• Facebook
  • E-mail

poniedziałek, 4 lipca 2016

#176 Dziewczyno! Chcesz czekać na księcia z bajki? To czekaj nawet do usranej śmierci. JA uwalniam się sama i SAMA go znajdę (i uratuję).


Kobiety czekają: czekają aż mężczyzna zagada; aż zadzwoni; aż zaprosi na randkę, czy jak pisała Rosaline*, aż się oświadczy. Pewnie też czekasz aż chłopak z klasy w magiczny sposób domyśli się, że ci się podoba i że ma zagadać pierwszy. Pewnie widzisz tego nieśmiałego chłopaka w autobusie, który ukradkiem zagląda na ciebie; i pewnie czekasz, aż to on podejdzie do ciebie i zapyta o numer. Czekasz. I czekasz. 
Nie podejdziesz pierwsza, bo tak nie wypada! W końcu jesteś kobietą, i to kobiety powinny być zdobywane, prawda? Podzielę się z tobą magicznym sekretem: nie jesteś księżniczką (nawet jeśli tatuś powtarzał coś innego). Nie jesteś księżniczką w wieży, która musi czekać aż rycerz pokona smoka. To ty jesteś rycerzem. I smokiem. I księżniczką może też, ale nie tylko nią. 

Chcesz czekać? 

Czekaj, ale nie płacz później, że taka „ja” ukradła ci go sprzed nosa. 


Jestem kobietą, która jest zmęczona wiecznym czekaniem aż ktoś coś za mnie załatwi; jestem zmęczona odgrywaniem roli „słabej płci”. W jaki sposób to wygląda? Kiedy miałam naście lat, zepsuł się przycisk odpalający stary komputer stacjonarny. Zadzwoniłam do brata, mówię mu jak sprawa się rysuje: „wrócę wieczorem”, powiedział, a ja odparłam: „poinstruuj mnie”. Powiedział mi, że mam rozkręcić obudowę i oddzwonić, gdy skończę. 
Jak powiedział, tak zrobiłam. Później znów, na głośnomówiącym i opisuje mi wnętrze komputera, kabli, co mam jak przełączyć. I co? Komputer odpalał na „resecie”. Działał? Działał. Później poszło z górki: kodowanie html, instalacja stron, ogarnianie kodów; proste komendy systemowe, i tak dalej, i tak dalej. 
Owszem, nie zawsze „Zosia-Samosia” spełniła swoje zadanie, bo przy prostym instalowaniu systemu Windows spaliłam komputer na cacy; no ale, zdarza się najlepszym. 

I tak mijały lata. Nie było „czekaj”, tylko „powiedz mi jak”. Potrafię rozkręcać sprzęty i lutować poprzecinane kabelki, potrafię sobie wymontować akumulator z samochodu i podpiąć go pod prostownik; potrafię sobie włosy farbować, zacerować, uszyć, naprawić. Nawet z przenoszeniem ciężkich przedmiotów nie ma „czekaj”. Wyciągnąć koła z samochodu i zanieść je do garażu? Bez problemu! Przecież można je toczyć. Przenieść rogówkę? Kładę ją na dywanie i przeciągam. I tak dalej, i tak dalej: nie mam mięśni, ale mam mózg i potrafię z niego korzystać. 

Podobnie sprawa ma się z „czekaniem” na księcia. Zamiast siedzieć w wieży i wyglądać na wybawiciela, sama ubiłam smoka, wdziałam się w zbroję i ruszyłam w świat. Cóż znaczy ta metafora? Nie czekam aż „zagada”; sama podchodzę i pytam o numer. Kiedyś, oczywiście, czekałam. I czekałam. I doczekać się nie mogłam. Zmęczona bezczynnością i tym, że to co najciekawsze mnie omija, zdecydowałam się coś zmienić w swoim życiu; a tym czymś była bierność. 

Zacznę od sytuacji trywialnej: rozmowy na portalach randkowych. 
Przez krótki czas miałam założone konto na Badoo, i sobie tak przeglądałam profile, dawałam serduszka i zaczynałam rozmowę z Panami, którzy mi się podobali. Oczywiście, oni czuli przewagę: w końcu to JA zagadywałam ICH, więc pewnie desperatka. Próbowali to wykorzystać, zaraz proponując wyjście na kawę, albo zwyczajnie zapraszali mnie na seks. Czy przejmuję się tym, że uznawano mnie na desperatkę? Otóż: nie. Z prostego względu: portale randkowe z góry nastawione są na podryw, więc jeśli na portalu kobieta pisze pierwsza - jest desperatką. Jednakże, byli też rozmówcy, którym zaimponowała moja pewność siebie, i to, że „nie czekałam” aż zagadają. 
Ale, ale, jak się mają sprawy gdy wyjdziemy z bezpiecznego internetu na ulicę? Tam, moja droga, dzieją się cuda. 

Był czas, kiedy widywałam pewnego Pana jeżdżąc autobusem: widywałam go regularnie, dzień w dzień. On uśmiechał się do mnie, ja do niego. I tyle. Uśmiechaliśmy się do siebie. Przez pieprzone trzy miesiące. 
W końcu, zmęczona czekaniem, postanowiłam go zagadać. Wysiadł na przystanku, a ja zaraz za nim. Nim dostrzegłam w którą stronę poszedł, minęła chwila. Zrobił się między nami dystans i w normalnych warunkach przeciętna dziewczyna na moim miejscu powiedziałaby sobie: „następnym razem”. Ale ja powiedziałam stanowcze: NIE. Zauważyłam go w tłumie, poprawiłam torbę i idę za nim. Idę, idę, dystans się powiększa. No co to? Podwijam kiece i lece, za nim. 
On szedł szybciej jak ja biegłam, więc biegłam coraz szybciej, i szybciej. W końcu go dogoniłam, złapałam za ramię i... Jako, że nigdy nie byłam długodystansowcem, albo biegaczem w jakimkolwiek tego słowa znaczeniu, domyślasz się jak wyglądałam. Cała czerwona na twarzy, zlana potem, zdyszana jak wściekły pies. I zamiast powiedzieć „cześć, jestem Natalia, dasz mi swój numer”, wysapałam zdenerwowana: „Czy ty masz pojęcie jak szybko chodzisz?”. 
Teoretycznie: byłam spalona. Nie wyglądałam tak ładnie jak w autobusie, do tego zamiast zarzucić zalotnym tekstem i zatrzepotać rzęsami, złapałam człowieka za ramię, podtrzymując się na nim (bo prawie zemdlałam z wysiłku) zaczęłam go opieprzać, że za szybko chodzi. Zdyszana jak pies, podkreślę jeszcze raz. 
To nie miało prawa się udać, ale co? Udało się. On stał tak, podtrzymując mnie i słuchając moich pretensji z otwartymi z wrażenia ustami, bo: po pierwsze, goniłam go by zagadać; po drugie: opieprzałam go za to, że go nie mogłam dogonić. W końcu się przedstawiłam, on też, odprowadził mnie pod wydział, wymieniliśmy się numerami i voila
Oczywiście, cała akcja miała miejsce z samego rana, koło siódmej. Zajęcia miałam do godziny piętnastej; poszłam na autobus, ledwie do niego wsiadłam i zajęłam miejsce, wyciągnęłam telefon i napisałam do porannego „oprawcy”. Czy nam wyszło? Nie, ale spotykaliśmy się jakiś czas, miło było, mam miłe wspomnienia i w ogóle. 

Innym razem postanowiłam zagadać miłego Pana na dworcu autobusowym. Stał z boku i słuchał muzyki. Poprawiłam włosy, dodałam sobie otuchy i „podbiłam”. Uścisnęliśmy sobie dłonie, przedstawiłam się grzecznie, zaczęliśmy rozmawiać. Przesympatyczny jegomość ciepło przyjął moją zaczepkę. W pewnym momencie pyta się mnie o studia, odpowiadam „filologia polska”, a on „moja żona uczy polskiego”. 
Moja mina: bezcenna. Jego, kiedy zobaczył moją: jeszcze lepsza. Zaczęłam się śmiać i go przepraszać, on też się śmiał i powtarzał, że nic się nie stało, że mu to schlebia. Rozstaliśmy się w szampańskim humorze, życząc sobie miłego dnia. Czy zabił mnie? Czy opieprzył mnie „bo jestem żonaty”? Nie. 
Ani on, ani żaden inny zagadany mężczyzna na ulicy czy w internecie nie opieprzył mnie: „bo mam dziewczynę”; właściwie, wszyscy byli zaskoczeni. Podobno mile łechtałam im ego swoją odwagą. A ja co? Po prostu zagadywałam osoby, które mi się podobały; i będę to robić dalej. Czekając aż któryś się zdecyduje, zostanę starą panną (choć to trochę stereotypowe myślenie: wolę określenie silną i niezależną). 


My, kobiety, nie zagadujemy mężczyzn z tego samego powodu, jak oni nas: boimy się. Boimy się, co on sobie o nas pomyślą. Oni jednak boją się tego, że zostaną wyśmiani i upokorzeni, a co gorsza, ktoś będzie świadkiem tego zdarzenia i zostanie to obrócone przeciwko nim, później, w żartach. Kobiety zaś mają z goła inny problem. Tym problemem jest przede wszystkim myślenie. 
Gdzieś tam w naszych głowach dalej żyje przeświadczenie, że to mężczyzna powinien uganiać się za kobietą i że to on powinien zrobić „pierwszy krok”. Jeśli kobieta wyjdzie z inicjatywą, jeśli podejdzie do mężczyzny na ulicy i powie magiczne „podobasz mi się”, zostanie uznana za łatwą; za puszczalską; za kobietę o lekkich obyczajach. 
My, kobiety, nie tyle boimy się wyśmiania, co tego, że staniemy się obiektem historii za naszymi plecami. Tymi, z których żartuje się w większym gronie; tymi, „którymi się gardzi”. Bo gardzi się kobietami łatwymi; nie chce się kobiet o lekkiej obyczajowości. 
Mężczyźni z jednej strony mówią o tym, że chcieliby mieć w łóżku dziwkę, a dla znajomych damę. Sęk w tym, że kobieta zagadująca na ulicy jest bardziej „dziwką” jak „damą”; i to nie w męskiej świadomości, ale jej własnej. Bo to my - kobiety - jesteśmy same dla siebie przeszkodą. 
Po pierwsze, w naszym myśleniu nadal tkwi nieszczęsny obraz „księżniczek”; księżniczek, którymi nie jesteśmy. Jesteśmy zwykłymi dziewczynami o indywidualnych charakterach - jeśli chcemy być księżniczkami, same musimy sobie wywalczyć kogoś, kto będzie nas tak traktować. Musimy „uwolnić” księcia z wieży (jako że on boi się tę wieżę opuścić). 
Po drugie, przeszkodą są koleżanki, które mają „księżniczkowy” tok myślenia. Kogo mam na myśli? Opowiadałam już wcześniej sytuację z powyższymi Panami kilku koleżankom. I to one mi powiedziały: „to facet powinien się o ciebie starać!”; „nie bałaś się co pomyśli” i moje ulubione „dla mnie to było dziwkarskie”. Jestem kobietą, dla której wierność jest bardzo ważna; jestem kobietą, która szanuje siebie, swoje poglądy i decyzje; jestem kobietą, która stara się „dobrze prowadzić”. By to zmienić, wystarczyło zagadać mężczyznę na ulicy. Jakby otworzenie ust i powiedzenie „cześć” czyniło ze mnie dziwkę. Naprawdę?

Korona mi z głowy nie spadnie gdy powiem „cześć”, a spytanie o numer nie jest równoznaczne „dasz mi numer, zrobię ci loda”. Zagadanie mężczyzny na ulicy gwarantuje mi to, że nie zmarnuję ani minuty na zastanawianie się „czy zagada” i „kiedy zagada”; zagadanie go zabezpieczy mnie przed „ona mi go ukradła”. A co ważniejsze, nie zmusza mnie do „czekania”. Nie muszę na nikogo czekać, i nie będę, bo jeśli kiedykolwiek popełniłam błąd w związku, było to czekanie. 
Czekanie aż zagada; czekanie aż napisze; czekanie, aż umówi się ze mną na randkę. Czekaniu mówię stanowcze DOŚĆ. Albo tak, albo nie. 

Nie ma: „nie wiem”. Nie ma na to czasu. Wybierasz albo rękojeść, albo głownię. Relatywizmu moralnego brak.
Rękojeść w dłoni albo ostrze w brzuchu.
J. Grzędowicz, „Pan Lodowego Ogrodu”

Kobieto, tylko Ty możesz podjąć tę decyzję:
bierzesz miecz i walczysz o swoje szczęście,
czy czekasz i patrzysz, jak Twoje szczęście przeżywa ktoś inny. 


*Rosaline, dziękuję za inspirację. 

Współpraca


Adres e-mail

kontakt@narzecze.pl