• Facebook
  • E-mail

Może się przedstawię:

Jestem N.

dawniej Nuadell i Pani Kotełkova.


Trochę o mnie:

Na(talia)

Polonistka - z charakteru, zboczeń, prawdopodobnie też z krwi i kości.

Bibliofilka. Kolekcjonerka książek.

Mityczne stworzenie zwane 'graczem-kobietą'; łac. nazwa: kobietus graczus nielamus.

Marzycielka, bezustannie z głową w chmurach.

Gaduła, co tylko gada i gada. I gada, i jeszcze raz gada. Lubi gadać.

Trochę blogerka.



Pani Kotelkova

Trochę o NaRzecze:

NaRzecze to dawny blog funkcjonujący pod nazwą Wypstrykando. Jednakże tak jak przerwa w blogowaniu przysłużyła się mojemu zdrowiu, tak na zdrowiu podupadła dawna domena.

Żałuję? Ani trochę. Po pierwszej złości uważam, że przez tyle czasu JA się zmieniłam, WY się zmieniliście, to i Wypstrykando powinno się zmienić.

O czym piszę? O życiu, ludziach, relacjach, poli... nope!, o polityce nie, śmierdzący temat.

Czyli tak jak dawniej, ale... krócej. Bez elaboratów na setki stron.

AKTUALNOŚCI


piątek, 22 lipca 2016

#181 Chcesz być roszczeniową kurewką?

#181 Chcesz być roszczeniową kurewką?


Każdego dnia tysiące samców alfa pada ofiarą kobiecej chciwości: wpierw emancypacja dała kobietom prawa do kształcenia się i zdobywania doświadczenia, a następnie odebrała mężczyznom prawo do wyłącznego prawa do pracowania. W ten sposób rynek zalały wykształcone i chciwe kobiety, które swoimi wdziękami i machlojkami wyrzuciły mężczyzn z uprzywilejowanych stanowisk, zaganiając do pracy na budowie i kopaniu rowów. Od pierwszych sukcesów ruchu emancypacyjnego kobiety depczą męskie ego, śmiejąc się do rozpuku. W końcu, kobiety to złe istoty.

kobieto! nie bądź obojętna 

na cierpienie samca alfa obok


Dlatego apeluję do Ciebie, moja droga kobieto: nie chodź do szkoły i broń boże nie kształć się na wyższych uczelniach; jeśli osiągniesz lepsze wyniki niż partner, podepczesz męskość, sprawisz, że stanie się zwykłą kurewką, gorszą od Ciebie. On tego nie zniesie, to dla niego za dużo. Pozwól mu być lepszym i mądrzejszym od siebie. 
Jeśli jedyną szkołę, jaką udało mu się skończyć jest zawodówka, skończ edukację na poziomie gimnazjum. Nie rób szkoły średniej, bo to tylko zgniecie męską pewność siebie. A jeśli ma szkołę średnią, i Ty też, nie przynoś mu wstydu i nie rób wyższej szkoły. Ambicja? Po co Ci ambicja? Do sprzątania, gotowania i wychowania dzieci nie potrzebny jest magister. Im mniej wiesz, tym szczęśliwsza będziesz. 
A praca? Jeśli znalazłaś już pracę, broń boże, nie zarabiaj więcej od swojego samca. To dla niego cios nie do zniesienia, bo jakim prawem masz zarabiać więcej? Najlepiej się zwolnij i idź do warzywniaka na kasę, najlepiej pracuj na czarno, bo to go z pewnością uszczęśliwi. A najlepiej nie pracuj w ogóle, siedź w domu, gotuj, pierz, sprzątaj, ceruj skarpetki i klep biedę, prosząc swojego samca o parę złotych na podpaski. 
Poza tym, Twój samiec słusznie wypomina Ci zarobki. Wiesz dlaczego? Bo pewnie dajesz dupy. Kobieta nie może tyle zarabiać; kobieta nie może mieć takiego stanowiska za darmo. Pewnie się puszczasz, i dlatego wpływają dodatkowe zera na Twoje konto. Wykonywane obowiązki, większa odpowiedzialność? Nie zamydlisz mu tym oczu, on wie, że jesteś kobietą i dlatego jesteś za głupia na obowiązki bardziej skomplikowane od zaprogramowania pralki czy zmywarki. 

Naprawdę, kobieto, ogarnij się. W swoim życiu nie potrzebujesz pracy, nie potrzebujesz wykształcenia. Potrzebujesz natomiast samca alfa, który zadba o Twoje potrzeby, który pójdzie do pracy i przyniesie tę jakże zaszczytną wypłatę. Da Ci odliczone co do złotóweczki drobniaki na zakupy, a jak będzie miał gest, dorzuci dyszkę na szminkę albo nowe majtki. 
Pamiętaj, że nie po to masz tyle wolnego by siedzieć na dupie: ma być wszystko ogarnięte, jak to mówi Twój Zdzisiu, i najlepiej skacz wokół niego jak wokół księcia. W końcu to on Ciebie utrzymuje. 


pora na chwilę powagi


Spotkałam się w swoim życiu, że mężczyzna miał do swojej partnerki przysłowiowy ból dupy o dwie rzeczy: że miała lepsze wykształcenie oraz że lepiej zarabiała. I taki partner nie wziął się za siebie: nie poszukał lepszej pracy, nie zapisał się na żadną szkołę, tylko siedział przed telewizorem i bezustannie zawracał gitarę gdy szła na egzaminy, skończyła uczelnię czy wracała późno z pracy.
Kiedyś nazwano mnie roszczeniową kurewką tylko dlatego, że wymagałam czegoś od mężczyzn, którzy chcieli się ze mną umówić. Bo wedle męskiego światopoglądu, jako kobieta nie powinnam wymagać, tylko cieszyć się, że ociekający testosteronem samiec postanowił znaleźć dla mnie pięć minut.
Prawda jest taka, że ilekroć którakolwiek z nas zacznie wymagać, zostanie nazwana roszczeniową kurewką: chcesz by znalazł lepszą pracę - kurewka; chcesz by wziął się za siebie - kurewka; chcesz by ogolił brodę - kurewka; by spędził więcej czasu ze swoim dzieckiem - kurewka; zasugerujesz, że chodzi niechlujnie ubrany i w śmierdzących ubraniach - kurewka.
Zawsze będziesz kurewką. Widać to doskonale na przykładzie: „dasz dupy - dziwka; nie dasz dupy - pierdolona dziwka”.
W drugą stronę to nie działa. Kiedy to on zasugeruje, że powinnaś schudnąć, nie rozumie o co się wściekasz. On tylko chce byś lepiej wyglądała. Zasugeruje, że powinnaś się golić bo jemu wygodniej? Wszystko jest w jak najlepszym w porządku. Jeśli rzuci uwagą, że powinnaś nosić szpilki i większe dekolty, jest to jak najbardziej na miejscu. Jeśli on narzeka, że zarabiasz więcej lub masz lepsze wykształcenie, najlepiej byś rzuciła studia i zmieniła pracę. I jeśli mam być nazywana roszczeniową kurewką tylko dlatego, że mam wymagania: trudno. Mogę nią być, a Ty, moja droga?

Co więcej, chcesz przeżyć swoje życie na garnuszku, a raczej łasce lub niełasce? Nie pozwól się stłamsić tylko dlatego, że godzi to w czyjeś ego; bo gdyby Cię naprawdę kochał, nie tylko nie wypominał Ci wykształcenia i zarobków, ale wspierałby. I zamiast narzekać i oczekiwać, że zmienisz pracę i rzucisz studia, sam wziąłby się za siebie, swoje zarobki i wykształcenie. 
Artykuł w pierwszym momencie brzmiał: Mężczyzno, nie bądź roszczeniową kurewką. Bo tym właśnie dla mnie jesteś, kiedy narzekasz na wykształcenie lub zarobki swojej dziewczyny. Ogarnij swoje życie, a nie dyryguj czyimś. 

So Much Nope.

dobra, teraz naprawdę na poważnie


Przyznaję, cały artykuł brzmi mocno feministycznie i nie ukrywam, że taki jest. Jest przede wszystkim satyryczny; temat jest o tyle poważny, że wymaga ode mnie trochę szerszego komentarza. Przede wszystkim, nie uważam kobiet z wymaganiami za roszczeniowe kurewki; uważam, że jest to określenie krzywdzące. Dlaczego? Ponieważ wszyscy mają wymagania odnośnie drugiego człowieka: żeby o siebie dbał (nikt nie lubi śmierdzących ludzi w autobusie); żeby jadł przyzwoicie (bo od fast-foodów można dostać zatoru żylnego) i żeby nie był nudny do mdłości (warto mieć swoje zdanie chociażby w kwestii pójścia do knajpy). Wszyscy mamy wymagania: zarówno kobieta, jak i mężczyzna,  i nikt tu nie jest roszczeniową kurewką.
Również nie uważam mężczyzn za „odpowiedzialnych” za całe zło świata. Celowo we wcześniejszych fragmentach użyłam „samiec alfa”; bo samiec to nie mężczyzna. Mężczyźni to dla mnie osoby o normalnych poglądach, normalnie patrzący na świat, a nie tylko poprzez swoje ego i skaczący poziom testosteronu. Samce zaś są... są parodią, albo patologią, która mentalnie nadal tkwi gdzieś w świecie zwierząt.

Jednocześnie, nie ma tylko „samców” i tylko „mężczyzn”; świat nie jest ani czarny, ani biały, dlatego wiem, że każdy ma w sobie coś z samca i każdy ma sobie coś z mężczyzny. W końcu, wariat czasami przejawia zdrowy rozsądek; a normalny obywatel potrafi od czasu do czasu zrobić coś szalonego. Z powyższymi sytuacjami i zarzutami w stosunku do kobiet spotkałam się ze strony, wydawałoby się, normalnych obywateli.
Nie ociekali testosteronem, nie mieszkali w dziczy, nie posiadali skrajnych poglądów. Każdy z nich był jak przeciętny Kowalski. Dlaczego więc tak marudzili na dziewczyny (że lepiej wykształcona, lepiej zarabia)? Ponieważ bolało ich...

ego.


Grałam nie tak dawno w Dragon Age: Inkwizycja, i tam po raz kolejny byłam zmuszona zastanowić się nad pewną kwestią. Jednym z pierwszych bossów był potężny Demon Dumy; i zastanawiałam się, dlaczego „duma” jest przedstawiana jako coś złego? W końcu, Duma może być zarówno orężem, jak i tarczą. Już tłumaczę, co mam na myśli:
Duma-tarcza jest potrzebna każdej osobie, bo jeśli nie, zostanie zmiażdżona przez innych. Należy znać swoje mocne strony i nie pozwolić sobie wejść na głowę: gdybym nie posiadała swojej dumy, z pewnością stroną mógłby sterować każdy komentator. „Za długie”; „za krótkie”; „za rzadko”; „za często”; „za mądrze” - każdy z nich lepiej wiedział jak powinnam to prowadzić. Nie pozwalam im dzięki mojej tarczy. W życiu codziennym każdy ma taką tarczę: „lepiej by ci było w krótkich”, „powinnaś pójść na prawo” i wiele, wiele innych, w których ktoś chce decydować za mnie. Wiem kim jestem, wiem jakie są moje mocne strony, więc to moje decyzje.
Duma-oręż - może być zła, gdy mówimy o przeroście formy nad treścią; gdy duma zaślepia zdrowy rozsądek i kieruje życiem. Nikt z nas nie lubi człowieka zadufanego i zapatrzonego w siebie; człowieka, który nie dopuszcza do siebie myśli, że może się mylić, może mu coś nie wyjść. Taka osoba najczęściej zrzuca winę na kogoś, nawet nie myśląc, że to może być jej wina. Dla mnie duma-oręż to po prostu ego.

I myślę, że gdyby twórcy gry mogli ponazywać demony jeszcze raz, podpowiedziałabym im „ego”, a nie „duma”;
bo duma nie jest ani dobra, ani zła - wszystko zależy od tego, kto ją dzierży.

O co chodzi z tym ego?


Chyba nie możesz zaprzeczyć, że wcześniej zarysowane sytuacje nie są „typowe”, a mężczyźni mają wyraźny problem ze sobą. Bo jak można mieć pretensje do dziewczyny, która ma dobrze płatną pracę i lepsze wykształcenie? Tym bardziej, że wyższego wykształcenia nie można kupić (wiem, że można, ale to są patologiczne wyjątki), a dobrze płatna praca jest niczym mityczny jednorożec?
Panowie z powyższych sytuacji obarczali winą za swoje lenistwo kobiety: bo gdyby chcieli, mogliby pójść na studia i zrobić zawód, dzięki któremu mogliby zarabiać więcej. Najczęściej jednak padało pytanie: po co? Po co zrobić kurs cukierniczy i zostać cukiernikiem? Albo piekarzem? Lepiej sprzątać albo wykładać towar do końca życia, pracując na czarno bo pracodawca chce oszczędzać na pracowniku. Oczywiście, można pracować na wykładaniu towaru, można sprzątać w wieżowcach - to wszystko są zawody, ale czy warto spędzić na nich całe życie? Nie lepiej sezonowo, na szybko znaleźć pracę na kasie, byleby była i byleby były pinionszki?

Spotkałam się ze stwierdzeniem, że po co tyrać za minimalną krajową kiedy człowiek się uczy; z końcu, po szkole będzie tyrać czterdzieści lat do emerytury. I choć wydawałoby się, że jest w tym logika, pozostanę przy wydawałoby się. Jeśli mam możliwość pójść do pracy i zarabiania dodatkowo kilkuset złotych miesięcznie, chociażby na swoje wydatki, ma to o tyle sens, o ile nie narzekam na brak pieniędzy. Znałam osoby, które nie robiły nic, „ceniąc” swój czas; czas, za który nikt im nie zapłacił. A minimalna krajowa przez rok to sumka większa, niż rok na bezrobociu, prawda?
No ale, „ambicja” nie zawsze idzie w parze z „ego”.

Wracając do tematu ego: panowie woleli rościć sobie prawa i pretensje do swoich panien, obarczając je winą za swoje lenistwo i nieogarnięcie życiowe. Mogłabym się z nich śmiać, wytykać ich palcami bez końca i wyliczać patologiczne myślenie. Mogłabym, ale tego nie zrobię, ponieważ każdy z nas ma przerost ego, w mniejszym lub większym stopniu. 
Kto lubi, kiedy zostaje wytknięty błąd? Albo kiedy ktoś pokazuje, jak bardzo się mylimy? Albo kiedy ktoś dostaje lepszą ocenę; ma lepsze ubrania? Boli nas to, że ktoś ma lub miał lepiej; boli nas, ale nie zrobimy nic, by zmienić swoją sytuację. Potrafimy tylko narzekać i hejtować. Tylko mi nie mów, że tak nie jest - ile razy hejtowałeś jakiegoś Youtubera? Ile razy „poznęcałeś” się nad blogerem? Albo jakimś rysownikiem?
Możesz być profesjonalistą i udzielać rad, a możesz być bólodupcem i hejtować tylko dlatego, że ktoś coś robi ze swoim życiem. Wiem o czym mówię, w końcu każdego dnia usuwam komentarze osób, które zamiast znaleźć ciekawsze zajęcie, wolą śledzić każdy wpis tylko po to, by mi nawrzucać. Wiem o czym mówię, patrząc na hejty po grupach: „też bym tak potrafił”; „naucz się rysować” albo „naucz się pisać”. Jest jeszcze gorszy poziom wypowiedzi: „ten post dał mi raka”. Rozejrzyj się wokół i przyjrzyj się, ilu ludzi musi leczyć swoje ego kosztem zdrowia i szczęścia innych?

dostał lepszą pracę - kontakty - zamiast ciężkiej pracy
kupił nowy samochód - pewnie nakradł - zamiast ciężkiej pracy i przedsiębiorczości
szczupła dziewczyna - ma lepsze geny - tylko te geny nie biegają o szóstej rano i nie dbają o linię
poszła na studia - tylko po to, by nie pójść do pracy - zamiast zdobyć dobre wykształcenie
„brzydki facet” z „ładną dziewczyną” - pewnie ma kasę / leci na jego kasę - a może po prostu jej zaimponował?
ma lepsze wyniki - fart - jeśli fartem nazwie się naukę po nocach
dziewczyna mająca zainteresowanie płci przeciwnej - szmata - choć może być mniej problematyczna

Ile razy sam krytykowałeś kogoś, nie znając go i nie wiedząc o nim za wiele tylko dlatego, że zazdrościłeś mu sytuacji życiowej? Odpowiem na to pytanie: zdarzało się. Zdarzało mi się krytykować i zazdrościć innym ludziom; nadal to robię, ale zazdrość przestała być zawistna, a koleżeńska. Zazdroszczę blogerom, którzy odnoszą większe sukcesy ode mnie, a jednocześnie cieszę się, że komuś się udało (zwłaszcza, gdy to koledzy blogowi). 
Nadal zazdroszczę tym, którzy odnieśli sukces; ale nie życzę im źle. Od jakiegoś czasu panuję nad swoim ego i przyznam się szczerze, życie przestało być takie smutne i kwaśne, a zaczęło byś kolorowe. Bo zamiast siedzieć i patrzeć, jak to innym wychodzi, zakasałam rękawy i wzięłam się za siebie. Teraz, jeśli coś mi nie wyjdzie, będzie to moją winą; a nie niesprawiedliwości tego świata. Odpowiedz sobie teraz sam: może najwyższa pora wziąć odpowiedzialność za swoje życie i zacząć działać, a nie tylko siedzieć i złorzeczyć, zazdrościć i porównywać się do innych? 

Czy chcesz być przez całe życie roszczeniową kurewką?



poniedziałek, 18 lipca 2016

#180 Od kompleksów po anoreksję.

#180 Od kompleksów po anoreksję.

Od kompleksów po anoreksję - narzecze.pl

W ostatnich tygodniach próbuję coś w sobie zmienić: przeszłam na dietę, zaczęłam regularnie chodzić na fitness. Ćwiczyłam trzy razy w tygodniu, spacerowałam, jeździłam na rowerze. Zaczęłam prowadzić tryb: „fit”, bo chciałam być „fit”. Mówiąc fit, nie mam na myśli rozmiaru 34, wygłodzonej sylwetki i kościstych nóżek. Mówiąc fit, miałam na myśli spalenie tłuszczyku na rzecz mięśni, wyrobienie sylwetki - smukłej i zgrabnej. Coś mi się udało. Coś. W pierwszych tygodniach zaokrąglił mi się tyłek: wyrzeźbił, nabrał jędrności, przestał być obwisły. Uda zaczynały mi szczupleć do tego stopnia, że czułam się dobrze widząc je w lustrze. Brzuszek? Przestał się tak „wylewać” poza spodnie. Efekty były, naprawdę, i czułam się z nimi dobrze. Do czasu. Bo możesz być z siebie dumnym, ale zawsze znajdzie się ktoś, kto obrzydzi ci małe sukcesy komentarzem, o który nawet nie prosiłeś. Jak to było ze mną? 

kiedy sukces przestaje smakować?


Zacznę od tego, czym jest sukces? Dla jednych to każdy kolejny kroczek w osiąganiu celu, dla innych osiągnięty cel sam w sobie. Dla mnie to każdy centymetr zrzucony z ciała, każda strona powieści przeredagowana, każda przepracowana godzina. Suma małych sukcesów smakuje lepiej niż jeden duży, ale to dla mnie: Kasia i Tomek mogą mieć inaczej. Niestety, nawet małe sukcesy mogą stracić smak, kiedy zostaną „przyprawione” przez innych ludzi. 
Kilka tygodni temu udałam się na wycieczkę rowerową, w odwiedziny: przejechałam wówczas 35 kilometrów, usiadłam z ulgą u znajomych, nalano mi zimnego napoju. W tym czasie przyszła matka mojej koleżanki, spojrzała na mnie, uśmiechnęła się jak gdyby nic i spytała: „przytyło ci się w ostatnim czasie, co?”. To już było po efektach, gdzie centymetry spadły mi z każdej części ciała o dwa centymetry. Wierz mi na słowo, miałam ochotę zawartością szklanki chlusnąć jej w twarz. Oczywiście, koleżanka zaraz stanęła w mojej obronie i skrytykowała mamę (wiedziała o moich kompleksach). Niemniej, wracając do domu, nie byłam w tak dobrym humorze jak wcześniej: tak samo nie byłam w dobrym humorze kiedy następnego dnia szłam na fitness, albo na śniadanie jadłam płatki owsiane. Sukces przestał mi smakować, a zmiany w centymetrach przestały cieszyć. I wystarczył jeden komentarz.

tak rodzą się kompleksy


Przez całe moje życie musiałam znosić różnego typu komentarze, i to już od najmłodszych lat. Będąc szkrabem, nie ukrywam, miałam więcej kilogramów od rówieśniczek. Większość z nich akceptowała mnie taką, jaką byłam: nie mówiła słowa na temat mojej wagi, która - notabene - i tak była w porządku. W szkole podstawowej miałam nie lada problem: byłam na tyle niewymiarowa jak na swój wiek, że moja mama nie była w stanie dopasować na mnie spodenek jeansowych. Inne dziewczyny chodziły właśnie w takich do szkoły, a ja w czym? W spodenkach dresowych. Nie zwracałam na to uwagi do momentu, w którym jedna z koleżanek zapytała mnie: „dlaczego nie chodzę w spodniach”. No to wróciłam do domu, i zaczął się mój mały dramat. Nie byłam wtedy otyła, a po prostu nie byłam chuda.
Mojej mamie udało się problem zażegnać,  bo kupiła i przeszyła jeansy i mogłam dumnie prezentować swój strój, przynajmniej do momentu, jak pojechałam nad morze. Tam grupa prawie dwanaściorga małolatów - w różnym wieku - uległa presji liderki, która bardzo mnie nie lubiła, i zaczęła się ze mnie wyśmiewać. Wytykano mnie palcami, wyśmiewano. Wołali za mną „grubas”, choć jak mówiłam, gruba wcale nie byłam. 
Cała grupa tak dobrze maskowała się ze swoją jawną niechęcią do mnie, że rodzice zauważyli problem przypadkiem i to tylko dlatego, że mama znalazła mnie w łazience, siedzącą w kącie i płaczącą. Nie wytrzymałam tego. Nieważne co ubrałam, byłam gruba. Nieważne co zrobiłam, byłam niezdarna. Otworzyłam butelkę zimnej coli? Grubas. Rodzice kupili mi gałkę lodów? Jeszcze większy grubas. Miałam mniej niż dwanaście lat. Byłam dzieckiem, nad którym znęcała się grupa starszych dzieciaków. Nienawidziłam siebie, i jednocześnie wstydziłam się powiedzieć o tym rodzicom. Dlaczego? Bo co oni mogą na to, że jestem gruba? 

Kiedy skończyłam dwanaście lat, problem mojej wagi przestał istnieć. Po pierwsze, wystrzeliłam w górę jak z procy, więc wszystkie zbędne kilogramy się rozłożyły. Jako pierwsza w klasie miałam stanik, jako pierwsza miałam biust (i choć minęła ponad dekada, niektóre koleżanki nadal na ten biust czekają). Po drugie, jak pisałam w temacie uzależnienia, znalazłam grupę, która mnie akceptowała niezależnie od tego, jak wyglądałam. Od dwunastego do osiemnastego roku życia wolne chwile spędzałam w wirtualnej rzeczywistości; społeczność nie tylko mnie akceptowała, ale i podziwiała. To ile ważyłam i jaki rozmiar nosiłam nie miał żadnego znaczenia. 
Co więcej, ilekroć powracał temat lub problem mojej wagi, chłopaki i mężczyźni z grupy zaraz przychodzili z pomocą. Ich zdanie liczyło się dla mnie bardziej niż innych, więc szybko zapomniałam o kompleksach. Do czasu. Bo tak jak pisałam w tamtym artykule, w wieku osiemnastu lat musiałam odłożyć grę na bok, i w momencie, w którym ją odłożyłam, kompleksy wróciły ze zdwojoną siłą. 

jak to było z dorosłością? 


Wróciłam do realnego świata już jako dorosła kobieta, a przynajmniej pełnoletnia, więc lądowanie było twarde, i bolesne. Przestałam być „kimś” - ludzie nie mieli powodów by utrzymywać ze mną bliższe relacje, bo nic im nie mogłam dać. W grze byłam „kimś” - miałam sławę, siłę i pieniądze, więc ludzie byli dla mnie mili nawet wtedy, kiedy mnie nie lubili. W realnym świecie? Niekoniecznie. 
Bezustannie moja waga wahała się między 60 a 70 kilo; w zależności od okresu w życiu i problemów temu towarzyszących. W najgorszym okresie zajadałam problemy, więc waga wskoczyła, a później dietami i ćwiczeniami powolutku ją zbijałam. Zbijałam ją do tego stopnia, że w końcu uzyskałam pożądany efekt i wyrzuciłam wagę. Jestem z nią pokłócona od wielu lat, i zamiast się ważyć, po prostu się mierzę. Bo kilogram kilogramowi nierówny. 

ta sama waga, różna objętość | źródło |
Niby życiu dorosłym, kiedy już ustabilizuje się sytuacja i poczucie pewności siebie wróci, nie powinno być problemów. W końcu, dorośli ludzie inaczej patrzą na wagę i wygląd, a przynajmniej tak powinno być. Jak to naprawdę wygląda? 
Wczoraj napisała do mnie Izka. Chciała z kimś pogadać o swoich problemach, a nie za bardzo miała z kim. Wybór padł na mnie, ponieważ czytała mój artykuł na tematludzi idealnych”, i znała mniej więcej moje podejście do kompleksów, wagi i parcia na szkło w byciu „pięknym” i „fit”. Podczas wieczornej pogadanki stwierdziła, że jest zmęczona chłopakami, którzy ślinią się do kobiet w okładek, a sami nie wyglądają jak bóstwa. Wówczas powiedziałam jej smutny fakt: to nie tylko chłopcy i nastolatkowie ślinią się do dziewczyn z magazynów, ale mężczyźni w życiu dorosłym również. 
Piszę o tym, ponieważ w swoim dwudziestoparoletnim życiu przekonałam się, że każdy lubi mieć przystojnego partnera lub piękną partnerkę. Jesteśmy wzrokowcami i przyciąga nas to, co ładne - nie będę temu przeczyła. Jednakże „wymagać” należy nie tylko od innych, ale też od siebie, co pisałam w artykule:A czy Ty chciałbyś być ze sobą w związku”. Mówię o tym jeszcze raz, bo znam nie jedną parę, w której on/ona wymaga by partner zrzucił brzuszek lub wyrzeźbił poślady, a sam wygląda niewiele lepiej, a może i gorzej. I to działa w obie strony, do cholery, więc nie ma się co obruszać, że feministka się znalazła. 

„chcieć” to „móc”

czyli gówno prawda o moralizatorstwie

Kompleksy potrafią bardzo mocno „usiąść” na psychice, i zniszczyć człowieka w sposób mniej lub bardziej świadomy. U mnie wyglądało to tak, że od dnia, w którym zamiast się ważyć, zaczęłam się mierzyć, byłam z siebie zadowolona. Naprawdę, czułam się szczęśliwa patrząc w lustro. Przestałam słuchać komentarzy innych, pokazując im serdeczny palec ilekroć mi się przewinął. Ktoś, kto był szczupły całe życie, nie rozumie problemów w utrzymaniu wagi zwłaszcza u kogoś, kto ma problemy z metabolizmem/trzymaniem wody w organizmie czy z samą tarczycą. 
Oczywiście, znajdą się moralizatorzy ze sławnym powiedzeniem: „dla chcącego nic trudnego”. Gdyby to było prawdą, już dawno mieszkałabym w willi w Chorwacji, była sławną pisarką i moje książki zarabiałyby na mnie, a ja moczyłabym dupę w morzu albo bujała się w hamaku między palmami. Co więcej - gdyby efekty zależały przede wszystkim od woli, ludzie nie chorowaliby i nie umierali. Taka prawda, bo nie wierzę, że ktoś chory na raka chciał taki być, albo chce umierać. Myślę, że taka osoba ma więcej woli życia niż my wszyscy razem wzięci. No ale, znajdą się tacy, co wiedzą lepiej: „chcieć to móc”. 

Właśnie - między innymi - o tym rozmawiałam wczoraj z Izką. O tym, że chce stracić na wadze, że jest na diecie, że biega i jeździ na rolkach, ćwiczy, a waga dalej stoi w miejscu. Pisała mi o tym, że męczy ją takie gadanie, takie moralizatorstwo innych osób - osób, którym jest łatwiej, bo szybko widzą efekty. Powiedziałam jej wówczas, że obie kiedyś zaczynałyśmy pisać. Początki były straszne, bolesne i utopione w łzach. Tekst nie wyglądał jak miał, nie brzmiał jak miał brzmieć; ale nadal to robiłyśmy. Nie poddałyśmy się, tylko pisałyśmy dalej, aż osiągnęłyśmy to, co chciałyśmy. Nikt nie powiedział, że to będzie łatwe; i nie było. Dlatego powiedzenie komuś: „dla chcącego nic trudnego” jest jednym z największych kłamstw

dbanie o figurę a niszczenie zdrowia


Wiem z doświadczenia, że kiedy dieta i ćwiczenia nie przynoszą upragnionych efektów, lub te efekty są powolne/niewystarczające, człowiek może sięgnąć po bardziej niekonwencjonalne rozwiązania. Od nich zaś droga do zniszczenia sobie zdrowia jest krótka, o ile nie bardzo krótka, a wierz mi lub nie - wiem o czym mówię. Co prawda, nie połykałam tabletek z tasiemcem ani nie zajadałam się wacikami nasączonymi sokiem pomarańczowym, to nieświadomie podjęłam jedną z najbardziej destrukcyjnych dróg. 
Ale, od początku: moje kompleksy zniknęły kiedy przestałam się ważyć, ale tylko pozornie. Tak długo, jak mieściłam się w te same jeansy i wyglądałam w miarę tak samo, byłam pewna siebie. Jednakże, któregoś dnia poznałam na swej drodze życia osobę - osobę, która wbrew mnie stała się dla mnie bardzo ważna - i to ona „skomplementowała” mnie tak, że moje kompleksy wróciły. I mnie znokautowały. Komplement brzmiał mniej więcej tak:

„wyglądasz jak kobiety z portretów Rubensa”.

Wierz mi lub nie, to był cios. Starałam się nim nie przejmować, starałam się go odrzucić daleko w podświadomość, ale to ona mnie zniszczyła. Z dnia na dzień zaczęłam czuć wstręt do jedzenia: sam zapach i widok wywoływał u mnie mdłości. Kiedy siadałam do obiadu, grzebałam widelcem i zastanawiałam się, co mogłabym zjeść. Z czasem rodzice robili się uciążliwi, więc zaczęłam unikać pór obiadowych w domu i dużo czasu spędzałam na mieście. Dzień zaczynał się od kawy, i na kawie lub herbacie się kończył. Przez trzy miesiące nie jadłam prawie nic. 
Nie głodziłam się, a po prostu nie byłam głodna. Nie raz chciałam jeść: szykowałam sobie coś, co lubiłam, a później patrzyłam na to; sam zapach sprawiał, że czułam nieprzyjemny posmak w ustach i ból żołądka. W końcu przestałam walczyć. Poddałam się. Na wadze traciłam szybko, podobnie jak na zdrowiu. Kiedyś - „gorąca dziewczyna”, która nawet zimą chadzała w bluzkach na ramiączkach (podczas gdy inne dziewczyny na wydziale poubierane jak eskimoski), a przez tamte trzy miesiące - „zmarzlina”. Mogło być gorąco, inni mogli się smażyć, a mnie było zimno. Co więcej, nie potrafiłam się wyspać. Bezustannie byłam zmęczona, nie miałam na nic siły, nie potrafiłam się na niczym skupić. Moja organizacja pracy na uczelni dobiła dna. 
Wszyscy zaczynali się martwić: moi rodzice, którzy wypytywali się co jadłam i ile zjadłam, a kiedy byłam w domu, zmuszali mnie do jedzenia czegokolwiek. Nawet moja ówczesna uczelniana przyjaciółka próbowała we mnie wmuszać jedzenie, i co więcej, jako pierwsza zauważyła problemy. Próbowała mnie uświadomić, ale nie udało jej się: tylko się pokłóciłyśmy, bo uważałam, że czepia się o nic. Żałuję, że tak się stało, bo teraz wiem, że po prostu się o mnie martwiła. 
Niemniej, efekt głodówki był taki, że w trzy miesiące moja waga spadła do 56 kilo (zostałam zmuszona do ważenia się przez rodziców), a rozmiar ubrań spadł z 40/42 na 34/36. I tak jak przez trzy miesiące nie potrafiłam niczego zrobić z tym stanem rzeczy, tak wtedy ktoś wylał na mnie wiadro zimnej wody. Zrozumiałam, że to nie jest mały kryzys. Nie wiem dlaczego, ale pokazanie tych liczb wyrwało mnie z tego stanu. Zaczęłam jeść i zauważyłam, że nie byłam w stanie pochłonąć tej samej dawki co kiedyś, a raczej naparstki z tego, co potrafiłam. Efekty utrzymały się przez rok, a teraz jestem pomiędzy jednym a drugim „stanem”. 

Głodówką - nieświadomą głodówką, bo naprawdę nie czułam żadnego łaknienia, żadnego pragnienia, nic - zniszczyłam sobie całą gospodarkę hormonalną organizmu. W najgorszym momencie wyglądałam jak trup: wymęczona, niewyspana, z wiecznie podkrążonymi oczyma, i poubierana jak Eskimos. To nie byłam ja, to był ktoś inny. Niewiele pamiętam z tych trzech miesięcy. Mam wrażenie, że to urwany film; że zasnęłam przed i obudziłam się po. 
Czy miałam anoreksję? Nie wiem, ja bym tak tego nie nazwała. Dla mnie to był i jest jadłowstręt, choć pozwoli oswajam się z myślą, że to mogła być anoreksja. Czy była? Nie wiem. 

kompleksy i ich źródło

„A czy ty jesteś gotowy na sezon wakacyjny? ”
Przytyło ci się w ostatnim czasie, co?”
„Nie myślałaś, żeby wziąć się za siebie?


To właśnie ludzie i ich komentarze są najczęstszą przyczyną problemów z wagą i z kompleksami. I nigdy nie stanę w obronie kogoś, kto próbuję się wytłumaczyć stwierdzeniem: „chciałem/am dobrze”. Bo, jak pewnie zauważyłeś, pomijając sytuację z wakacji, moim największym problemem w walce z wagą były ludzkie komentarze. Przytoczyłam tylko dwa: kobiety Rubensa i pytanie mamy koleżanki, a jest ich więcej, dużo więcej. 
Wystarczy, że włączę portale internetowe typu kwejk, gdzie pokazuje mi się „idealne” kobiety o „idealnych” sylwetkach. Jestem zmęczona komentarzami: „tak wygląda prawdziwa kobieta”, albo „Pani Ładna”. Nie muszę być super-fit by być i czuć się kobieco. Równie mocno denerwują mnie wszystkie blogi i zdjęcia przewijające się na tablicy facebookowej, pokazujące efekty diet i ćwiczeń. Oczywiście, rozumiem, że ktoś chce się pochwalić efektami ciężkiej pracy, i to pochwalam. Jednocześnie czuję złość i żal do takich osób, że karmią w ten sposób moje kompleksy. 
W swoim życiu przeszłam z lekkiej otyłości, przez „normalny” stan aż do stanu lekko krytycznego. Wiem, że skakanie po wadze jest proste; wiem, że gdyby mi zależało teraz na szybkim zrzuceniu wagi, miałabym mnóstwo sposobów: od głodówki, przez środki i niebezpieczne preparaty. Wiem również, że nie chcę bardziej męczyć mojego organizmu, więc wybieram drogę powolną: dieta, ćwiczenia i wyrzeczenia, i tak zwana przeze mnie długoterminowa walka. Jednocześnie przy tej powolnej mam wrogów: ludzi, którzy są na tyle bezczelni, że powiedzą mi o braku efektów, o słabych efektach; o tym że przytyłam. To czy chudnę i jak chudnę to moja sprawa, i nie ma nic bardziej denerwującego dla mnie jak ludzie, którzy się - przepraszam za wyrażenie - wpierdalają w moje życie. Za dużo przeszłam ze swoimi kompleksami by ktoś wchodził w moje życie i moją wagę z buciorami. 

I sprawa jest stosunkowo prosta: przytoczyłam właśnie moją historię z wagą i kompleksami. Z pewnością jakieś emocje wywołałam: złość na ludzi, współczucie dla mnie; a może jesteś hejterem, który postanowi pokarmić moje kompleksy. Nie wiem. Wiem natomiast, że przytoczyłam moją historię i wiem, że na ulicy nie powiedziałbyś słowem o mojej wadze. 
A innym osobom powiesz?
Otyłej koleżance z klasy? Może krzykniesz za dziewczyną na ulicy: „ale spasiona jesteś”? Może skomentujesz na facebooku zdjęcie dziewczyny na plaży słowami: „patrzcie, morze wyrzuciło wieloryba na brzeg”. Możesz to napisać osobie niezwykle szczupłej, niezwykle atrakcyjnej fizycznie i nieświadomie nakarmić jej kompleksy. Może wystające żebra i zapadnięte policzki to wina właśnie takich komentarzy, niby żartów, które doprowadziły jej organizm do takiego stanu? Nie wiesz kim jest ta osoba, nie wiesz jaką ma historię i przeszłość. 
„Chudym” i „grubym” jest się nie tylko w lustrze, ale też w psychice. Anorektyczka może czuć się „gruba”, zaś „gruba” może czuć się anorektyczką. Wszystko tkwi w psychice, a wierz mi lub nie, ta jest niezwykle delikatnym kruszcem. Wiem o czym mówię, bo ja - niezależnie jakbym nie wyglądała - dla siebie nigdy nie będę wystarczająca. Moje kompleksy będą przy mnie, zawsze i wszędzie. I ludzie zawsze będą je karmić. Zawsze. Zawsze. Świadomie lub nieświadomie, nie robi mi to różnicy. 

jak leczę kompleksy?

przede wszystkim: przestałam się porównywać


Moim największym wrogiem było porównywanie się do innych: nie schudłam tak szybko jak ona; nie mam takiego brzucha; nie mam takich zgrabnych nóżek; nie mogę tyle zjeść, bo przytyję. W końcu przestałam, bo nie jestem nią/nim, jestem sobą, prawda? Mam taki metabolizm, takie zdrowie, taką figurę i cudów ze sobą nie zrobię. Znam swoje ograniczenia i limity, amen. Ilekroć kompleksy wracają, wpisuję sobie: gwiazdy bez photoshopa, albo zdjęcia gwiazd bez obróbki. Uwierz mi, wyszukiwarka wdzięcznie pokaże zdjęcia, które sprawią, że wszystkie kompleksy będą siedzieć cicho. Bo w internetowej rzeczywistości furorę robi photoshop, a w normalnym życiu odpowiednio dopasowane ubrania. To wszystko. Nie ma ludzi idealnych: nie istnieją, nie istnieli i nigdy istnieć nie będą. Dlatego nie pozwól sobie na szaleństwo innych ludzi, i kiedy ktoś ci powie, że przytyłaś lub przytyłeś, choć wiesz, że robisz wszystko by stracić na wadze, powiedz wprost (i znów przepraszam za wyrażenie): „spierdalaj”.

Co więcej, przestałam patrzeć na zdjęcia gwiazd i mówić sobie: „chciałabym tak wyglądać”. Wiesz dlaczego? Oni też by chcieli tak wyglądać, a oto dowód:
| źródło |

poniedziałek, 11 lipca 2016

#178 Opowiem ci, jak prawie przegrałam życie.

#178 Opowiem ci, jak prawie przegrałam życie.


Kiedy wracałam ze szkoły, czułam się szczęśliwa. Nie tylko dlatego, że musiałam do niej chodzić, ale też dlatego, że byłam zmuszona spędzać czas z ludźmi, którzy mnie nie szanowali i traktowali jak każdego innego człowieka. Miałam dość bycia szarą jednostką, numerem w dzienniku. Nie powiem, że mnie nie lubili, bo może mnie lubili; lubili za to, że dałam odpisać zadanie, że pomogłam gdy tego wymagała sytuacja. Jednakże, nie byli to moi przyjaciele. Gdybym im powierzyła moje sekrety, te sekrety rozniosłyby się po całej szkole. Byłam zmęczona rywalizacją. 
Dlatego, kiedy wracałam ze szkoły, byłam szczęśliwa. Żegnałam się, wsiadałam do autobusu i patrzyłam na twarze ludzi; nie zauważali mnie, bo dla nich byłam tylko uczennicą, która tylko wraca ze szkoły. Męczyło mnie to. Na ulicy mówiłam znajomym twarzom „dzień dobry”, czasami mi odpowiadano, czasami nie. Raz byłam kimś, a raz byłam „kimś”. Szara jednostka w szarej codzienności: codzienności, która mnie nie interesowała. Nigdy mi nie zależało na uznaniu rówieśników. Nie musiałam chlać za szkołą, chodzić na wagary i palić z nimi „mocny towar”; nie chodziłam na dyskoteki, nie ubierałam się w nowe kiecki i markowe trampki. Chodziłam w tym, czym chciałam: nie oni, ale ja. Wiedziałam, w czym czuję się dobrze, a w czym źle, i nie robiłam niczego, by należeć „do paczki”. 
W końcu, kiedy wracałam do szkoły, odpalałam komputer, odpalałam teamspeaka, i jeszcze nim zalogowałam się do gry, mówiłam „cześć chłopaki”, a oni odpowiadali chórem „cześć Kathuś, w końcu jesteś”. To była moja paczka. 


jak to się zaczęło?


Zaczęło się stosunkowo niewinnie: starszy brat przyniósł nową grę do domu, odpalił i ja, jako młodsza siostra, siedziałam i patrzyłam. Patrzyłam i patrzyłam, w końcu pozwolił mi stworzyć postać i pograć (wtedy, kiedy jego nie było lub nie miał nastroju). Miałam... dwanaście lat, i moja znajomość języka angielskiego była równa zeru. Ale grałam, bo wiedziałam jak zabijać stworki, plus podpatrzyłam jak to robił mój starszy brat. 
Rok później „ogarniałam”,  i to całkiem nieźle. Wtedy pierwszy raz brat mnie pochwalił. Jak? Przyszedł do nas w odwiedziny jego kolega z klasy, rozmawiali między innymi o grze, a ja - jak to miałam w zwyczaju - siedziałam i słuchałam. W końcu kolega parsknął śmiechem: „twoja siostra pewnie nie rozumie ani słowa”, na co mój brat z dumnym uśmiechem „radzi sobie lepiej od ciebie”. 
No i leciało. W czasach gimnazjum nie byłam jeszcze uzależniona, bo uzależnienie przyszło wraz z polskim serwerem, Andeeria. To właśnie wtedy nie było to granie, ale „granie”, gdzie rozmawiałam i poznawałam innych ludzi. Wtedy naprawdę zaczynałam wczuwać się w klimat, bo radzono mi, tłumaczono, kierowano, aż doszło do momentu, w którym to ja zaczęłam być przewodnikiem. Bo jeśli w czymkolwiek, kiedykolwiek byłam dobra, to właśnie w tym. 

W połowie liceum zmieniłam klan - mój stary rozpadł się (jedni poszli grać gdzie indziej, drudzy zdali sobie sprawę ze swojej choroby i zaczęli z nią walczyć). Błądziłam po klanach, w każdym poznając nowych ludzi, rozmawiając z nimi; słuchając problemów, wspierając. Mnie też wspierali, radzili i pomagali, i to nie tylko w sprawach gry. Pomagali mi z życiem, tak jak i ja pomagałam im. Przede wszystkim, pomogli mi przejść burzliwy okres. 
Nie ma co ukrywać, byłam najmłodsza przez wszystkie lata gry i bezustannie obcowałam nie tylko z chłopakami, ba! mężczyznami, to jeszcze z osobami starszymi. W małżeństwach (z żonami w grze), po rozwodach, po wzlotach i upadkach. Każdy miał swoją historię, a ja lubiłam te historie. Dzięki ludziom ze świata gry bezboleśnie przeszłam okres buntu: nie piłam, nie ćpałam, nie paliłam (i nie palę do tej pory); nie ciągnęło mnie do klubów. Wieczór wolałam spędzić w grze ze swoją paczką, która doceniała mnie za to, jaka byłam niż z ludźmi z otoczenia, którzy czegoś ode mnie wymagali. Ktoś powie, że straciłam najlepsze lata życia; ja powiem, że właśnie dzięki grze miałam je naprawdę udane, bez poczucia wstydu. Bo jak mogę wspominać sytuacje, kiedy to mój klan (sami chłopacy, ja jedyna dziewczyna) połączyli siły z innym klanem, gdzie byli sami mężczyźni. Wszyscy wchodzą na teamspeka; słyszę kłótnie, dyskusje, przegadywania i w końcu decyduję się przerwać: „cześć panowie”. Co słyszę w zamiar?

Kto ma taki spedalony głos?

Wierz mi lub nie, tego nie zapomina się do końca życia. Niemniej, byłam dziewczyną wśród samych chłopaków i mężczyzn; pewnie stwierdzasz, że miałam kółko adoratorów przez płeć. Nic bardziej mylnego: „ogarniałam”, i to naprawdę dobre ogarniałam. Opanowałam moją postać do tego stopnia, że dokonywałam rzeczy, których nikt inny nie był w stanie. 
Mianowicie, na najwyższym poziomie, gdzie pozostaje zdobywanie trofeów, zostałam poproszona o odegranie roli „tanka” w czterdziestoosobowym rajdzie. Tank to postać, która zbiera wszystkie uderzenia przeciwnika, nie pozwalając innym członkom drużyny umrzeć. Komnata z czterema jeźdźcami, z czego każdy musiał mieć własnego tanka. W trakcie rozgrywki okazuje się, że jeden z czwórki nie podołał i zginął, a jeździec ruszył na healera (osobę odpowiedzialną za przeżycie członków drużyny). Przez wrzask na teamspeaku wydarłam się, że ma biec do mnie i przejęłam drugiego jeźdźca, nim ten dogonił kumpla. Miałam na sobie dwóch jeźdźców. W czasie tego zamieszania, zaczął padać inny tank: no to co? Cofając się, trzymając aggro (uwagę przeciwników) na sobie, przejęłam trzeciego jeźdźca nim zabił kumpla. Trzech jeźdźców i ja jedna: na niektórych zrobiło to wrażenie. 
Innym razem, będąc w koalicji z innym klanem, zostałam zabrana do jednej z najtrudniejszych instancji na serwerze (w tamtym okresie). Mówiłam, że byłam jednym z trzech głównych tanków w klanie o trzycyfrowej liczbie członków? Niemniej, kiedy ruszyliśmy do kolejnego bossa, zostałam wyznaczona jako off-tank. 
Krasnolud, gdyż on był głównym tankiem, kpił sobie z mojego ubioru (średniej klasy itemy); momentami obrażał mnie i upokarzał przy swoich kumplach. Oczywiście, miałam swoich obrońców; ale nie potrzebowałam ich, gdy ruszyliśmy do ataku. Wróg okazał się za silny na krasnoluda, a ja przejęłam jego aggro na siebie i utrzymałam bez problemu. To tak, jakby typ w pełnopłytowej zbroi i kałachem w ręku poległ, a ja w lnianych szatach i z rewolwerem dałam radę. Powiem wprost: ego tak zabolało, że uciekł z rajdu z podkulonym ogonem (i towarzyszącym mu śmiechem moich kamratów). 

Byłam dobra. Byłam w tym naprawdę dobra, i widzieli to wszyscy. 
Nie tylko w bijatykach dawałam sobie radę, ale i w zarabianiu złota. Potrafiłam całe dnie przesiadywać w domach aukcyjnych, zdobywać najpotrzebniejsze rzeczy i wystawiać w dobrych cenach. Wiedziałam gdzie i co zerwać, gdzie i co wykopać, gdzie i co zabić by mieć to, czego inni potrzebowali. 
Przeciętny gracz chodził z kwotą stu złotych monet; i to był bogaty gracz. Natomiast ja chodziłam z kwotami kilkudziesięciu tysięcy. Gdybyś zapytał moich znajomych, którzy ze mną grali, „w czym byłam najlepsza”, oni odpowiedzieliby „w zarabianiu”. Miałam anielską cierpliwość do wszystkiego, włącznie z łowieniem ryb. Naprawdę, byłam jedną z najbogatszych osób na serwerze. Do tego, potrafiłam wbić poziom reputacji na maksimum, co zapewniało mi kupowanie wierzchowców. Co z tego, że z nich nie korzystałam i niektóre były brzydkie jak noc: zebrałam ich tyle, że dostałam w nagrodę darmowego, białego smoka. Byłam dobra, ponieważ w klanie jako jedna z niewielu zawsze miałam kilkuosobowego wierzchowca i zawsze znalazłam czas by przetransportować niskolevelowe postacie. Zawsze miałam czas dla najmniejszych, więc byłam jedną z najbardziej lubianych osób. 

I od tego się uzależniłam. Od bycia „dobrą”. Choć grałam sześć lat, wielu rzeczy nie udało mi się zrobić: nie zdobyłam konkretnej zbroi, nigdy nie zdobyłam Anzu. Nigdy nie zwiedziłam Black Temple ani nie pokonałam Arthasa. A chciałabym zdobyć, zobaczyć i zwiedzić; chociażby po to, by inni powiedzieli: „łał”. Dlatego tak bardzo mnie ciągnie do ponownego odpalenia gry: by osiągnąć to, czego nie osiągnęłam wcześniej; by udowodnić sobie, że też potrafię. Uzależniłam się od tego, od ludzi. Nie od samej gry, która nie była porywająca. Od ludzi, którzy tam są. 

jak to się skończyło?

Skończyło się nagle. Pozostał mi miesiąc do matury, a ja nie przygotowałam się do niej w żaden sposób. Któregoś dnia dotarło do mnie, że jeśli nie zrobię nic TERAZ, to nie zrobię niczego później. To było nagłe odcięcie pępowiny: na trzy miesiące. Zdałam maturę, dostałam się na pierwsze studia i po trzech miesiącach poczułam na powrót ten zew, ale nigdy więcej do niego nie wróciłam.
To było sześć lat temu, i od sześciu lat słyszę w sobie ten zew. To, by wrócić, by być znów wśród „swoich”. I choć te lata spędzone w grze i z tymi ludźmi uważam za wspaniały okres w moim życiu, wiem, że nie mogę do tego wrócić. Przede mną dorosłość: praca, opłaty, dojrzałe decyzje. Jedną z nich jest ta o rzuceniu nałogu. Decyzja niełatwa, bolesna, ale jednak: właściwa. I choć odcięłam pępowinę nagle, to nadal jestem w nałogu. Wystarczy mnie podpiąć choć na chwilę, bym zapomniała o bożym świecie. Wiem to, i dlatego tak bardzo się pilnuję. 

o moim uzależnieniu


Osoby, które towarzyszą mi oraz stronie od dłuższego czasu wiedzą, że jestem graczem; że lubię wieczorami siadać, odpalać playstation i oddawać się przyjemności ratowania świata. Przyznaję się od razu: potrafię wsiąknąć w nowe uniwersum jak woda w gąbkę, przegryźć fabułę kilka razy i zapomnieć o bożym świecie do tego stopnia, że nie wiem jaki jest dzień tygodnia. Czasami jest to uciążliwe, bo wzrasta zużycie prądu i cierpią na tym relacje z innymi ludźmi; niemniej, wiem, że to mój sposób na uzależnienie. Tak jak palacz papierosów przechodzi na substytut w postaci e-fajki albo tabletek nikotynowych, tak jak gram w gry na playstation; w gry o zamkniętym uniwersum. W końcu, ile razy można przechodzić to samo? 

Co to ma się do uzależnienia? Już mówię. Jestem uzależniona od grania, i ilekroć mówię komuś o mojej chorobie, patrzy na mnie jak na wariatkę; jak na osobę o słabym charakterze. Bo można się uzależnić od papierosów, od narkotyków i od alkoholu. Ale od gry? Niestety, można, i to nie jest łatwe do wyleczenia; o ile jest to możliwe. Bo tak jak alkoholikiem jest się całe życie, tak ja będę całe życie walczyć z dziką pokusą powrotu do starych czasów, co nie jest proste. Dlaczego? Ponieważ największym wrogiem mojej choroby są ludzie: ludzie, którzy są przekonani, że żartuję; którzy bez zawahania wysyłają mi zaproszenia do gier mmo; którzy namawiają mnie bym do nich dołączyła. Tak jak alkoholikowi wystarczy łyk wódki by wrócić do nałogu, tak mi wystarczy odpalanie jednej, konkretnej gry. 

Jestem uzależniona od gier, gram, i niby się leczę?


Można zarzucić mi nieścisłość: „jesteś uzależniona od grania w gry, ale grasz w gry na playstation, i niby jest to substytut jak e-papieros? Coś tu nie gra”. I powiem od razu, gra. Kluczem w całym zagadnieniu są „nowe uniwersa”, jak i „ile razy można przejść tę samą grę”. Od lat gram w produkcje, które są zamknięte i nie mogą od siebie uzależnić, ponieważ prędzej czy później przejdzie się wszystkie wątki fabularne, zrobi wszystkie zadania, zdobędzie wartościowe zbroje. Dlatego, kiedy mam ochotę sięgnąć po papierosa, staram się zabić to pragnienie e-papierosem. 
Drugim, ważnym faktem jest to, że na playstation: gdybym posiadała w domu mocniejszy sprzęt, a mówiąc o mocniejszym sprzęcie, mam na myśli komputer stacjonarny, „potwora” do gier, miałabym problem, i to nie mały problem. Prawdopodobnie nie siedziałabym teraz, nie pisała tego wszystkiego, bo odpaliłabym sprzęt, zainstalowała grę i zniknęła z życia na dzień, dwa, miesiąc, rok, a może sześć lat? Już mam za sobą sześć lat; sześć lat w grze World of Warcraft.
Największą przeszkodą w powrocie do nałogu jest fakt, że nie posiadam odpowiedniego komputera. Gdybym go miała, walka z nałogiem byłaby niezwykle trudna. Łatwiej nie palić papierosów gdy się ich po prostu nie ma, a trudniej gdy ma się świadomość, że leżą na dnie plecaka schowanego w schowku pod tapczanem (a schowało się je na czarną godzinę). 

ale jesteś żałosna

Otwarcie o uzależnieniu zaczęłam mówić kilka miesięcy temu, ale nie więcej jak dwa lata; spotykałam się z różnymi reakcjami ludzi. Najlepiej reagowali ci, którzy znali ten problem; którzy też są uzależnieni. Większość ludzi jednak nie rozumiała mojego problemu; nie rozumiała, jak można uzależnić się od gry i dlaczego mówię o sobie jako o uzależnionej, skoro nie gram już sześć lat. Widziałam to w ich oczach; widziałam momentami kpinę. 
Ponieważ niektórzy kpili z mojego uzależnienia. Twierdzili, że jestem żałosna. Bo dałam się wciągnąć w grę... Choć pewnie zauważyłeś, że to nie gra mnie wciągnęła, ale ludzie. Myślisz, że sekta cię nie wciągnie? Wciągnie, i nawet nie zauważysz kiedy. Bo ludzie z sekty będą w stanie dać ci to, czego nie są w stanie dać ci ludzie z otoczenia. Pokochasz ich towarzystwo tak bardzo, że nim się obrócisz, uzależnisz się od niego. I tak było właśnie ze mną.
Grałam po kilkanaście godzin dziennie, przyklejona do komputera. Można powiedzieć, że „prawie przegrałam życie”; ale przyznam się szczerze, nie żałuję ani godziny spędzonej w grze. Moja relacja z bratem w końcu zaczęła być zdrowa, zaczęliśmy się dogadywać i doceniać. Poznałam wiele wspaniałych osobowości, usłyszałam wiele ludzkich dramatów. Ludzie nie grali by grać, ale grali by mieć z kim pogadać. Cały klan to była jedna wielka poradnia psychologiczna - ludzie radzili sobie od podstaw w gotowaniu, poprzez dramaty w małżeństwie czy problemy z nauką. Jestem wdzięczna ludziom, których poznałam, bo dzięki nim nigdy nie miałam okresu buntu.
Prawda jest taka, że najwięcej jest ludzi uzależnionych od gier mmo; ludzi, którzy utrzymują stały kontakt z innym człowiekiem. Rozumiem mechanizm wciągania; rozumiem potrzebę akceptacji przez społeczeństwo, bez konieczności zmieniania samego siebie. Bo ja nigdy nie chciałam palić, pić do nieprzytomności, nosić kusych spódniczek i chadzać po imprezach, jednocześnie kłócąc się z rodzicami. Chciałam by ktoś mnie zaakceptował taką, jaką jestem: lubiłam pisać, lubiłam pomagać, lubiłam grać. I zostałam zaakceptowana przez społeczeństwo w grze World of Warcraft.

Brzmi tak idyllicznie, że niemalże nie ma w sobie niczego złego. Niemalże. Prawda jest taka, że nawet spędzając każdą wolną chwilę przy komputerze, nie można do tego świata wejść: poza monitorem nadal jest świat, ten właściwy świat. Świat, w którym nadal są ludzie, którzy nas nie lubią; problemy, których nie rozwiązaliśmy i rzeczy, które powinniśmy zrobić. W porę to zauważyłam i uwolniłam się od nałogu, dzięki czemu studiuję, prowadzę tę stronę, piszę powieści i poznaję nowych ludzi, a jednocześnie relacje ze starymi znajomymi poprawiają się.
Nie jest łatwo. Nikt nie powiedział, że to będzie proste: wyrwanie się ze świata, w którym jest się kimś i życie w świecie, w którym jest się szarą jednostką na ulicy. Niemniej, zasmakowałam owocu jakim jest „bycie kimś”, wiem jakie to uzależniające, i smaczne jednocześnie, więc gdzieś tam nadal chcę być kimś. Ale już nie w wirtualnej rzeczywistości, ale tej, naszej. Czasami kusi mnie by pójść na łatwiznę, zalogować się, stworzyć postać, znaleźć nowy klan i stać się kimś. Wiem, że dałabym radę z palcem w nosie; że każda instancja, każda lokacja i każde zadanie jest znane przeze mnie na pamięć. Wiem co zdobyć, gdzie zrobić i za ile sprzedać, by w krótkim czasie dorobić się majątku. Wiem to, i kusi. Cholernie kusi.
Ostatnie tygodnie żyję w wielkim pociągu do mojego narkotyku: gdyby nie to, że nie mam komputera, już bym grała. Zniknęłabym na dzień, dwa, tydzień, może miesiąc, a może i cały rok. 

problem uzależnienia jest powszechny

Problemem gier nie jest to, że niektórym odbija i wychodzą na ulice z mieczem, chcąc zabijać. To naprawdę odosobnione przypadki, które nie wytrzymały presji rzeczywistego świata, i pogubiły się w tym wirtualnym. Prawdziwym problemem gier (mówiąc gra, mam na myśli mmo, czyli multiplayer) jest to, że oferują wspaniały świat z innymi, myślącymi ludźmi. Gdzie o sukcesie lub porażki decyduje nie gracz z ustawieniami botów, ale każdy z osobna; gdzie każdy podejmuje własne, świadome decyzje. I wiem, że łatwo wpaść w nałóg; cholernie łatwo. Bo bycie dobrym liderem w grze to bycie wygrywem, tyle powiem.
Dlatego wiem, jakim ryzykiem są gry: mówię w liczbie mnogiej, bo World of Warcraft nie jest jedynym źródłem uzależnienia. Niesławny Lol (league of legends), Guild Wars, Metin, Lineage, czy chociażby gry po łączu: Battlefield, World of Tanks czy, uwaga, Counter Strice: GO.
Pomijając wszelaką agresję wśród graczy (wiem o czym mówię, mnie samej zdarzyło się siarczyście przekląć gdy „amator” przebijał aggro), muszę przyznać, że to w CS:GO pokładam największą obawę co do uzależnienia. Sama jestem graczem, który lubi fantasy i rpg; świat, który ma problemy i któremu ja pomagam. Jednakże wiem, że są gracze, dla których największą przyjemnością nie jest otwarty świat, ale możliwość „wklepania” przeciwnikowi. Wiem o tym, ponieważ mój World of Warcraft oferował rozgrywki między graczami; rozgrywki, której ja - notabene - nienawidziłam. Wiem, że grą oferującą zabijanie przeciwnika bez levelowania i poznawania świata jest właśnie CS:GO. Dlatego też wiem, że uzależnić się od tak prostej gry jest łatwo: uzależniają ludzie, a raczej silna potrzeba udowodnienia im lub zaimponowania, tym bardziej, gdy gra się z najbliższym otoczeniem.

Będąc osobą uzależnioną, wiem jakie to ciężkie. Ciężkie jest nie tylko przyznanie się przed sobą - mnie zajęło to kilka lat - ale też przyznanie się przed innymi. Jeśli nie potrafisz zrozumieć uzależnienia od „grania w gry” i gdzieś tam się śmiejesz z kogoś, kto w te gry gra - prawdopodobnie jesteś jedną z przyczyn, dlaczego to robi. Nie akceptujesz go, więc ten ktoś szuka akceptacji wśród innych ludzi. Nie rozumiesz dlaczego woli wbić kolejny level albo zabić jakiegoś potwora zamiast pójść na piwo; podczas gdy on nie rozumie przyjemności pochodzącej z picia piwa. Dla niego granie jest ucieczką od tego, że jest nijaki; ratuje go to, że w tym wirtualnym świecie jest kimś.
Jeśli chcesz kogoś wyciągnąć z nałogu, nie pozwól mu odczuć, że jest dziwny przez swój nałóg. Pokaż mu, że jest kimś w świecie, który jest rzeczywisty. Wyjście z nałogu wymaga wsparcia, ale też przede wszystkim silnej woli. Sama się uwolniłam, i sama się trzymam z dala od gry. Jednakże wystarczy mi dziesięć minut, bym znów się wciągnęła. Wystarczy, że zobaczę film na youtube, zobaczę fanarty lub obejrzę premierę w kinie. To wystarczy, bym poczuła to przyciąganie.
Równie ważne jest to, by ktoś zdawał sobie sprawę ze swojego nałogu: wyciągnięcie wtyczki od internetu nie rozwiąże problemu; pojawi się agresja. Słowna, może fizyczna. Dlaczego? Bo właśnie sprawiłeś, że kogoś zawiódł; podkopałeś jego autorytet. Nikt tego nie lubi, a gracz - dla którego autorytet wybudowany w grze jest bardzo ważny - potrafi dla tego autorytetu stracić nerwy. Do leczenia tego potrzebny jest czas, cierpliwość i wyrozumiałość.
I chciałabym podać ci krótki, szybki sposób na to, by partner/ka, kolega/koleżanka czy dziecko wyszło z nałogu w ciągu kilku dni. Chciałabym, ale taki nie istnieje. To sam uzależniony musi poznać swoje priorytety w życiu. Mnie uzależniło uznanie innych ludzi, i być może „sława”. Dlatego ta strona jest w pewnym sensie e-papierosem na tę potrzebę. Tak jak granie w zwykłe gry zastępuje potrzebę rozrywki, tak wypstrykando jest zaspokojeniem potrzeby uznania. Ktoś zalajkuje, ktoś skomentuje, ktoś udostępni. To dla mnie lekarstwo z chorobą, i przyznaję się do tego niechętnie.


O tym, jak bardzo jesteśmy uzależnieni - ja i moi najbliżsi - świadczy to, że kiedy raz wejdziemy na temat WoWa, nie zejdziemy z niego do momentu, aż po prostu nie rozejdziemy się do domów. I na co dzień potrafimy rozmawiać o wszystkim: o książkach, filmach, grach różnego typu. Jednak wystarczy poruszyć minimalnie kwestię WoWa, i po nas.
Najczęściej jest to poruszany temat, kiedy wchodzi nowy dodatek i spekulujemy nad możliwościami, jakie wprowadzi (przy jednoczesnym braku możliwości sprawdzenia tych spekulacji). Jednakże, największe pole do tematów dała nam premiera filmu Warcraft: Początek, gdzie słowo daję, jeden przed drugim pokazywaliśmy albo przekręcone motywy, albo ich idealne odwzorowywanie. Tematem dyskusji między innymi był temat: co było pierwsze, nocne czy wysokie (krwawe) elfy. Dyskusja, a nawet kłótnia, która ciągnęła się przez kolejne kilka dni.
Jak widzisz, mimo że nie gramy od lat, temat potrafi nas wciągnąć; z łatwością toniemy we wspomnieniach i waśniach sprzed wielu lat. Jesteśmy uzależnieni, i będziemy do końca naszych dni. Z nałogu się nie wyrośnie, i choć może ci się wydawać on „przereklamowany”, to wiedz, że jest to problem. Ostatnie dni nie potrafię myśleć o niczym innym jak o tym, czego nie zrobiłam w WoWie: jakich planów nie zrealizowałam. Arthas i Anzu to początek alfabetycznej listy, która - tak szczerze - nie ma końca. Bo kiedy uda mi się zdobyć Anzu, będę chciała coś innego, coś świeższego. Co więcej, twórcy gry uniemożliwiają spełnienie wszystkich zachcianek, wprowadzając coraz to nowsze dodatki, w tym przedmioty, zadania, miejsca i przeciwników.
I tak: na przejście jednej instancji potrzeba minimum trzech godzin: trzech godzin bez porażek, potknięć, czekania i narzekania innych. Jest to do zrealizowania? Powiem szczerze, cholernie trudne, bo zawsze się na kogoś czeka, zawsze ktoś narzeka i zawsze zdarzy się niefortunna czystka.

Tak: prawie przegrałam życie, ale wygrałam jednocześnie. Udało mi się uwolnić, ale nadal jestem skuta niewidzialnymi kajdanami nałogu; nałogu, z którego nigdy nie wyjdę. Jeśli nie masz żadnego uzależnienia - a wierz mi, że pewnie go masz - nie jesteś w stanie wyobrazić sobie tej męki. Chociaż, może? Kochasz kawę? Wytrzymaj bez kawy. Kochasz czekoladę? Wytrzymaj bez czekolady; bez papierosów, bez piwa, bez facebooka i internetu. Jesteś w stanie wytrzymać bez internetu?
Jeśli nie potrafisz sobie wyobrazić jednego dnia bez scrollowania facebooka i przeglądania śmiesznych stron, jesteś uzależniony. I to, czego ty nie jesteś w stanie sobie wyobrazić, ja przeżywam każdego dnia. Czasami boli mocniej, czasami słabiej, ale gdzieś mnie w podświadomości gryzie. A gdyby tak zapalić? A gdyby tak kosteczkę? Przecież nie zaszkodzi mi jeden buch czy jeden gryz, prawda?

Niestety, jeden gryz czy jeden buch sprawi, że przegram życie. 

piątek, 8 lipca 2016

#177 Wyglądasz jak milion dolarów, ale...

#177 Wyglądasz jak milion dolarów, ale...


Żyjemy w dziwnych czasach; czasach, gdzie promuje się zdrowy tryb życia i bycie fit. Modne jest jedzenie bezglutenowe, noszenie rozmiaru „36” i używanie najdroższych kosmetyków. Najgłośniej trąbi się o promocji z Rossmanie, by kobiety mogły nakupić sobie tuszy, szminek i mnóstwa innych rzeczy po to, by wyglądać ładnie. Siłownie i trenerzy osobiści to codzienność. Dbamy o swój wygląd - nie powiem, że tak jak Grecy - ale mamy obsesję na punkcie wyglądania „dobrze”. Zapominamy jednak o tym, że wygląd to nie wszystko. Można wyglądać jak milion dolarów, ale należy pamiętać, że w Monopoly też jest milion dolarów - bezwartościowy milion. 

Wyrażenie: przerost formy nad treścią najczęściej stosowany jest w stosunku do dzieł. To wyrażenie znaczy, że forma jest piękna, staranna i dokładna w detalach, lecz przekazywana treść jest najzwyklejszą chałą. W pierwszej kolejności powiedziałabym o romansach - dzieła nie posiadające żadnej głębi, z przewidywalną fabułą i płytką bohaterką, zapisane niezwykle zawiłym (i jednocześnie przystępnym) językiem. W literaturze to nie zbrodnia, bo są koneserzy takiej literatury, prawda? Są kobiety czytające ukradkiem w autobusie czy w tramwaju, z wypiekami na twarzy i szklącymi oczyma. Przerost formy nad treścią w literaturze jest nieszkodliwy, bo choć nie prezentuje się najlepiej, mówimy o literaturze. 
Książkę można odłożyć na regał, wyrzucić do kosza a nawet spalić; możemy jej nie kupić, przesunąć na półce by sięgnąć po coś nowego. Książki to papier, drogi papier, z którym możemy zrobić co chcemy. Co prawda, znajdą się głosy sprzeciwu - głosy rozsądku, że wyrzucanie książek to grzech, że zbrodnią jest zaginanie rogów, a tam gdzie pali się książki, wkrótce zacznie palić się ludzi. Jednakże, przerost formy nad treścią to problem nas, ludzi, nie literatury, filmów czy obrazów. To nasz problem.
Ze zjawiskiem przerostu formy nad treścią spotykam się każdego dnia, rozmawiając z ludźmi. Nim usłyszę co mają do powiedzenia, zobaczę jak wyglądają, i nie raz wyglądają jak „milion” dolarów. Po bliższym poznaniu i pierwszych wypowiedziach wiem, że to milion z monopoly.

przerost formy dla niej


Męski przerost formy ma wiele form, bo to zjawisko ma wiele twarzy, a co więcej, jest to skrajnie indywidualne. Tak jak w literaturze: ja nie lubię romansów za mdłe bohaterki i słabą fabułę, tak ktoś zaczytuje się w takich dziełach bez pamięci, bo po prostu uwielbia w ten sposób spędzać wolny czas - na czymś lekkim i przyjemnym.  
Wysportowane ciało to coś, co kręci nas, kobiety, i to bez wyjątku. Różnimy się może w stopniu „wysportowana”, bo dla jednych wystarczy smukła sylwetka, a inne zaś wymagają pięknie zarysowanego kaloryferka. Jedne z nas nie życzą sobie ani grama tłuszczyku, a inne uważają, że same mięśnie są le fu. To nasza indywidualna kwestia, prawda? Możemy kłócić o gustach i guścikach, ale to o czym chcę powiedzieć w tym artykule jest fakt, że istnieje jeszcze jeden narząd, który należy ćwiczyć - jest nim mózg. 
Nie powiem, że lwia część wysportowanych mężczyzn ma papkę zamiast mózgu; nie powiem też, że jest to połowa. Liczby w tej kwestii nie grają znaczenia, bo chodzi mi o sam fakt, że niektórzy tak bardzo gnają za idealną sylwetką, że zapominają o umyśle. Są dwie możliwości: albo nie mają czasu na to by czytać i wyrabiać swoje światopoglądy oparte na czymś więcej niż internetowych memach; albo mają czas, ale uważają, że ciałem nadrobią wszystkie inne braki. 
Może i tak być, że Pani, widząc wysportowanego Pana, wydala mózg wraz ze śliną i przestaje liczyć się fakt, że nowy wybranek jest przeciętnie (albo i mniej) inteligentny, a jego poglądy i zainteresowania ograniczają się do tego, co wyłuskał w otchłani internetu. Poznamy takiego jegomościa między innymi po słownictwie, a raczej jego ograniczonych możliwościach; o nieumiejętności przekuwania myśli w słowa za pomocą innych słów niż popularne wulgaryzmy. Prawda jest taka, że przekleństwa wystarczą nam do komunikowania się na poziomie „zrozumiałym”, co udowodnił Furious Pete w czterominutowym filmiku o nauce języka polskiego. Choć jest Amerykaninem, w idealnym stopniu przedstawił znajomość czasowników... właściwie, znajomość jednego czasownika; w odpowiednich odmianach daje możliwość stworzenia zrozumiałego komunikatu. Czasownika stosowanego przez większość internetowych użytkowników. I w tym miejscu uczcijmy minutą ciszy pozostałe wyrażenia przedstawiające czynność [*].
Niemniej, ciężko spotykać się z człowiekiem, który ma ograniczony zasób słownictwa i równie ograniczoną listę tematów do porozmawiania. Nie można całego życia spędzić w łóżku na uprawianiu seksu; co więcej, każdy z nas się starzeje i ten przystojny, wysportowany mężczyzna za kilka lat będzie wyglądać inaczej, mniej pociągająco. Co wtedy pozostaje? Bo intelekt w takim przypadku nie jest nijak przyciągający, a raczej jest jego znikoma obecność...

przerost formy dla niego


Nie ma co ukrywać, że nie ma bardziej żenującej sytuacji, gdy umawiasz się z dziewczyną i...
Od początku: poznajesz przez internet dziewczynę. Nie dość, że ładna, to jeszcze całkiem kumata. Widać, że coś ze szkoły wyniosła, coś tam w głowie kiełkuje. Rozmawia się całkiem przyjemnie, a to wysyłacie sobie wiadomości, a to na czacie dudnicie do czwartej nad ranem. Dziewczyna marzenie! Z twarzy taka jak trzeba, figura też niczego sobie. W końcu przychodzi ten pamiętny dzień, umawiasz się z nią na ławeczce w parku; i to nie byle jakiej ławeczce, tylko takiej, że żadne się nie pomyli. 
Idziesz na spotkanie, wystroisz się, wyżelujesz włoski; widzisz ją z daleka, widzisz jak się uśmiecha. Jest taka, jak na zdjęciach, aż nie możesz uwierzyć, że to wszystko prawda. Podchodzisz z bijącym sercem, witasz się grzecznie i czekasz na odpowiedź. Nie ma co ukrywać, nie ma bardziej żenującej sytuacji niż ta, gdy ta dziewczyna anioł otworzy usta i się odezwie. Wszystko *brzydkie słówko* strzelił. 
Ładna i atrakcyjna dziewczyna jest ładna i atrakcyjna do momentu, w którym otworzy usta. Jeśli mówi ładnie, ale głupio - zostanie jej to wybaczone, bo jest ładna, a ładne z natury są głupiutkie jak Kubuś Puchatek. Problem pojawia się w momencie, gdy masz wrażenie, że wybranka serca jest mężczyzną. Mówi jak mężczyzna, a przede wszystkim, klnie jak mężczyzna. I nie mówię tutaj o barwie głosu, a sposobie wyrażania się. 
Nie ma co ukrywać, przekleństwa i rzucanie mięsem nie są cool. Niektórzy jednak nie zdają sobie z tego sprawy, i choć wyglądają jak dziewczyny z obrazka, nie potrafią sobie znaleźć partnera, który by to docenił. Bo taki język doceni przede wszystkim Seba z osiedla, czyli ktoś, komu nie zależy na inteligencji czy obyciu; siary wśród kumpli nie zrobi. Gorzej ma taki Jasio z dobrej rodziny, obracający się w snobistycznych kręgach. 
Przyznaję się bez bicia, sama klnę; czasami klnę jak szewc. Moi najbliżsi nauczyli się, że u mnie sławne wyrażenie kończące się na mać niejako pełni funkcję „dzień dobry nie jest dobry”. Przekleństw nauczyłam się na studiach, o dziwo, i raczej ciężko mi będzie je wyplenić ze słownika użytkowego. Posiadam jednak, poza twarzą prezentowaną najbliższym, drugie oblicze: oblicze oficjalne. W nieznanym mi towarzystwie, albo wśród ludzi których znam pobieżnie, bądź też w dyskusjach internetowych prezentuję dokładnie to oblicze, jakie prezentuję teraz - kurtuazyjne. 
Posiadam potężny zasób słów, którymi potrafię opisać wiele sytuacji, zdarzają się jednak takie, które nie przystoi skomentować w inny sposób, jak mówił Furious Pete.

przerost formy artystycznej 


O przeroście formy nad treścią chciałam pisać wielokrotnie, ale za każdym razem moje spostrzeżenia ograniczały się: dla niej i dla niego. Jednakże, dzięki nieograniczonemu dostępowi do internetu, byłam świadkiem dyskusji wykraczającej poza dobre wychowanie; wykraczające poza zwykłą dyskusję. Toczyła się ona między dwoma artystami. Przyczyna sporu? Nieważna. Ważniejsze było to, że jeden z rozmówców czuł się usprawiedliwiony faktem, że „coś wydał”. I ta świadomość, że jego tekst sprzedaje się w księgarniach sprawiła, że poczuł się bezkarny i innych najzwyczajniej w świecie wyzywał. 
Kiedy pierwszy raz zwyzywał jedną z uczestniczek dyskusji od „lewackich kurew”, zwróciłam mu grzecznie uwagę, że wyzywanie w ten sposób ludzi nie świadczy dobrze o mówiącym. Odparł, że ma uznanie wśród wielu środowisk filozoficznych oraz literaturoznawczych. Nadal nie wiem co ma uznanie do braku dobrego wychowania, ale dyskusja była kontynuowana. Pozostałe dyskutantki były wyzywane od przygłupich krów, mówił o ograniczeniu pojmowania, a nawet wywlekał na światło dzienne orientację jednej z rozmówczyń (mówiąc jednocześnie, że wszystkie zboczenia powinno się leczyć) tylko po to, by zarzucić jej później, że tą orientacją się broni. 
Żadna z kobiet dyskutujących nie użyła przekleństwa i nie obrażała w sposób tak jawny, jak robił to on. I choć nie brałam udziału w dyskusji jako takiej, za każdym razem upominałam Pana Artystę; mówiłam, że reprezentuje bardzo niski poziom kultury osobistej jak na kogoś, kto takową kulturę tworzy. Za takie upominanie również zostałam obrażona, na co nie zareagowałam, bo zwykłe wulgaryzmy gdzieś tam śmignęły obok ucha i nie pozostawiły na mojej duszy ani grama żółci tego człowieka. 
Ten Pan Artysta okazał się doskonałym przykładem przerostu formy nad treścią. Od artystów, a tym bardziej pisarzy i poetów wymagamy kultury osobistej. Jesteśmy zaklinaczami słowa, jesteśmy elitarną grupą w jakimś tam stopniu budującą kulturę; niestety, ten Pan zawodzi w swojej roli. Zawodzi jako prekursor. 
To, że udało się coś osiągnąć i zdobyć jakieś uznanie, jednocześnie nie zezwala na chamskie traktowanie innych artystów, ba! Innych ludzi. Zostałyśmy w dyskusji potraktowane jak śmieci, choć ani temat dyskusji, ani sama dyskusja nie były tego warte; bo w tejże rozmowie nie działo się nic, za co mogłybyśmy zostać obrażone. 


Nie ukrywam, że kiedyś i mi sława uderzyła do głowy; byłam opryskliwa, nieuprzejma w stosunku do innych, mniej doświadczonych twórców. Na szczęście, „ogarnęłam się” i zamiast patrzeć z wysoka, wyciągałam pomocną dłoń. Zrozumiałam, że mój „sukces” nie jest jednocześnie zielonym światłem na traktowanie ludzi w sposób chamski. Teraz staram się kierować pokorą; bo wiem, że idąc po drabinie w górę, mogę równie dobrze spaść w dół, a im więcej przyjaznych dłoni zacznie mnie łapać po drodze, tym mniej bolesny będzie upadek.
Wracając jednak do przerostu nad treścią. Przedstawiłam trzy sytuacje, w której kulała: inteligencja/wiedza, sposób wysławiania oraz kultura osobista. Patrząc na to, co dzieje się w telewizji; czym faszerują nas programy paradokumentalne, takie jak obrady sejmu, gdzie rzekomo znajduje się „elyta” narodu, nie ma się co dziwić, że jesteśmy narodem chamów i prostaków o wyglądzie 10/10. W końcu, kobieta z wykształceniem wyższym, ubrana elegancko i dokładnie, krzyczy i obraża dyskutantów będąc na mównicy. Czy tak się godzi? Nie, nie godzi.
Nigdy nie zapomnę jak siedziałam kiedyś na wykładzie profesora M., i zaczął nam opowiadać o kłótni profesorskiej. Podczas konferencji padło dość kontrowersyjne pytanie, i po kilku minutach uczestnikom puściły nerwy. I wówczas profesor M. z poważną miną powiedział:

„Proszę państwa, jakie padały tam obelgi, i zakuty sarmacki łeb nie był najgorszą z nich.”
Mimowolnie uśmiechnęłam się, wyobrażając sobie dyskusję tych panów; gdyby dyskusja na ten sam temat toczyłaby się między przeciętnym Kowalskim i Nowakiem, nie mogłabym tak lekko cytować wypowiedzi, a przy wersji audio słyszalne byłby głównie piski. Przekleństwa i wulgaryzmy tak weszły nam w krew, że nie jesteśmy w stanie komunikować się bez nich. Jedni klną więcej, inni mniej, ale gdzieś tam przewinie się przecinek adekwatny do uczuć. Sama klnę, jak powiedziałam, i podziwiam tych, którzy tego nie robią w ogóle; jednocześnie klnę tylko w rozmowie z najbliższymi, przy których mogę sobie pozwolić na użycie brzydkich wyrazów, głównie rzuconych w powietrze. Potrafię nie kląć, a Ty? 

Sposób wysławiania a kultura osobista niejednokrotnie idą ze sobą w parze: bo kiedy klniemy? Kiedy jesteśmy zdenerwowani; a zdenerwowani jesteśmy wtedy, gdy z kimś dyskutujemy. I nie rzucamy przekleństwami w powietrze, a w kogoś. Żeby mu dosrać, żeby pokazać jakim jest chamem i prostakiem, jak ograniczony umysł posiada. Chcemy go „naprostować”, ale nie mamy cierpliwości by tłumaczyć. Jeśli zaś chodzi o inteligencję/wiedzę, można to podsumować tylko słowami Tyriona Lannistera:
„Tak jak miecz potrzebuje ostrzenia, tak umysł potrzebuje książek.”
Tak jak pisałam na początku, promuje się zdrowy tryb życia i bycie „fit”; dla ludzi ważniejsze jest to, jak wyglądają niż to, jak się wysławiają czy jaki poziom kultury ze sobą reprezentują. Bo płaski brzuch, kaloryferek i wizyta u fryzjera są na pierwszym miejscu. Jaki mam argument na poparcie swoich słów? Cóż, kto nie słyszał o wielkiej promocji z Biedronce, gdzie setki tytułów sprzedawano za pięć złotych? Wiem, że odwiedziłam cztery lokalne biedronki, grzebiąc w stosach jak „dzika świnia”; i kiedy ja, sama, wertowałam, przeglądałam i czytałam, opodal przy stoisku z butami toczyły się spory.
Grupa sześciu kobiet zażarcie dyskutowała o tym, które buty kupić: przytaczały mnóstwo argumentów, przegadując się „dlaczego te, a nie inne”. Twardo. Byłam w czterech biedronkach, w każdej biedronce kółkiem zainteresowań nie były - jak oczekiwałam - książki za grosze, ale buty w cenach typowego sklepu obuwniczego.

... wartość miliona z monopoly.


Żyję już trochę, trochę ludzi poznałam i wielokrotnie spotkałam się, że ludzie kreowali się na kogoś, kim nie są; udawali że wiedzą o rzeczach, o których nie mieli pojęcia (i gdy spotykali kogoś, kto wiedział, nie potrafili ustąpić i twardo walczyli o swoją „rację”). Mogłabym przytaczać wiele sytuacji: księża mówiący o małżeństwach, analfabeci o kiepskim stanie współczesnej literatury czy klnący jak szewc dres o braku kultury u młodzieży. Kojarzysz takie przypadki? Pomyśl, ile ich masz w ciągu dnia? Zdradzająca kobieta narzekająca na niewierność mężczyzny (czy też psiocząca na niego, bo śmiał ją zostawić); ktoś tytułujący się mianem „szczerego” obrażający się za szczerość. Może to być koleżanka z klasy, co narzeka na „wielce dorosłą” pijącą alkohol młodzież , a sama kopci jak smok?
W języku polskim istnieje bardzo ładny rzeczownik opisujący takie zjawisko: hipokryzja. Oczywiście, wszyscy nienawidzą hipokrytów, bo to ludzie o wężowym języku, zdradliwi i obłudni; jednocześnie na powyższych przykładach można każdemu człowiekowi na ulicy zarzucić hipokryzję. Dlatego nie użyłam tego wyrażenia wcześniej. Wolę mówić o milionie z monopoly; bo można mówić o swojej wartości, ale jaka ona jest naprawdę, pokaże czas. 

poniedziałek, 4 lipca 2016

#176 Dziewczyno! Chcesz czekać na księcia z bajki? To czekaj nawet do usranej śmierci. JA uwalniam się sama i SAMA go znajdę (i uratuję).

#176 Dziewczyno! Chcesz czekać na księcia z bajki? To czekaj nawet do usranej śmierci. JA uwalniam się sama i SAMA go znajdę (i uratuję).


Kobiety czekają: czekają aż mężczyzna zagada; aż zadzwoni; aż zaprosi na randkę, czy jak pisała Rosaline*, aż się oświadczy. Pewnie też czekasz aż chłopak z klasy w magiczny sposób domyśli się, że ci się podoba i że ma zagadać pierwszy. Pewnie widzisz tego nieśmiałego chłopaka w autobusie, który ukradkiem zagląda na ciebie; i pewnie czekasz, aż to on podejdzie do ciebie i zapyta o numer. Czekasz. I czekasz. 
Nie podejdziesz pierwsza, bo tak nie wypada! W końcu jesteś kobietą, i to kobiety powinny być zdobywane, prawda? Podzielę się z tobą magicznym sekretem: nie jesteś księżniczką (nawet jeśli tatuś powtarzał coś innego). Nie jesteś księżniczką w wieży, która musi czekać aż rycerz pokona smoka. To ty jesteś rycerzem. I smokiem. I księżniczką może też, ale nie tylko nią. 

Chcesz czekać? 

Czekaj, ale nie płacz później, że taka „ja” ukradła ci go sprzed nosa. 


Jestem kobietą, która jest zmęczona wiecznym czekaniem aż ktoś coś za mnie załatwi; jestem zmęczona odgrywaniem roli „słabej płci”. W jaki sposób to wygląda? Kiedy miałam naście lat, zepsuł się przycisk odpalający stary komputer stacjonarny. Zadzwoniłam do brata, mówię mu jak sprawa się rysuje: „wrócę wieczorem”, powiedział, a ja odparłam: „poinstruuj mnie”. Powiedział mi, że mam rozkręcić obudowę i oddzwonić, gdy skończę. 
Jak powiedział, tak zrobiłam. Później znów, na głośnomówiącym i opisuje mi wnętrze komputera, kabli, co mam jak przełączyć. I co? Komputer odpalał na „resecie”. Działał? Działał. Później poszło z górki: kodowanie html, instalacja stron, ogarnianie kodów; proste komendy systemowe, i tak dalej, i tak dalej. 
Owszem, nie zawsze „Zosia-Samosia” spełniła swoje zadanie, bo przy prostym instalowaniu systemu Windows spaliłam komputer na cacy; no ale, zdarza się najlepszym. 

I tak mijały lata. Nie było „czekaj”, tylko „powiedz mi jak”. Potrafię rozkręcać sprzęty i lutować poprzecinane kabelki, potrafię sobie wymontować akumulator z samochodu i podpiąć go pod prostownik; potrafię sobie włosy farbować, zacerować, uszyć, naprawić. Nawet z przenoszeniem ciężkich przedmiotów nie ma „czekaj”. Wyciągnąć koła z samochodu i zanieść je do garażu? Bez problemu! Przecież można je toczyć. Przenieść rogówkę? Kładę ją na dywanie i przeciągam. I tak dalej, i tak dalej: nie mam mięśni, ale mam mózg i potrafię z niego korzystać. 

Podobnie sprawa ma się z „czekaniem” na księcia. Zamiast siedzieć w wieży i wyglądać na wybawiciela, sama ubiłam smoka, wdziałam się w zbroję i ruszyłam w świat. Cóż znaczy ta metafora? Nie czekam aż „zagada”; sama podchodzę i pytam o numer. Kiedyś, oczywiście, czekałam. I czekałam. I doczekać się nie mogłam. Zmęczona bezczynnością i tym, że to co najciekawsze mnie omija, zdecydowałam się coś zmienić w swoim życiu; a tym czymś była bierność. 

Zacznę od sytuacji trywialnej: rozmowy na portalach randkowych. 
Przez krótki czas miałam założone konto na Badoo, i sobie tak przeglądałam profile, dawałam serduszka i zaczynałam rozmowę z Panami, którzy mi się podobali. Oczywiście, oni czuli przewagę: w końcu to JA zagadywałam ICH, więc pewnie desperatka. Próbowali to wykorzystać, zaraz proponując wyjście na kawę, albo zwyczajnie zapraszali mnie na seks. Czy przejmuję się tym, że uznawano mnie na desperatkę? Otóż: nie. Z prostego względu: portale randkowe z góry nastawione są na podryw, więc jeśli na portalu kobieta pisze pierwsza - jest desperatką. Jednakże, byli też rozmówcy, którym zaimponowała moja pewność siebie, i to, że „nie czekałam” aż zagadają. 
Ale, ale, jak się mają sprawy gdy wyjdziemy z bezpiecznego internetu na ulicę? Tam, moja droga, dzieją się cuda. 

Był czas, kiedy widywałam pewnego Pana jeżdżąc autobusem: widywałam go regularnie, dzień w dzień. On uśmiechał się do mnie, ja do niego. I tyle. Uśmiechaliśmy się do siebie. Przez pieprzone trzy miesiące. 
W końcu, zmęczona czekaniem, postanowiłam go zagadać. Wysiadł na przystanku, a ja zaraz za nim. Nim dostrzegłam w którą stronę poszedł, minęła chwila. Zrobił się między nami dystans i w normalnych warunkach przeciętna dziewczyna na moim miejscu powiedziałaby sobie: „następnym razem”. Ale ja powiedziałam stanowcze: NIE. Zauważyłam go w tłumie, poprawiłam torbę i idę za nim. Idę, idę, dystans się powiększa. No co to? Podwijam kiece i lece, za nim. 
On szedł szybciej jak ja biegłam, więc biegłam coraz szybciej, i szybciej. W końcu go dogoniłam, złapałam za ramię i... Jako, że nigdy nie byłam długodystansowcem, albo biegaczem w jakimkolwiek tego słowa znaczeniu, domyślasz się jak wyglądałam. Cała czerwona na twarzy, zlana potem, zdyszana jak wściekły pies. I zamiast powiedzieć „cześć, jestem Natalia, dasz mi swój numer”, wysapałam zdenerwowana: „Czy ty masz pojęcie jak szybko chodzisz?”. 
Teoretycznie: byłam spalona. Nie wyglądałam tak ładnie jak w autobusie, do tego zamiast zarzucić zalotnym tekstem i zatrzepotać rzęsami, złapałam człowieka za ramię, podtrzymując się na nim (bo prawie zemdlałam z wysiłku) zaczęłam go opieprzać, że za szybko chodzi. Zdyszana jak pies, podkreślę jeszcze raz. 
To nie miało prawa się udać, ale co? Udało się. On stał tak, podtrzymując mnie i słuchając moich pretensji z otwartymi z wrażenia ustami, bo: po pierwsze, goniłam go by zagadać; po drugie: opieprzałam go za to, że go nie mogłam dogonić. W końcu się przedstawiłam, on też, odprowadził mnie pod wydział, wymieniliśmy się numerami i voila
Oczywiście, cała akcja miała miejsce z samego rana, koło siódmej. Zajęcia miałam do godziny piętnastej; poszłam na autobus, ledwie do niego wsiadłam i zajęłam miejsce, wyciągnęłam telefon i napisałam do porannego „oprawcy”. Czy nam wyszło? Nie, ale spotykaliśmy się jakiś czas, miło było, mam miłe wspomnienia i w ogóle. 

Innym razem postanowiłam zagadać miłego Pana na dworcu autobusowym. Stał z boku i słuchał muzyki. Poprawiłam włosy, dodałam sobie otuchy i „podbiłam”. Uścisnęliśmy sobie dłonie, przedstawiłam się grzecznie, zaczęliśmy rozmawiać. Przesympatyczny jegomość ciepło przyjął moją zaczepkę. W pewnym momencie pyta się mnie o studia, odpowiadam „filologia polska”, a on „moja żona uczy polskiego”. 
Moja mina: bezcenna. Jego, kiedy zobaczył moją: jeszcze lepsza. Zaczęłam się śmiać i go przepraszać, on też się śmiał i powtarzał, że nic się nie stało, że mu to schlebia. Rozstaliśmy się w szampańskim humorze, życząc sobie miłego dnia. Czy zabił mnie? Czy opieprzył mnie „bo jestem żonaty”? Nie. 
Ani on, ani żaden inny zagadany mężczyzna na ulicy czy w internecie nie opieprzył mnie: „bo mam dziewczynę”; właściwie, wszyscy byli zaskoczeni. Podobno mile łechtałam im ego swoją odwagą. A ja co? Po prostu zagadywałam osoby, które mi się podobały; i będę to robić dalej. Czekając aż któryś się zdecyduje, zostanę starą panną (choć to trochę stereotypowe myślenie: wolę określenie silną i niezależną). 


My, kobiety, nie zagadujemy mężczyzn z tego samego powodu, jak oni nas: boimy się. Boimy się, co on sobie o nas pomyślą. Oni jednak boją się tego, że zostaną wyśmiani i upokorzeni, a co gorsza, ktoś będzie świadkiem tego zdarzenia i zostanie to obrócone przeciwko nim, później, w żartach. Kobiety zaś mają z goła inny problem. Tym problemem jest przede wszystkim myślenie. 
Gdzieś tam w naszych głowach dalej żyje przeświadczenie, że to mężczyzna powinien uganiać się za kobietą i że to on powinien zrobić „pierwszy krok”. Jeśli kobieta wyjdzie z inicjatywą, jeśli podejdzie do mężczyzny na ulicy i powie magiczne „podobasz mi się”, zostanie uznana za łatwą; za puszczalską; za kobietę o lekkich obyczajach. 
My, kobiety, nie tyle boimy się wyśmiania, co tego, że staniemy się obiektem historii za naszymi plecami. Tymi, z których żartuje się w większym gronie; tymi, „którymi się gardzi”. Bo gardzi się kobietami łatwymi; nie chce się kobiet o lekkiej obyczajowości. 
Mężczyźni z jednej strony mówią o tym, że chcieliby mieć w łóżku dziwkę, a dla znajomych damę. Sęk w tym, że kobieta zagadująca na ulicy jest bardziej „dziwką” jak „damą”; i to nie w męskiej świadomości, ale jej własnej. Bo to my - kobiety - jesteśmy same dla siebie przeszkodą. 
Po pierwsze, w naszym myśleniu nadal tkwi nieszczęsny obraz „księżniczek”; księżniczek, którymi nie jesteśmy. Jesteśmy zwykłymi dziewczynami o indywidualnych charakterach - jeśli chcemy być księżniczkami, same musimy sobie wywalczyć kogoś, kto będzie nas tak traktować. Musimy „uwolnić” księcia z wieży (jako że on boi się tę wieżę opuścić). 
Po drugie, przeszkodą są koleżanki, które mają „księżniczkowy” tok myślenia. Kogo mam na myśli? Opowiadałam już wcześniej sytuację z powyższymi Panami kilku koleżankom. I to one mi powiedziały: „to facet powinien się o ciebie starać!”; „nie bałaś się co pomyśli” i moje ulubione „dla mnie to było dziwkarskie”. Jestem kobietą, dla której wierność jest bardzo ważna; jestem kobietą, która szanuje siebie, swoje poglądy i decyzje; jestem kobietą, która stara się „dobrze prowadzić”. By to zmienić, wystarczyło zagadać mężczyznę na ulicy. Jakby otworzenie ust i powiedzenie „cześć” czyniło ze mnie dziwkę. Naprawdę?

Korona mi z głowy nie spadnie gdy powiem „cześć”, a spytanie o numer nie jest równoznaczne „dasz mi numer, zrobię ci loda”. Zagadanie mężczyzny na ulicy gwarantuje mi to, że nie zmarnuję ani minuty na zastanawianie się „czy zagada” i „kiedy zagada”; zagadanie go zabezpieczy mnie przed „ona mi go ukradła”. A co ważniejsze, nie zmusza mnie do „czekania”. Nie muszę na nikogo czekać, i nie będę, bo jeśli kiedykolwiek popełniłam błąd w związku, było to czekanie. 
Czekanie aż zagada; czekanie aż napisze; czekanie, aż umówi się ze mną na randkę. Czekaniu mówię stanowcze DOŚĆ. Albo tak, albo nie. 

Nie ma: „nie wiem”. Nie ma na to czasu. Wybierasz albo rękojeść, albo głownię. Relatywizmu moralnego brak.
Rękojeść w dłoni albo ostrze w brzuchu.
J. Grzędowicz, „Pan Lodowego Ogrodu”

Kobieto, tylko Ty możesz podjąć tę decyzję:
bierzesz miecz i walczysz o swoje szczęście,
czy czekasz i patrzysz, jak Twoje szczęście przeżywa ktoś inny. 


*Rosaline, dziękuję za inspirację. 

piątek, 1 lipca 2016

#175 Opowiem ci bajkę „jak zaczęłam gardzić ludźmi”.

#175 Opowiem ci bajkę „jak zaczęłam gardzić ludźmi”.


Długo zastanawiałam się czy i jak napisać ten tekst; zastanawiałam się, czy będę w stanie ogarnąć ogrom zagadnienia. Odpowiedź jest prosta: nie jestem w stanie opowiedzieć całej historii o tym, jak zaczęłam gardzić ludźmi, ale jestem w stanie opowiedzieć jeden rozdział. Rozdział, który za mną chodzi od równo roku. 

Powiem ci, że kiedyś wydawało mi się, że śmierć jest jednakowa dla wszystkich: wzbudza strach i poczucie pustki w sercu. Czujemy się z tym nieswojo, prawda? Kiedy musimy podejść do kogoś, uścisnąć mu dłoń i powiedzieć „Przyjmij moje kondolencje”, wiedząc, że to absolutnie niczego nie zmieni, nawet gdy powie to sto osób. Kondolencje nie zapełnią wydartego serca.
Niemniej, wydawałoby się, że to tak właśnie wygląda. Przekonałam się jednak w swoim życiu, że śmierć śmierci nie równa; że kiedy umiera ktoś z rodziny, wszyscy są smutni i składają kondolencje. Kiedy umiera gwiazda rocka lub filmowa, wszyscy głośno próbują to uczcić - mówi się o tym wszędzie, i nie jest po to by zapełnić poczucie pustki, ale by inni słyszeli jak to bardzo byliśmy przywiązani do tej osoby. Kimkolwiek ona była, i nawet jeśli dowiedzieli się o jej istnieniu wraz z informacją o śmierci.
Istnieje jeszcze jedna śmierć, i to jej chciałabym poświęcić kilka zdań.

Tak, dzisiaj trochę melancholijnie, bo wczoraj minął dokładnie rok od pewnego wydarzenia - od śmierci pewnej osoby i zastanawiam się, kto jeszcze o tym pamięta? Rok temu to wydarzenie wywołało niezwykły szum, nie tylko medialny, ale w całej społeczności internetowej. Wówczas przekonałam się, że Internet nienawidzi, a dzisiaj przekonałam się, że Internet zapomina. Nie była to gwiazda rocka, nie był to aktor; jutro obchodzę rocznicę śmierci blogerki modowej, Maddinki. Choć nie lubię osób prowadzących strony w tej tematyce, jej śmierć wiele mi uświadomiła i sprawiła, że kimkolwiek była ta dziewczyna, stała się mi bliska. Ale, od początku.

Nie była moją przyjaciółką; nie była również osobą, z którą zamieniłam choć słowo. Była dla mnie zupełnie obcą osobą; a o jej istnieniu, i zarówno śmierci, dowiedziałam się z kwejka. Pojawiło się wówczas jej zdjęcie, informacja o tym, że zmarła w szpitalu po walce z chorobą. Nie wiedziałam kto to, więc weszłam w komentarze - kierowała mną zwykła ciekawość, a ta zaprowadziła mnie wprost w najciemniejsze zakamarki ludzkiej natury, wprost do piekła
Maddinka odniosła sukces blogowy wraz ze swoim chłopakiem: zyskali prawie 30 tysięcy fanów na fanpage i zarabiali na tym, co kochali robić. Zarabiali na tym, co większość nie uznaje za pracę - zarabiali na prowadzeniu bloga. Stali się na swój sposób sławni i uwielbiani, a modowa część blogosfery ich kochała. I właśnie to było cierniem w oku innych ludzi; dlatego, kiedy informacja o jej śmierci pojawiła się w różnych kanałach społecznościowych, ludzie zaczęli tańczyć na jej grobie. Zaczęli uprawiać nienawistną orgię świętując to, że umarła.
I to był jeden z ważniejszych momentów w moim życiu, w którym przekonałam się, że ludzie w naturę mają wpisane zło; że jesteśmy niewiele lepsi od zwierząt, choć porównywanie się do zwierząt jest obrazą dla nich, bo te - mimo że kierowane instynktem - są bardziej ludzkie niż my. My jesteśmy jak sępy, hieny (tak, wiem, nadal porównuję nas do świata zwierząt) - padlinożercy - którzy cieszą się z cudzej porażki i cudzej śmierci.

Maddinka, jak i wielu innych blogerów czy YouTuberów, była atakowana przez szaraczków, polaczków-cebulaczków: „Wzięłabyś się do normalnej pracy”. Nie pominę komentarzy typu: „Tak ładne i zadbane dziewczyny to dziwki”; „Na pewno jesteś płytka.”. Większość komentarzy zostało usuniętych, zmoderowanych przez facebooka jako mowa nienawiści.


hejt kontra skurwiały hejt;

bo nienawiść ma wiele twarzy


Tak jak mówiłam, każdy internetowy twórca znosi ciężar „sławy”; a jeśli nie sławy, to „konsekwencje posiadania własnego zdania”. Znosi hejty z uśmiechem na twarzy, byle nie pokazać, że to go dotyka. Bo może i nie dotyka, ale gdyby najbliżsi usłyszeli to, co on wysłuchuje każdego dnia, przerosłoby ich to. Tak jak matka płacze nad rozwodem córki; tak jak ojciec przeżywa utratę pracy syna, tak oboje rodziców z trudem znoszą, zniosą lub znosiliby hejt. 
Kocham moich rodziców, są dla mnie niezwykle ważni i nie chciałabym, by kiedykolwiek musieli przeze mnie płakać. Nie wiem czy to moi rodzice są tak niezwykli, czy to normalny stan rzeczy: każdy z nas pochodzi z innego domu, posiada innych rodziców i innych relacji, ale większość z nas - wydaje mi się tak przynajmniej - jest w bliskich relacjach. Kocha i jest kochanym. Dlatego śmierć kogokolwiek z rodziny potrafi poruszyć; a nic nie jest w stanie poruszyć bardziej, niż śmierć dziecka. Czy może być większe nieszczęście dla matki jak chwila, w której dowiaduje się, że ono nie żyje? Że zmarło? 
Każda kochająca matka będzie wtedy płakać. 
Maddinka była czyjąś córką; i jako czyjaś córka, chroniła swoich najbliższych przed hejtami, jakie zbierała jej osoba. Znosiła te wszystkie komentarze, te wszystkie wulgaryzmy i przytyki. Nie znałam jej, ale podejrzewam, że znosiła je z dumą, z gracją: z przekonaniem, że to co robi jest dobre, ludzie to kochają i może to kontynuować.
Sama znam te uczucia. Nie powiem ile razy moja rodzicielka z troską patrzy jak ciężko pracuję nad stroną i mówi: „tylko nie pisz o polityce”, albo „uważaj co piszesz, żeby nam kiedyś do drzwi nie zapukali”. Częściowo mnie to bawi, ciebie pewnie też, ale wiedz, że moja mama ma rację.
Niemniej, jestem córką i nie wyobrażam sobie momentu, w którym hejty na moją osobę docierają do mojej mamy. Nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić i nie chcę, bo to jest bolesna dla mnie myśl.

Jednakże, co musi czuć matka, która nie dość, że straciła swoją córkę, to jeszcze czyta „Na co zmarła Maddinka? Na szczęście”. Co musi czuć ojciec widząc fanpage o nazwie „Zddechlinka”; ojciec, który lada dzień będzie musiał kupić trumnę i pochować własne dziecko? Co musi czuć chłopak blogerki, współtwórca jej sukcesu, spijając gorzkie słowa „była dziwką”. 
Jest hejt, i jest skurwiały hejt, a ten o którym piszę, jest skurwiałym hejtem. Nie wątpię, że ze zwykłą mową nienawiści ta blogerka radziła sobie każdego dnia; każdego dnia usuwała mnóstwo obraźliwych komentarzy i złośliwości. Kto jednak robił to po jej śmierci? No kto? Jej najbliżsi. A wierz mi na słowo, po rozpowszechnieniu się tej informacji ludzie rzucili się tłumnie; rzucili się nawet ci, którzy jej nigdy nie znali.
Bo umarła osoba, która pokazała im, że można jeśli się chce.
Bo umarłą osoba, której sukces ich bolał.
„Bo zdechła”, więc poczuli się bezkarni. 

Komentator w czerwonej ramce to jedna i ta sama osoba.
Ze złośliwościami, zazdrością, zjadliwością czy zwykłą nienawiścią każdy internetowy twórca spotyka się każdego dnia. Jedni radzą sobie lepiej, inni gorzej. Nie zmienia to faktu, że każdy z walczy heroiczny bój z polaczkiem-cebulaczkiem, który wie lepiej, czym jest prawdziwa praca. Bo blogowanie i YouTubowanie to nie praca, właściwie to nic wartościowego i wszyscy powinniśmy się wziąć do roboty za średnią krajową, wracać do domu po pracy i pić piwo przed telewizorem. 
W Japonii nazywa się to wbijaniem gwoździ: jeśli ktoś odstaje od społeczeństwa, społeczeństwo umiejętnie próbuje wbić wystający „gwóźdź”; próbuje zrównać odstającą jednostkę do poziomu „normy”. Taką jednostką odstającą od normy jestem ja, bo mam pasję, bo robię coś z nią, bo się rozwijam. Jest każdy, kto w jakiś sposób działa. Jeśli jest się takim samym jak inni, nie trzeba obawiać się hejtu. Jest się „normalnym”; ale patrząc na społeczną normę, na tę patologię wyśmiewającą martwą dziewczynę i skazującą rodzinę na kolejne cierpienia... Wolę „być” po swojemu. 
Wydarzenie sprzed roku ma dla mnie wielkie znaczenie, bo - choć nie znałam Maddinki, nie śledziłam jej bloga - to co działo się po rozpowszechnieniu się informacji o jej śmierci, przerasta mnie od roku. Od roku chodzi za mną krok w krok i nie pozwala mi zapomnieć, że ludzie to tak wredne kurwy, że jeśli - nie daj Boże - umrę, znajdą się tacy, co zatańczą na moim grobie i oplują moich rodziców. Oplują ich, bo „sprowadzili taką kurwę na świat”. 
Nie przeraża mnie myśl o śmierci. Nie boję się jej, bo wierzę, że to nie jest koniec wędrówki, że coś jest dalej. Nie boję się śmierci, bo wiem, że są rzeczy gorsze niż śmierć; bo wiem, że życie bywa okrutne. Tak naprawdę przeraża mnie myśl, że przestanie istnieć tarcza, jaką jestem ja. Że jeśli osiągnę blogowy sukces; że jeśli zacznę zarabiać na tym co kocham; jeśli wydam moje powieści i stanę się sławna, nie będę w stanie ochronić najbliższych przed kurwami, jakimi są ludzie. 

Bo ludzie to kurwy. I chuje. I nazwałabym ich mnóstwem wulgarnych określeń, jakie tylko jestem w stanie wymyślić, bo nie tylko oni potrafią kląć i wyzywać. Każdy jeden idiota to potrafi i pewnie byle dziecko z podstawówki byłoby w stanie zagiąć niejednego Janusza.
Niemniej, ilekroć spoglądam wstecz i patrzę na tamte wydarzenia, uświadamiam sobie, jak bardzo gardzę ludźmi. Choć nie... To nie byli ludzie, ludzie się tak nie zachowują. Zwierzęta też nie, bo zwierzęta mają więcej empatii. To były intelektualne dziwki. To...
Mogłabym wymieniać, wymieniać i jeszcze raz, wymieniać, ale zamiast tego, zakończę to tu, i teraz, bez puenty, bez podsumowania. Dlaczego? Bo tego wszystkiego nie można skomentować tak, by nie kląć, nie rzucać mięsem; bo tego wszystkiego nie można w żaden sposób skomentować, bo to jest poza granicami ludzkiego pojmowania. 

A w obliczu śmierci wszyscy jesteśmy równi. Czeka na każdego tak samo: na mnie i na ciebie; ale kto będzie mógł spojrzeć w puste oczodoły i powiedzieć ze spokojem: „jestem gotów”? Myślę, że Maddinka mogła to powiedzieć, a co z tymi wszystkimi nienawistnikami? Pewnych krzywd nie można naprawić, bo jest już za późno. 

Autopromocja

Reklamuję, bo mogę.


  • Autopromocja

    Prezentuję dwanaście artykułów, z których jestem najbardziej dumna:

  • Czy istnieje przepis na szczęście? || LINK
  • Opowiem o butach, które odmieniły moje życie || LINK
  • Opowiem ci bajkę jak zaczęłam gardzić ludźmi... || LINK
  • Każde wytłumaczenie jest dobre na gwałt || LINK
  • Przyjaciółka przyznała się, że szuka dziewczyny || LINK
  • Chcesz być roszczeniową kurewką? || LINK
  • JA wiem lepiej. || LINK
  • Motto:

    Posiadanie własnego zdania jest najkrótszą drogą do posiadania zwolenników.

    I wrogów.

  • LINK || Ja, Feministka.

  • LINK || Kobiety wrogiem feminizmu

  • LINK || Kobiety które nienawidzą kobiet

  • LINK || 133 feminizmu

  • LINK || Kobieta - nie do końca słaba płeć

  • LINK || Praca w toku.... - link nie działa

Współpraca


Adres e-mail

kontakt@narzecze.pl