed decyzją lekarza o bezpłodności. Nie jest filmową fikcją zdarzenie: „jestem bezpłodna, a zaszłam w ciążę”. Życie pokazuje, że nawet kobiet z łatką bezpłodności i skazane na terapie hormonalne za kilkadziesiąt tysięcy wpadają przy pierwszym seksie bez zabezpieczeń. Mit? Znam to z życia i wierz mi, życie byłoby zupełnie inne, gdyby ktoś założył kondoma.
To po pierwsze; po drugie, nawet jeśli jesteś bezpłodna i nie możesz zajść w ciążę, zawsze możesz złapać chorobę weneryczną, HIV albo AIDS. Pamiętaj, choroby tego typu to nie pokemony, nie musisz mieć ich wszystkich.


W internecie można znaleźć wszystko, zarówno prawdę jak i stek bzdur. Ważne jest by w świecie rządzonym przez informacje oddzielać ziarno od plew; chcąc nie chcąc, musisz przesiewać wszystko to, co w internecie przeczytałaś. Nawet to, co napisałam powyżej powinnaś zweryfikować. Jak to zrobić? Najlepiej udać się do specjalisty. Specjalistą nie jest koleżanka, nie jest też spec w internecie. Specjalistą jest lekarz ginekolog, do którego powinnaś pójść po wszystkie niezbędne informacje, bądź też w celu weryfikacji pozyskanej wiedzy.

Zresztą, by otrzymać receptę na pigułki, musisz uzyskać receptę i mówię to z szczerego serca, warto z lekarzem porozmawiać przed przepisaniem leku. Hormony to nie jest zabawka, a w młodym wieku mogą pozostawić trwałe ślady w organizmie. Od lekarza również dowiesz się o innych metodach antykoncepcji: o wkładkach, sprężynie, plastrach, środkach chemicznych. Mnie samą nie raz kusiły plastry hormonalne, ale po przygodzie z pigułkami nigdy więcej po nie nie sięgnę. I wiedz, że nie ma sposobu, który działałby w 100%. Zawsze istnieje ryzyko.

Warto pamiętać, że ryzyko ponoszą obie strony. Jako kobieta, nie jesteś wiatropylna, więc kiedy nie daj borze* zdarzy się wpadka, nie pozwól sobie wmówić, że to Twoja wina. Bo to nie jest Twoja wina. Jeśli ktoś tu ponosi winę, to obie strony: mężczyzna, bo posiada plemniki, i kobieta, bo posiada jajeczka. Seks to zarówno zabawa dla pary, jak i konsekwencja dla pary.
Piszę ten artykuł przede wszystkim dla kobiet z prostego względu: moje panie, kiedy zdarzy się wpadka, mężczyzna może spakować manatki i zniknąć z życia, a pozostaną po nim jedynie alimenty. To my, kobiety, zostaniemy Matkami, a tę rolę będziemy pełnić najmniej osiemnaście lat. Dlatego to przede wszystkim MY musimy pamiętać o zabezpieczeniu, i dlatego należy pilnować drugiej osoby. Bez wymówek i bez wykręcania.  



Masz pytania lub wątpliwości?
Pisz: Pani.Kotelkova@gmail.com

Photo credit: Novafly via Foter.com / CC BY-SA

poniedziałek, 16 maja 2016

#159 Czy jak mnie obrazisz, poczujesz się lepiej?

#159 Czy jak mnie obrazisz, poczujesz się lepiej?


O mowie nienawiści i hejterstwie pisałam nie raz i nie dwa; o tym jak z tym walczyć też. Dzisiaj po raz kolejny wracam do tego tematu, ale z trochę innej strony. Tym razem nie piszę do osób krytykowanych, wyśmiewanych; tym razem nie piszę w stronę ofiar próbując wesprzeć je na duchu. Dzisiaj piszę do ciebie, hejterze, kimkolwiek jesteś i czymkolwiek się zajmujesz. Muszę zadać to pytanie: czy jak mnie obrazisz, poczujesz się lepiej? A może lepszy?

Za moje poglądy byłam krytykowana nie raz, nie dwa - w sposób mniej lub bardziej kulturalny. Zdarzało się jednak, że stawałam się obiektem drwin. Mówiono o mnie „Typowa Polka patrząca z wyższością, bo jej cipka jest taka cenna”; wytykano mnie palcami, moje poglądy też. Działo się to dlatego, że jestem kobietą, a jako kobieta powinnam siedzieć w kuchni i zająć się domem, a nie mądrzeniem w internecie. Znoszę różnego typu dogryzania choć nie zawsze jest to łatwe.
Dzisiaj, jak już powiedziałam, nie piszę dla ofiar hejtu, ale do ciebie, hejterze. Nurtuje mnie jedno pytanie: dlaczego to robisz? Dlaczego nie możesz napisać w sposób kulturalny, że się ze mną nie zgadzasz? Dlaczego wolisz mnie zwyzywać, zaatakować argumentacją ad persona, zamiast porozmawiać w sposób kulturalny? 

Wydaje mi się, że robisz to, bo czujesz się wtedy lepszy. Ludzie lajkują twoje wypowiedzi, pokazując ci w ten sposób, że masz rację. Przyjemne uczucie, prawda? Wiedzieć, że ktoś się z tobą zgadza? Może o tym nie wiesz, ale ja też czerpię z tego przyjemność i nie muszę  obrażać ludzi w internecie; nie muszę wyzywać innych autorów, inne blogi czy opinie by ktoś się ze mną zgodził i bym czuła się doceniona. Cała ta strona jest takim moim małym projektem; projektem, który zbiera kilkaset wejść dziennie, kilka komentarzy, mnóstwo lajków, i być może udostępnienia. Przyjemność ze świadomości, że ktoś się z tobą zgadza jest wielka, ale jeśli zdobywasz swoje zaspokojenie przez obrażanie mnie, kolegi obok czy koleżanki z klasy, zaspokojenie jest krótkotrwałe, bo twoich obelg nikt nie będzie pamiętać za kilka dni. A moje artykuły? Nieprędko znikną z sieci, a ludzie będą do nich wracać dzień do po dniu. Już wracają. 
Chwalę się? Być może, bo mam ku temu powody; mam powody, by być dumną ze swoich działań. 


Trochę mnie zastanowiła cała ta kwestia z obrażaniem innych, z czerpania przyjemności z zachowań niekulturalnych, nietaktownych i w jakimś stopniu, nieludzkich. Choć nie mnie dyskutować o ludzkiej naturze, o tym co ludzkie albo nieludzkie. Niemniej, sięgnęłam po raz kolejny po źródła akademickie, przekonana, że niczego nie znajdę. Wyobraź sobie moje zdziwienie, drogi hejterze, kiedy przeczytałam, że możesz mieć zaburzenia osobowości z pogranicza, zwane border.

To zaburzenie jest stosunkowo nowym zjawiskiem w psychologii, i nie ukrywam, spotykam się z nim pierwszy raz. Niemniej, o tego typu zaburzeniu mówi się, jakby był pomiędzy nerwicą a psychozą, czyli dwiema dość znanymi chorobami psychicznymi. Osoby cierpiące na takie zaburzenia posiadają bardzo silne wahania - z łatwością popadają w skrajności. Mówiąc o skrajnościach, artykuły podają przykłady: od samouwielbienia do samonienawiści; od euforii do beznadziejności; od szczęścia po gniew. Można powiedzieć, że osoby cierpiące na tę przypadłość popadają w skrajności i są wybuchowymi charakterami.  

Osoba cierpiąca na BPD (borderline personality disorder) - mówiąc najprostszym językiem, jest nieszczęśliwa. Ma problem z kontrolowaniem zachowań, a sama wypełniona jest negatywnymi emocjami, z którymi nie potrafi sobie poradzić w inny sposób jak wybuchem. W tym zaburzeniu zaintrygował mnie fakt, że osoby cierpiące na BPD mają problem z agresją, zarówno fizyczną jak i słowną, a przez słowną mam na myśli obrażanie i poniżanie. Nie jest to zachowanie w pełni świadome, jest raczej próbą radzenia sobie z frustracją. Frustracja jest całkowicie zrozumiała kiedy człowiek ma niskie poczucie własnej wartości oraz miewa wahania nastrojów. 

Nie będę więcej rozpisywać się o zaburzeniu BPD, bo to nie jest artykuł o zaburzeniu psychicznym, ale o tym, czy jak mnie obrazisz, poczujesz się lepiej? Jeśli dobrze zrozumiałam artykuły, osoba cierpiąca na zaburzenie osobowości z pogranicza może przejawiać zachowania agresywne, w tym może być to agresja słowna. Agresja słowna to prawie każdy hejt w internecie, z jakim można się spotkać. Gdyby jednak świat był taki prosty... 

Niestety, istnieje druga przyczyna (jak i wiele innych) agresji międzyludzkiej; ta, którą przytoczę teraz, nie raz budzi kontrowersje i ogólne oburzenie u niektórych czytelników. Kilkukrotnie podzieliłam się moją prywatną opinią odnośnie ludzi - ludzi jako rozwiniętego gatunku zwierząt. Dla niektórych to nie do pomyślenia, ale wedle ewolucji Darwina, pochodzimy od małpy, a ta - może dla niektórych to nowość - jest zwierzęciem. Z tego też względu posiadamy prymitywne instynkty, a jednym z nich jest agresja. 

Twórca psychoanalizy, Zygmunt Freud, mówił właśnie o agresji jako instynkcie, instynkcie walki, instynkcie silnym, którego nie należy tłumić, ale nie należy też go przesadnie okazywać. Tłumienie prowadzi do autoagresji; zaś okazywanie jej może skrzywdzić drugą osobę - mam na myśli okaleczenie psychiczne, bo to nim się dzisiaj zajmuję. 
Agresja w internecie to w niektórych zakątkach instynkt terytorialny (ale lecę po bandzie, nie ma co). Jednakże, jak inaczej nazwać moderatorów i administratorów grup czy for, którzy za wszelką cenę pragną utrzymać swoją pozycję? Każdy głos sprzeciwu lub poddający wątpliwość rolę samca alfa owocuje banem; każda próba prowadzenia poważnej dyskusji schodzi do argumentacji ad persona, czyli dyskusji atakującej rozmówcę. Oczywiście, pozwalam sobie na luźną interpretację słów Freuda z zachowaniami w internecie i ma to funkcję, przede wszystkim, prześmiewczą. 

Wracając do tematu: inna teoria mówi o tym, że agresja jest wynikiem długotrwałej frustracji, co miałoby pokrycie z rzeczywistością w kontekście mężczyzn, którzy odreagowują na kobietach swoją... frustrację właśnie. Mężczyźni, którzy dostali wiele razy kosza i, mówiąc brzydko, nie zamoczyli, posiadają wewnętrzne napięcie seksualne prowadzące do frustracji, a ta z kolei prowadzi do innego rozładowania napięcia. W jaki sposób? Cóż, widać to doskonale pod artykułem o Badoo; artykułem, który zaczyna się wielkim napisem informującym, że artykuł jest satyryczny oraz prześmiewczy. To jednak za mało, ponieważ znajdują się osobniki biorące cały ten tekst na poważnie i odreagowujący na mnie, na kobiecie, swoje frustracje. Podkreślę to po raz kolejny: agresja to też obrażanie słowne w internecie.

Bardziej martwi mnie kolejny punkt w artykule medycznym, mówiący o agresji jako naśladowaniu zachowań. My - ludzie - uczymy się życia właśnie poprzez naśladowanie dorosłych. Małe dziewczynki porywają maminą szminkę, ubierają za duże szpilki i ładną sukienką, i udają, że są mamą. Bawiąc się w piaskownicy, bawią się w dom; młodzi chłopcy naśladują zaś dużych chłopców - to na boisku, to na rowerach. Próbując dorównać starszym kolegom, chcąc wzbudzić ich podziw albo zwykłe zainteresowanie. 

Możliwe, że połowa agresji w internecie, w tym agresji stosowanej przez młode pokolenia, jest właśnie naśladowaniem zachowań innych użytkowników internetu. Ma to dwie twarze: albo chcą się przypodobać i naśladują coś, co uważają za cool; albo uważają, że tak można. Skoro inni mogą, to dlaczego on nie może, prawda? 
Ta perspektywa wydaje mi się najniebezpieczniejsza z wszystkich wymienionych, bo pokazuje bezmyślność naśladującego. Taki człowiek myśli, że tak można, ale nie myśli nad konsekwencjami, nie myśli o uczuciach drugiej osoby. Skoro starszy kolega może, to ja też: cała śpiewka. Jeśli grupa chłopaków śmieje się z grubaska, to on też będzie, nawet jeśli to jego najlepszy kolega. Uczymy się przez naśladowanie i problem jest taki, że przykład idzie z góry - idzie od nas, dorosłych. 
„Trzeba pokazać młodym, od których zależy przyszłość, jak żyją dorośli, od których zależy teraźniejszość.”
O. M. Armstrong, FullMetal Alchemist Brotherhood
Nie będę buszowała dłużej po artykułach medycznych w poszukiwaniu źródeł agresji, bo choć mogą być różne przyczyny, efekt zawsze jest ten sam - ból, cierpienie, nieszczęście, niezadowolenie, destrukcja lub autodestrukcja. I choć nie znalazłam jednoznacznego dowodu potwierdzającego moją tezę, to z niej nie zrezygnuję. Nadal będę twierdziła, że spora część ludzi obraża i wyzywa ludzi, czyli stosuję właśnie agresję słowną w jednym celu: by poczuć się lepiej. 

Wszyscy lubimy, gdy inni się z nami zgadzają; lubimy zbierać „lajki” na facebooku za każdy beszt, każdą złośliwą uwagę. Lubimy, gdy ktoś nas poklepie po plecach. Obrażanie ludzi w sieci zbiera sporo uwagi i pozytywnych reakcji społecznych, widać to przez ilość lajków pod zdjęciami czy artykułami. Chłopak wrzuca spodnie w rurkach - „wyglądasz jak ciota” i zaraz xxx lajków pod wulgarną wypowiedzią. Dziewczyna ma nieudane brwi - „co to kurwa jest” i zaraz lecą łapki w górę, zaraz wybija się na pierwsze strony. Ostatnio gdy przewijałam tablicę, pojawiło się zdjęcie chłopaka z napisem: „Nazywa się tak i tak, aby dostać się go grupy xxx wysłał swoje zdjęcie od pasa w dół. Czekał dwa tygodnie na odpowiedź, ale został przyjęty”. Naprawdę, ludzie? NAPRAWDĘ? Nie macie co udostępniać tylko dane i twarz osoby w celu ośmieszenia jej? Co to, ogólnopolski lincz? 

Hejt sprzedaje się najlepiej, wszystkie kąśliwe i obraźliwe uwagi również. Kiedy mamy za swoimi plecami stado ludzi myślących podobnie, pozwalamy sobie na wiele w stosunku do drugiego człowieka. Dlatego moje artykuły tak chętnie krążą po forach internetowych jako te, które napisała niedoruchana kobieta. Nie raz argumenty krytykujących są z totalnej dupy, co więcej - wyssane z palca. Chociażby w związku z ostatnim artykułem o wcześniactwie „powołuję się na prawa natury”, i w tym kontekście zostałam wyśmiana, że pewnie „zapierdalam po lesie z dzidą”. Co prawda, nie wiem gdzie w tamtym artykule powołuję się na prawa natury, ale wiem natomiast, że pan który to pisał, musi posiadać sporą frustrację (z ważywszy na „zagadnienie” forum, wydaje mi się to jeszcze śmieszniejsze). 

By obrażać ludzi nie potrzeba argumentów, co prezentuję na powyższym przykładzie. Wystarczy uroić sobie coś w głowie; znaleźć coś, co można przerobić na swoje kopyto, albo też wystarczy nie zrozumieć co ktoś chciał przekazać. Wówczas dochodzi do czepiania się słówek albo atakowania ad persona. W jaki sposób? Podam to na częściowo wymyślonym argumencie, nie związanym w żaden sposób ze mną.

Miała miejsce dyskusja o aborcji - aborcji, która powinna być dozwolona dla kobiet, które zaszły w ciążę przez gwałt. Jedna z uczestniczek broni swoich racji, że aborcja to morderstwo i nie powinno się zabijać dziecka. Co słyszy? „To niech cię zgwałcą i zobaczysz jakie to fajnie”.
Podobnie jest w argumencie z imigrantami; podobnie jest we wszystkich miejscach, w których temat jest kontrowersyjny. Ataki personalne są na porządku dziennym w internecie - ludzie obrażają się i wyzywają bo mogą, bo jest to społecznie akceptowane (a nawet chwalone przez lajki). 

Dlatego, jeśli choć raz kogoś obraziłeś, odpowiedz mi na pytanie: dlaczego to zrobiłeś? I nie chodzi mi o pobudki - by poczuć się lepiej, by odreagować. Obrażasz innych ludzi bo jesteś chory na zaburzenie osobowości z pogranicza? Posiadasz nieograniczone dawki frustracji? Walczysz o swoją pozycję w internecie? A może jesteś zwykłym dupkiem?
Przemyśl to sobie. 


Photo credit: Georgie Pauwels via Foter.com / CC BY

Autopromocja

Reklamuję, bo mogę.


  • Autopromocja

    Prezentuję dwanaście artykułów, z których jestem najbardziej dumna:

  • Czy istnieje przepis na szczęście? || LINK
  • Opowiem o butach, które odmieniły moje życie || LINK
  • Opowiem ci bajkę jak zaczęłam gardzić ludźmi... || LINK
  • Każde wytłumaczenie jest dobre na gwałt || LINK
  • Przyjaciółka przyznała się, że szuka dziewczyny || LINK
  • Chcesz być roszczeniową kurewką? || LINK
  • JA wiem lepiej. || LINK
  • Motto:

    Posiadanie własnego zdania jest najkrótszą drogą do posiadania zwolenników.

    I wrogów.

  • LINK || Ja, Feministka.

  • LINK || Kobiety wrogiem feminizmu

  • LINK || Kobiety które nienawidzą kobiet

  • LINK || 133 feminizmu

  • LINK || Kobieta - nie do końca słaba płeć

  • LINK || Praca w toku.... - link nie działa

Współpraca


Adres e-mail

kontakt@narzecze.pl