• Facebook
  • E-mail

Może się przedstawię:

Jestem N.

dawniej Nuadell i Pani Kotełkova.


Trochę o mnie:

Na(talia)

Polonistka - z charakteru, zboczeń, prawdopodobnie też z krwi i kości.

Bibliofilka. Kolekcjonerka książek.

Mityczne stworzenie zwane 'graczem-kobietą'; łac. nazwa: kobietus graczus nielamus.

Marzycielka, bezustannie z głową w chmurach.

Gaduła, co tylko gada i gada. I gada, i jeszcze raz gada. Lubi gadać.

Trochę blogerka.



Pani Kotelkova

Trochę o NaRzecze:

NaRzecze to dawny blog funkcjonujący pod nazwą Wypstrykando. Jednakże tak jak przerwa w blogowaniu przysłużyła się mojemu zdrowiu, tak na zdrowiu podupadła dawna domena.

Żałuję? Ani trochę. Po pierwszej złości uważam, że przez tyle czasu JA się zmieniłam, WY się zmieniliście, to i Wypstrykando powinno się zmienić.

O czym piszę? O życiu, ludziach, relacjach, poli... nope!, o polityce nie, śmierdzący temat.

Czyli tak jak dawniej, ale... krócej. Bez elaboratów na setki stron.

AKTUALNOŚCI


poniedziałek, 27 czerwca 2016

#174 Brexit-srexit, Janusze biznesu oraz kraj kwitnącej cebuli i buraków.

#174 Brexit-srexit, Janusze biznesu oraz kraj kwitnącej cebuli i buraków.

Artykuł nie wyśmiewa Polaków, a Januszy Polskości, Januszy Cebulactwa

Artykuł nie mówi o uczciwie pracujących Polakach, a o pasożytach na socjalu



Przyszło mi żyć w bardzo ciekawym kraju; kraju, który jest mocno zakorzeniony w przeszłości; to jest naród czczący zwycięskie bitwy i pielęgnujący rany po porażkach. O Polakach można powiedzieć wiele dobrego: pamiętamy o przeszłości, wielbimy naszą tradycję; ale poza tym, że mamy swoje zalety, jesteśmy również hipokrytami i egoistami. O ile w egoizmie nie ma niczego złego - bo każdy dba o własne dobro - o tyle egoizm w połączeniu z hipokryzją daje niezwykle nieprzyjemny odór: odór cebulactwa.
Właśnie tak mówimy sami o sobie: kraj kwitnącej cebuli, cebulandia; Janusze biznesu, Janusze homoseksualności; Janusze, czyli specjaliści we wszystkim, o czym tylko się rozmawia. My, Janusze i Halinki; my, potomkowie szlachty sarmackiej, husarii; potomkowie królów trzęsących Europą, jesteśmy silni - ale w gębie
I to nas odróżnia od pozostałych krajów: nasza siła odeszła w zapomnienie - nasi rycerze mają brzuchy piwne i nie ruszą się sprzed telewizora, bo jakim prawem oni mają walczyć, kiedy inni siedzą przed telewizorami i nic nie robią? Tym sposobem nie robimy nic; a kiedy zaczynamy coś robić, Janusze Telewizora wszystko krytykują i wiedzą lepiej. Są silni, ale w gębie, bo żeby coś zrobić, nie zrobią nic.
Piszę o tym wszystkim, ponieważ w ostatnich dniach cała Unia Europejska zadrżała; a najmocniej zadrżeli Polacy mieszkający w Zjednoczonym Królestwie. Dlaczego? Ponieważ „nam się oberwie”; i oczywiście, od chwili ogłoszenia wyników referendum odnośnie wyjścia z Unii, internet zalały memy. „Polska dla Polaków, Anglia dla Anglików i Polaków”; albo obrazki przedstawiające wielce zapracowanych Polaków, kiedy to Brytyjski Gentelmen jeździ sobie wózkiem dla spasłych Amerykanów. Jakikolwiek post na niebieskim portalu społecznościowym „chwalący” Anglików albo „śmieszkujący” z pasożytów wywołuje istne gównoburze.

No bo to tylko podtrzymuje stereotyp, że Polacy to pasożyty


Jesteśmy świętym narodem; jesteśmy narodem wybranym, pod patronatem Matki Boskiej; w końcu to my powstrzymaliśmy najazd wojsk tureckich, w końcu to my pokonaliśmy Krzyżaków, w końcu to my byliśmy imperium. Byliśmy, powstrzymaliśmy, pokonaliśmy. Czas przeszły. Teraz jedyne co potrafimy robić, to tworzyć memy bez „pomyślunku”.
Potomkowie sarmatów nie żyją, a my nadal jesteśmy tępym pospólstwem, który wierzy we wszystko, co usłyszy lub przeczyta w telewizji lub internecie.

No ale, pora przestać kpić sobie z naszej narodowej mentalności, a przejść do faktów. Niecałe dwa lata temu Unia Europejska zaczęła przyjmować uchodźców z Syrii, a półtorej roku temu Polska otrzymała odgórny nakaz o przyjęciu od dwóch tysięcy do jedenastu tysięcy uchodźców. W porównaniu z zachodnimi krajami, te liczby są naprawdę niewielkie; jednakże, polski naród przeciwstawił się „fali uchodźców”; internet zalały memy, głosy oburzenia i... właściwie tyle. Żadnych manifestacji, nic. Coś w stylu: „nie chcemy, ale nie pokażemy tego inaczej jak wpisami na facebooku, wpisami na twitterze czy memami na kwejku” - a co, takie z nas kozaki!
W czasie trwania tego politycznego kryzysu pojawiały się głosy oburzenia, że „ciapaci” będą tylko na socjalu siedzieć, że to uchodźcy ekonomiczni, a nie „prawdziwi potrzebujący”. Pokazywano mnóstwo relacji z granic, stawianie murów; wzrost liczby gwałtów i aktów przemocy. My, Polacy, głośno krzyczeliśmy o tym, że ograniczana jest nasza demokracja; że Merkel nie ma prawa nam niczego narzucić.
Cóż, pomijając fakt, że wchodząc do Unii Europejskiej, nasz kraj musiał podpisać jakieś zobowiązania, to jeszcze na dodatek wpompowano w nas miliardy euro. No cóż, to było pewne, że zostanie zażądany zwrot, nawet jeśli nie w formie finansowej, to chociażby wsparcia w tak trudnych kwestiach jak uchodźcy. I w tym miejscu pragnę podkreślić, że nie jestem za propagandą „pro uchodźcą”, o czym pisałam już dawno temu.
Co ma piernik do wiatraka, spytasz się? Otóż, już tłumaczę.


„BĘDĄ GWAŁCIĆ

i napastować

i kraść


Tak brzmiały pierwsze „sprzeciwy”; w końcu, wszyscy jesteśmy specami od kultury bliskiego wschodu i wiemy, że to muzułmanie, więc terroryści; wiemy, że gwałcą kobiety nałogowo i że oblewają je kwasem. Krótko mówiąc: wiemy, że to dupki. I polemizować z „wiedzą” o tamtej kulturze nie będę, bo sama mam podobne poglądy, tylko mniej radykalne. 
Niemniej, kto wie, że wśród najczęściej łapanych w Anglii na zbrodni, karanych za kradzieże i między innymi za gwałty są Polacy? Problemem w tym przypadku jest, jak na ironię, różnica kulturowa. Choć zarówno Polska, jak i Wielka Brytania są w Unii Europejskiej, to poziom kulturowy jest mocno zróżnicowany: u nas seksistowskie żarty są na porządku dziennym; chamskie zaczepki i odzywki też. „Kobieta do garów”, a mężczyzna ma iść do pracy i utrzymywać dom. Tak jest u nas, a w Anglii? Wątpię, by którykolwiek Anglik przetrwał konfrontację z kobietą po rzuceniu takim „tekścikiem”. Co więcej, żeby się dorobić, brylujemy nie raz na granicy prawa. W końcu, „kto kombinuje, ten ma”.
Oczywiście, prawdopodobnie to tylko niekorzystna propaganda, mająca popsuć nasz wizerunek za granicą. A „brytole się nie znają na dobrych żartach” oraz nie wiedzą nic o prawdziwym życiu. Prawda?


„BĘDĄ SIEDZIEĆ NA ZASIŁKU

i brać kasę na spłodzone dzieci


Ten argument w obronie polskości też padł: w końcu, uchodźcy będą tylko na zasiłku siedzieć, i dzieci płodzić, by mieć jak najwięcej kasy z socjalu. A jak to wygląda w Anglii? Wedle statystyk, najliczniejszą grupą siedzącą na zasiłku nie są „ciapaci”, a właśnie Polacy. Prawie 130 tysięcy Polaków siedzi na socjalu, ciągnąć kasę z Anglii. Wielką Brytanię na to stać, bo to bogaty naród? Przepraszam bardzo, dlaczego kraj A ma łożyć na nieswoich obywateli grubą kasę? Przez co mniej otrzymają właściwi obywatele. 
Kolejne dane statystyczne mówią, że na jedną Polkę w Wielkiej Brytanii przypada 2,5 dziecka (uwielbiam pojęcie statystycznej „połowy” dziecka). Na każdego potomka polskiego urodzonego w Anglii rodzic otrzymuje 80 funtów; przy czym, w przypadku wysłania dziecka do Polski, rodzic nadal otrzymuje dofinansowanie na to dziecko. Czy tylko ja uważam to za: 
a) nielogiczne;
b) niesprawiedliwe?
Ale przepraszam, Polce się należy za urodzenie „brytola”, zaś „ciapatemu” się nie należy, prawda? Oczywiście, mam świadomość, że nie wszyscy Polacy siedzący za granicą to nieroby i lesery; wiem, że większość z nich pracuje legalnie i to w zawodach, w których obywatel Wielkiej Brytanii nie widziałby siebie za takie wynagrodzenie, jakie otrzymuje nasz rodak. Jesteśmy Murzynami Europy; no bywa. Legalnie tam pracujemy? Chwila, inaczej: pracujemy grzecznie? Pracujemy, więc wypłata się należy. 

„TO NIE SĄ UCHODŹCY, TO IMIGRANCI EKONOMICZNI
„będą pracować za tak niskie stawki, że dla nas pracy zabraknie”


Nie brzmi to znajomo? 
My, Polacy, żyjemy w kraju o w miarę stabilnej gospodarce; w kraju, w którym jest praca, ale i tak część rodaków decyduje się opuścić nasz piękny kraj kwitnącej cebuli. Ludzie opuszczają to miejsce w poszukiwaniu lepszego życia; w poszukiwaniu pracy, za którą będą godnie wynagradzani. Przy czym, „godnie” jest pojęciem względnym. Dla Polaka parę funtów na godzinę to naprawdę niezłe wynagrodzenie, podczas gdy sześć złoty na godzinę to jawna kpina; zaś dla uchodźcy z Ukrainy te pięć złoty to naprawdę niezłe pieniądze. Specjalnie powiedziałam o Ukraińcach, ponieważ to oni w miarę możliwości uciekają do naszego kraju, łapią się pracy za psie grosze, „zabierając” Kowalskiemu pracę. 
Bo Kowalski nie będzie za pięć złoty za godzinę kopać rowów w pełnym słońcu; ale Sasha już z uśmiechem na ustach i pocałowaniem ręki wykona tę robotę; natomiast zaś Jan Nowak z pocałowaniem ręki będzie siedzieć na zmywaku za sześć funtów za godzinę, podczas gdy John Smith wzgardzi taką ofertą pracy. 
Każdy kraj ma swoich „tanich” pracowników, którzy obniżają wynagrodzenie. Tak jak nie dziwię się Polakom pieklącym się na Ukraińców, tak nie dziwię się Anglikom pieklących się na Polaków. Dlaczego? Ponieważ liczy na lepsze wynagrodzenie, zaś gdy imigrant za te „psie pieniądze” będzie całować rączki.  

Cały spór o Brexit zaczął się właśnie od tego, że w 2014 roku rząd Jamesa Camerona zaproponował nową ustawę antyimigracyjną, którą polskie brukowce nazwały, cytując: 

Londyn sięga po zasiłki na polskie dzieci.
Cameron kładzie łapę na zasiłkach dla Polaków

Rozumiałabym to ogólne oburzenie rodaków, gdyby rząd planował ograniczyć dochody Polaków; gdyby sięgał po ciężko zarobione pieniądze. Ale zasiłki? Przeszkadza nam, że wśród nas są pasożytnicze jednostki, żerujące na naszych podatkach; ale nie przeszkadza nam, że te same jednostki są w Wielkiej Brytanii. Przeszkadza nam zaś to, że brytyjski rząd powinien zrobić z tym porządek.
Chwila, moment. Czy ja mówiłam coś o hipokryzji i egoizmie? 

Kiedy nasi rodacy siedzą na socjalu w Polsce, burzymy się, że są pasożytami i powinni wziąć się do roboty.
Kiedy zaś nasi rodacy siedzą na socjalu w Anglii, wszystko jest w jak najlepszym porządku. 
Kiedy zaś Anglia postanawia zrobić z tym porządek, burzymy się, że sięga po NASZ SOCJAL. 
Naprawdę? Jesteśmy aż takimi hipokrytami? Tym bardziej, że wcześniej pokazałam tę samą hipokryzję w kontekście „przestępstw” i „socjalu”, w tym dotacji na dziecko. Ale, mam świadomość, że liczby częściowo kłamią: Polaków jest najwięcej za granicą (850 tysięcy, plus minus), z czego 130 tysięcy płaszczy dupy na socjalu; z czego w skali roku nasi obywatele dokonali około 10 tysięcy przestępstw. Liczby nas bronią, ponieważ obywateli Rumunii jest 175 tysięcy, i dokonali oni 6 tysięcy przestępstw
Proporcjonalnie, jesteśmy „lepsi”, ale statystyka nadal nas nie lubi. Jesteśmy najliczniejszą grupą w Anglii, więc jednocześnie pobieramy największy socjal i jesteśmy winni największej liczbie przestępstw. Logiczne? Logiczne, przynajmniej dla mnie. 

brexit, czyli jak to się zaczęło?


A zaczęło się bardzo podobnie jak u nas, tylko w przeciwieństwie do nas, Brytyjczycy mieli za tyle jaj, by coś z tym zrobić. Mianowicie, obywatelom Zjednoczonego Królestwa zaczął przeszkadzać status socjalny imigrantów (nie tylko Polaków, zechcę zauważyć). W końcu, imigranci nie musieli długo pracować by móc utrzymywać się z podatków przeciętnego Jamesa czy Johna i pieniądze były „wywożone” za granicę, co zagrażało gospodarce. Dlatego też postanowiono zrobić „porządek” z imigrantami i rząd postanowił wprowadzić nową ustawę antyimigracyjną. 
Oto, co zawierała ta ustawa:

1. Ograniczenie prawa imigrantów do pobierania zasiłków i ubiegania się o mieszkania socjalne przez cztery lata od przyjazdu do UK.
Ej, to jest sensowne! Dlaczego cudzoziemiec, który ledwie przyjechał do kraju i mówi łamaną angielszczyzną ma mieć takie same prawa do socjalu, jak obywatele? Przecież podobne argumenty w walce z uchodźcami z Syrii wytaczali obrońcy polskości, prawda? 

2. Odebranie prawa imigrantów do pobierania zasiłków na dzieci, które nie mieszkają poza UK.
No, to dla mnie również ma niemały sens. Dlaczego rząd Wielkiej Brytanii ma płacić na dziecko, które mieszka w Polsce, i jest wychowywane na Polaka? 

3. Wydalanie imigrantów spoza UE z terenu Wielkiej Brytanii, jeśli nie znajdą oni pracy w ciągu sześciu miesięcy od przyjazdu.
Pół roku to wystarczająco dużo czasu by znaleźć „psią” robotę na krótki moment; przynajmniej na czas, by znaleźć coś nowego. A jeśli przez pół roku nie można złapać czegokolwiek, dlaczego ten ktoś miałby tam nadal siedzieć? Lepiej niech szuka pracy wśród swoich. 

4. Ograniczenie możliwości sprowadzania rodzin imigrantów do UK.
Tu akurat uważam, że jest to wycelowane nie w Polaków, a w pozostałych imigrantów. Przypominam: przytaczam punkty ustawy ANTYIMIGACYJNEJ, a nie ANTYPOLSKIEJ. To, że nas - Polaków - jest tam najwięcej, to zupełnie inna sprawa. 

5. Usprawnienie procedur deportacji w przypadku osób, na których ciążą prawomocne wyroki.
No hej! Też bym nie chciała, by seryjny morderca był utrzymywany z moich podatków, tym bardziej, kiedy JEST ON CUDZOZIEMCEM. Logiczne, prawda? 

6. Utrzymanie zakazu zatrudnienia dla obywateli nowych krajów członkowskich UE do momentu, aż poziom rozwoju gospodarek tych krajów „nie zbliży się” do poziomów reprezentowanych przez inne kraje członkowskie.
I tu jest jedyna nieścisłość, z którą jestem w stanie polemizować. Cóż znaczy „poziom rozwoju gospodarek tych krajów „nie zbliży się” do poziomów reprezentowanych przez inne kraje członkowskie”. I to jest jedyna rzecz, z którą polemizowałabym jako obywatel kraju; bo gdyby Polska chciała wprowadzić całą taką ustawę (z wyjątkiem punktu szóstego), poparłabym ją całym sercem. 
No ale, co ma wspólnego sytuacja Polski z sytuacją Wielkiej Brytanii? 

Kiedy Polska sprzeciwiła się przyjęciu uchodźców, Unia Europejska pogroziła nam paluszkiem i powiedziała, że nie możemy. Podobnie było z Anglią: kiedy dwa lata temu zaproponowano nową ustawę, trafiła ona na biurko Komisji Parlamentarnej, a zacna komisja stwierdziła, że to jest niezgodne z założeniami Unii, i że Anglia dalej ma być krową dojną. Tak, tak, krową dojną dla imigrantów. 
Tak jak nie dziwiłam się obywatelom Wielkiej Brytanii wcześniej, tak teraz nie dziwię się, że zdecydowali się na Brexit. I w przeciwieństwie do nas, Polaczków-Cebulaczków, Brytyjczycy są nie tylko mocni w gębie, ale też w czynach. Co zrobili? Poszli na referendum, gdzie głosów oddało 72% procent wyborców. Powtórzę jeszcze raz: 72%. Mówiłam, że Polacy są mocni w gębie? Cóż, na wybory parlamentarne 2015 roku przyszło raptem 38,97%.
Wniosek nasuwa się jeden: Brytyjczycy mają jaja.



brexit, srexit

czyli dlaczego do niego nie dojdzie

Brytyjczycy tłumnie udali się na referendum, tłumnie oddali głosy chcąc pozbyć się imigrantów; tłumnie wygrali i tłumnie zwątpili. O ile perspektywa pozbycia się „pasożytów” była niezwykle nęcąca, o tyle konsekwencje wyjścia z Unii nie zostały do końca przemyślane: „Hop, siup, idziemy z Unii, bo każe nam sponsorować darmozjadów”, bez przemyślenia kar finansowych i politycznych. Jak chociażby sprzeciw Szkocji; jako że Szkoci chcą pozostać w Unii, wdrożyli plan „odłączenia” się od Zjednoczonego Królestwa. A Szkocja dla Londynu jest tym, czym jest Śląsk dla Warszawy. 
Kto nie wie, już tłumaczę: Śląsk w czasach świetności, czyli na początku XX wieku, był mocno eksploatowany ze złóż, a większość dorobku śląskiego wysyłano do Warszawy, z czego wracał stosunkowo niewielki procent. Teraz kopalnie są zadłużone i są zamykane, ale to już najmniej ważne w tym temacie. 
Szkocja jest jak Śląsk w XX wieku; pełna wartościowego surowca, jakim jest ropa. Dlatego, jeśli Szkocja odzyska niepodległość i odłączy się od Wielkiej Brytanii, ci stracą znaczną część swojego dochodu. Większą, niż wyciągają „pasożyty”. To, w połączeniu z konsekwencjami zerwania traktatów i karami finansowymi, zmusi Brytyjczyków do ponownego głosowania (a docierają do mnie głosy, że ma być powtórne referendum) za wyjściem z Unii Europejskiej. Więc to całe trzęsienie dupą jest trochę bez sensu, jak dla mnie; zwłaszcza, że referendum nie jest wiążące.
Kolejnym punktem jest to, że główny polityk dążący do „odłączenia” się od Unii w swej kampanii obiecywał, że pieniądze dotychczas wpompowane w Unię, będą wpompowane w publiczną służbę zdrowia. 300 milionów funtów. No hej, mnie się ten pomysł podoba, a nawet nie jestem Brytyjką. Sęk w tym, że to tak nie działa i po referendum główny polityk „przyznał się do błędu”; czyli, „obiecał obietnice”.
Dotarły do mnie, na krótko przed publikacją, głosy o tym, że najczęściej wpisywaną frazą w Google po referendum było „co to jest Unia”. Nie wiem na ile to fakt, a na ile bajanie. 

Niemniej, od momentu ogłoszenia wyników tego całego referendum, nam - Cebulaczkom - totalnie odbiło. Od ubiegłego czwartku w ogóle nie wchodzę na portale typu kwejk, ponieważ wiem, że będzie tam jeden, wielki ból dupy o to, że „Anglia wyjebała Polaków”, że teraz ludzie stracą pracę (nie stracą),  i tak dalej, i tak dalej. 
Przede wszystkim, Anglia nie musiałaby wychodzić, gdyby pozwolono jej się zająć pasożytami na własną rękę; i skoro tak bardzo nie lubimy takich pijawek u siebie, to dlaczego nie możemy zrozumieć, że inni też ich nie chcą? A no tak, zapomniałam. Bo my możemy ich nie lubić, my możemy ich gnoić, ale kiedy ktoś robi to samo z pijawkami, którzy są naszymi „rodakami”, wówczas rozlega się wielki ból dupy i obrona polskości. Naprawdę? Moi mili, naprawdę?
I na sam koniec powiem szczerze, że czasami nie dziwię się, że Anglicy nie chcą mieć z nami nic wspólnego, skoro my sami nie potrafimy ze sobą wytrzymać. Tyle hejtu i nienawiści, jaką mamy względem siebie, wystarcza całemu światu. Skąd o tym wiem? Ponieważ nim ty doczytasz do końca, ja otrzymam wiadomości typu: „pierdol się lewacka kurwo”. I tym miłym akcentem pozostawię całość bez większego komentarza. 

piątek, 24 czerwca 2016

#173 Bo odejść z klasą, to trzeba umieć.

#173 Bo odejść z klasą, to trzeba umieć.


Na samym początku przyznam się bez bicia, że z klasą to ja odchodzić nie potrafię. Teoretycznie wiem jak to się robi; teoretycznie, wszyscy wiemy jak to się robi, ale praktyka nieco różni się od założeń. Stąd też powstają te mniej lub bardziej nieudane odejścia, te mniej lub bardziej zranione uczucia i duma. 

Na związek decyduje się dwoje ludzi: zauroczonych, zakochanych, będących pod wrażeniem „cudowności” drugiej osoby. Pierwsze dni zawsze są najsłodsze, najromantyczniejsze, ale im dalej w las, czyli im dłuższy staż, tym więcej drzew, czyli tym większa nuda. Do związku zakrada się monotonia, która bywa przyczyną rozpadu. Fakt faktem, to czas jest największym wrogiem każdego związku, bo to on pokazuje jak dobrze dobrały się „dwie połówki” albo „dwie całości”. Niektórym wystarczy miesiąc, innym rok, a jeszcze inni potrzebują całego życia by zrozumieć, że to co ich otacza nie czyni ich szczęśliwym. W końcu musi nadejść ta chwila, w której ktoś powie: „dość”. I będzie to jedna osoba; tak jak na związek decydują się dwie, tak na odejście jedna. 
Nie ma co ukrywać, ten moment nie jest ani łatwy dla odchodzącego, ani dla zostawiającego. Jeśli ktoś twierdzi, że tak nie jest, to najwyraźniej nie potrafi wczuć się w drugą osobę. Niemniej, rozstania zawsze leżały mi na wątrobie i gryzły w żołądek, jak ta średniej klasy wódka z poprzedniej imprezy. Gdy już zdecyduję się ją odstawić, może męczyć mnie kolejny dzień.  

Problem z rozstawaniem jest taki, że czasami można to przewidzieć już dużo wcześniej, a czasami jest to niespodzianka (taka mocno niechciana, jak siuśki kota w bucie albo rozgryziony przez psa nowy adidas). Czasami związek kulał miesiącami - kłótnie, awantury, docinki i bezustanne zaniedbywanie się wzajemnie zapowiadało, że komuś przeleje się czara goryczy; czasami zaś związek był (z pozoru) zdrowy, nic nie zapowiadało nadchodzącej tragedii.
Może być tak, że ktoś nie widział „problemu” - może nie chciał i odwracał wzrok, może nie mógł bo ktoś dobrze się z tym maskował. Jeśli ktoś dobrze maskował te problemy, to w nadziei, że to tymczasowy kryzys, że to minie i jakoś się pozbierają, przy czym „będzie lepiej” nie nadchodziło i związek rozpadał się w drobny mak niezapowiedzianie, kiedy ktoś nie miał już sił udawać i czekać, aż „będzie lepiej”. 
Z tym drugim zjawiskiem spotykałam się stosunkowo często, bo to właśnie ja starałam się zagryźć zęby i czekać na to magiczne „będzie lepiej. Nie robiłam tego by móc zniknąć z czyjegoś życia tak po prostu; robiłam tak, ponieważ miałam nadzieję, że to chwilowy kryzys - stres związany z nowymi okolicznościami. Czasem wiedziałam, że rozmowa o „problemach” nie miała sensu, bo jeśli coś dla mnie było problemem, dla drugiej osoby nie - ona bagatelizowała to, wyśmiewała albo ignorowała, w efekcie czego przestałam w ogóle mówić na głos o tym, co mnie gryzie. 
Połączyć to można w niezliczone kompilacje: ktoś wiedział o problemach i udawał, że ich nie ma; ktoś wiedział o problemach i je widział, i nic z tym nie robił (albo robił); ktoś nie wiedział o problemach i nie miał jak im przeciwdziałać. Jakkolwiek wszystko połączymy, siuśki w bucie mogą być czystą złośliwością kota, albo naszym niedbalstwem wynikającym z niewyczyszczonej kuwety. Pozwól, że pozostawię metaforę kota w świętym spokoju, i przejdę do kolejnego akapitu. 

dramat dla zostawianego

„musimy poważnie porozmawiać”


Nie muszę chyba tłumaczyć, że kiedy związek rozpada, ktoś musi zostać „zostawiony”. Przeważnie towarzyszy temu zdanie: „musimy poważnie porozmawiać”. Nie wiem jak inni, ale kiedy do mnie ktoś - ktokolwiek - pisze zdanie „musimy poważnie porozmawiać”, włącza mi się czerwona lampka i najchętniej nie dopuściłabym do tej rozmowy. Nawet jeśli nie jestem z tym kimś w związku, nawet jeśli mówi to koleżanka, którą widuję od czasu do czasu na korytarzu. Za każdym razem włos mi się jeży na myśl, że muszę przeprowadzić poważną rozmowę. Co się za tym kryje?
W związku za tymi słowami najczęściej kryje się właśnie o moment rozstania. 
Osoba zostawiona czuje się oszukana i zdradzona, co jest całkowicie zrozumiałe. Może być rozgoryczona, wściekła, może popaść w apatię. Została zdradzona, oszukana - wszystkie plany „biorą w łeb”, a wszystkie obietnice płoną, pozostawiając po sobie tylko pogorzelisko. To wszystko jest tak zrozumiałe, że nie wiem co mogłaby napisać - każdy zostawiony wie jaki to ból. Niemniej, rozstania mogą być równie trudne dla tego, który zostawia.

dramat dla zostawiającego 


Wbrew pozorom, osoba odchodząca ma niemały problem, o którym zazwyczaj się nie mówi. Pewnie ci, którzy zostali porzuceni kiwają teraz głowami z niedowierzaniem, „jak ktoś może ich bronić”. Przecież to nie sztuka powiedzieć: „odchodzę, nie kocham cię”, zabrać walizki i trzasnąć drzwiami. Żadna sztuka, prawda? Byłam po obu stronach barykady i teraz wiem, że rozstania nie są proste ani dla tego, który zostaje opuszczony, jak i tego, który opuszcza. Dlaczego?
Wyobraź sobie, że tkwisz w związku kolejny rok; zaczynasz się męczyć, widzisz coraz więcej wad i jesteś coraz bardziej nieszczęśliwy. Myślisz sobie, że to chwilowy kryzys, więc to ciągniesz. Spędzasz czas, całujesz kiedy nie masz ochoty, albo udajesz, że masz ochotę na seks. Ze sztucznym uśmiechem przekonujesz sam siebie, że jesteś szczęśliwy. Ileż można? A no niedługo. Czasami z partnerem można o tym porozmawiać, można znaleźć lekarstwo, ale często jest to powodem awantur, albo pretensji, albo zwykłego lekceważenia („bo masz wymagania z kosmosu”). Myślisz, że to chwilowy kryzys i myślisz sobie o czasie, jaki już poświęciłeś, więc starasz się to naprawić. Starasz się - ale nie zawsze to wychodzi. 
W końcu do dociera do ciebie, że uczucie zgasło, pasja wypaliła się doszczętnie, i próbujesz palić ognisko bez konarów, bez zapałek, bez niczego. Siedzisz przy zgliszczach w nadziei, że się ogrzejesz, ale się nie ogrzejesz. Patrząc na popiół zaczynasz rozumieć, że to koniec - jednakże, to co dla ciebie jest pogorzeliskiem, tej drugiej osobie jeszcze daje ciepło, jeszcze przy nim tańczy i się śmieje. Nie chcesz jednak zamarznąć, więc dociera do ciebie, że masz dwie opcje: albo tkwić dalej przy tym ognisku i czekać, aż dla drugiej osoby on zgaśnie, albo wziąć wiadro z wodą i ugasić ogień. 
Jeśli decydujesz się zgasić płomień, nie chcesz po prostu wylać wody i sobie pójść: chcesz to złagodzić. Dzień w dzień zastanawiasz się i układasz przemowę, jaką wygłosisz, jednocześnie całując, przytulając i sypiając z partnerem. Cały czas rozważasz „za” i „przeciw”, jakby to była licytacja. Wiesz, że ta decyzja będzie bolała, ale nie możesz dłużej udawać; chcesz jednak, by bolało jak najmniej. I powiedz mi teraz, jak byś odszedł lub odeszła, chcąc wywołać jak najmniejszy ból u tego, z którym byłeś lub byłaś

jak odejść z klasą?


Pewnie każdy ma swoje mądre spostrzeżenia i rady odnośnie tego, jak odejść od drugiej osoby: sama mam całą listę rzeczy, które wypada zrobić lub nie robić ich w ogóle. Mam listę, ale stosowanie się do każdego z tych punktów nie jest proste, tym bardziej, że druga osoba nie pozwoli odejść tak po prostu. Będzie walczyć - słowem lub czynem. Zacznie płakać, zacznie błagać, zacznie robić awantury lub sceny; może dojść do licytacji „kto był gorszym partnerem”. Równie dobrze może siedzieć cicho, tylko patrzeć ze łzami w oczach by na końcu kiwnąć głową na znak, że niech będzie. Reakcji może być tak wiele, że nie jestem w stanie ich wyliczyć; a co gorsza, na wszystkie należy być gotowym. 

Po pierwsze: przemyśl to, co chcesz powiedzieć i nie przerzucaj odpowiedzialności na drugą osobę. Zrzucanie całej winy na drugą osobę jest bez sensu, tym bardziej, że nikt nie jest idealnym partnerem i każdy popełnia błędy. I przyznaję się od razu, że sama nie jestem najlepszą partnerką z związku, bo nie potrafię się otworzyć i powiedzieć co mi przeszkadza. Winą jest to, że staram się każdego akceptować takim, jakim jest; jeden mały uwierający kamyczek to problem do wytrzymania, ale kiedy tych kamyczków jest więcej, jest to poważny problem. 
Po drugie: należy powiedzieć co było nie tak związku: co sprawiło, że wypalił się on od środka; co czyniło cię nieszczęśliwym lub nieszczęśliwą. To bardzo ważne, ponieważ pozwala zmienić się drugiej osobie i uratować potencjalnie kolejny związek. Choć nie ma co ukrywać, czasami wyjaśnienie na spokojnie tego jest o tyle trudne, że ktoś uważa, że „przesadzamy”, „wcale tak nie było”, albo „przeinaczasz fakty”. Spotkałam się również z argumentem, że: „jesteś strasznie pamiętliwa”:

So Much Nope

Po trzecie: odpowiednie miejsce jest bardzo ważne. Pamiętaj, że odchodząc, łamiesz komuś serce i w pewnym sensie robisz mu krzywdę - ma prawo płakać. Jednakże, płacz w miejscu publicznym jest równoznaczny z kompromitacją, więc nie zdziw się, że spotkasz się z zarzutem, że ośmieszyłeś lub ośmieszyłaś. Rozmowy tego typu warto przeprowadzać bez świadków, zwłaszcza tych wścibskich, jak kobiety w kawiarni. 
Po czwarte: to nie jest licytacja w zadaniu sobie bólu, więc kiedy odchodzisz, spodziewaj się wielu bolesnych słów. Odchodzisz, więc niejako robisz krzywdę; robiąc krzywdę, człowiek ma prawo się bronić i często obroną jest atak. To całkiem zrozumiałe, więc nie odpowiadaj atakiem na atak: przemilcz niektóre kwestie, pozostaw je bez komentarza. 
Po piąte: odrobina szacunku, czyli nie załatwiaj tego przez telefon lub inne medium. I to jest chyba najtrudniejsze w do spełnienia, bo ilekroć będziesz próbować umówić się na rozmowę, będziesz ciągnięty przez drugą osobę za język. Standardowe pytania to: „co się stało”, „ale o co chodzi”, „jesteś na mnie zła/zły”, i tak dalej, i tak dalej. Możesz próbować uciąć rozmowę i pożegnać się, ta osoba nie pozwoli na to; jednocześnie udawanie, że wszystko jest w porządku by następnego dnia powiedzieć „to koniec” nie jest najlepszym rozwiązaniem. 

Oczywiście, pisząc te punkty pomijam przypadki, gdzie ktoś nie przejmuje się uczuciami drugiej osoby; gdzie odchodzi do kogoś innego, albo gdy związek był tylko „chwilową rozrywką”. Niektórzy posiadają łatwość w odchodzeniu; niektórzy w ogóle nie próbują wczuć się w drugą osobę. Po prostu, znudzili się, to odchodzą. Pomijam zdrady, upokorzenia czy pasożytnicze relacje: mówię o zdrowym, udanym związku, który po prostu się skończył. 
Znam oczywiście przypadki, gdzie związek był tylko „zapchaj dziurą” w nudnym życiu, a partner lub partnerka była tylko chwilową atrakcją, „trofeum”. Znam również przypadki, gdzie mówiono „kocham cię”, by następnie zdradzać z „lepszymi modelami”. Temat zdrady sam sobie jest tak wielki i tak toksyczny, że zostawiam go na inny dzień. 

jak być zostawionym z klasą


Przyznam się szczerze, że gdyby ktoś - kiedykolwiek - chciał przetestować prawdziwość moich uczuć poprzez „odejdę i zobaczę, jak będzie o mnie walczyć”, zawiódłby się niemiłosiernie. Nie dlatego, że byłabym kiepskim „wojownikiem”, ale dlatego, że nie byłabym nim w ogóle. I to nie dlatego, że nie zależy mi, że nic nie czuję, że jest mi obojętny dalszy los, ale dlatego, że nie widzę sensu w walkę o kogoś, kto przestał mnie kochać; o kogoś, kto męczy się w moim towarzystwie. Tak, nie jestem z tych kobiet, które zalewają się łzami, padają na kolana i błagają by został; jestem z tych, które zagryzą zęby, kiwną głową i wyciągną rękę na „do widzenia”. 
Są kobiety, które - gdy usłyszą „to koniec” - zaczynają walkę jak wściekłe lwice. Zaczynają błagać, obiecywać - wynajdują argumenty na to, że nie było tak źle, że można naprawić; że zmienią się, dostosują, urobią pod drugą osobę. I nie tylko kobiety takie są: spotkałam mężczyzn, którzy potrafią przełknąć gorycz rozstania i po prostu się z tym godzą, jak i spotkałam mężczyzn, którzy walczą, zaklinają się i obiecują zmianę. 

Każdy z nas reaguje inaczej na wieść o rozstaniu. 

nieważne czy jesteś z tych co walczą, czy z tych co akceptują: tu nie ma złej reakcji


Istnieją jednak zachowania, które raczej leżą daleko od klasy.
Udostępnianie prywatnych, nagich zdjęć: czyli świetny sposób na zemstę i lekarstwo na zranione uczucia. Choć osobiście nigdy się z tym nie spotkałam, po internecie krąży mnóstwo historii, w których ktoś chwali się zdjęciami „eks”. Najczęściej, jak słusznie zauważyła Kruk z Notatek z Podziemia, jest to forma zemsty za zranione uczucia i ego; najczęściej zdjęcia kobiet zdradzających swojego partnera. 
Sugestywne wpisy na facebooku: czyli to, co zalewa moją tablicę za każdym razem, gdy ktoś kogoś zostawi. Wówczas pojawiają się liczne wpisy, udostępnione zdjęcia czy cytaty, które były partner ma przeczytać i zrozumieć, jakim był betonem. Jednocześnie wiem, że „sugestywne wpisy” mogą być czyimś widzi-mi-się. Dlaczego? Ponieważ - podobno - po rozstaniu każdy mój artykuł był o moim „eks”, choć tak szczerze, mam ciekawsze i bardziej rozbudowane tematy. 
Wywlekanie tajemnic na światło dzienne: czyli dzielenie się z szerszą, facebookową publiką tajemnicami i doświadczeniami. Jest to skrajnie nietaktowne, tym bardziej, że ktoś powierzył nam dane informacje jako osobie zaufanej. Dlatego, pisanie nagle do wszystkich znajomych i przekazywanie „co mówił/a” na ich temat jest le fu. Tym bardziej, gdy jest to tylko i wyłącznie zemsta. Brzydka zemsta.
Usuwanie i blokowanie jest zachowaniem dziecinnym, zwłaszcza, gdy z pozoru człowiek rozstał się w dobrej atmosferze i wierze. Oczywiście, jak słusznie zauważyła Humanistka: „rozmawiamy o rozstaniach raczej zwykłych, a nie takich, gdzie poleciały talerze, "druga połówka" doprowadziła cię do białej gorączki albo czarnej rozpaczy.”; od siebie dodałabym jeszcze te rozstania, w których druga połówka doprowadza do szewskiej pasji nawet po rozstaniu.
Wyrabianie opinii dla mnie zawsze było zagraniem nieuczciwym, stawiającym „obgadującego” w niesprzyjających kolorach. Co mam na myśli? Znałam pewną parę, gdzie dziewczyna zdecydowała się odejść: wytłumaczyła swojemu partnerowi co i jak, dlaczego i za co, co się do tego przyczyniło. Nie musiała czekać długo, gdy dowiedziała się, że to on zerwał, że ona się puszczała z innymi, że był z nią w sumie tylko dla seksu. Czasami taka „opinia” jest prawdziwa, ale czasami taka „opinia” jest wyssana z palca. 
Nie wiem jak inni, ale sama spotkałam się z „wyrabianiem opinii”; kiedyś umawiałam się z chłopakiem, a po kilku tygodniach grzecznie mu podziękowałam, bo nie zaiskrzyło, nie był w moim typie, i tak dalej. No, nie wyszło nam, mówiąc brzydko i kolokwialnie. Pół roku później dowiedziałam się przypadkiem, że to on zostawił mnie i to wtedy, kiedy mnie „przeleciał”, bo tylko do tego się nadawałam. I choć to nie było prawdą w żadnym stopniu, nadal muszę znosić taką „łatkę”.


istnieje jeszcze coś:

Obsesja... 

... jest chyba tym, z czym spotykam się dosyć często, nie tylko wśród swoich znajomych, ale znajomych znajomych. Pod tym wyrażeniem kryje się więcej niż mogłoby się wydawać. 

Znałam wiele par, które rozpadły się po mniejszym lub większym czasie; z winy osób drugich, może osób trzecich; może to była wina charakterów, a może zwykłe nieszczęście. Niemniej, kiedy taki związek się rozpadał, i ktoś odchodził, drugi ktoś nie mógł się z tym pogodzić. Jest to całkiem zrozumiałe, tym bardziej, kiedy „cały świat” odchodzi (czasami z kimś innym).
Niestety, czasami zwykła niemożność pogodzenia się - płacz, pytania retoryczne i dołek zajadany lodami - przeradza się w dziką obsesję. Śledzenie każdego wpisu, każdego zdjęcia, każdego ruchu; wysiadywanie w samochodzie pod czyimś domem i śledzenie wyjść ze znajomymi. Każdy wpis, każdy artykuł czy każdy komiks staje się o „tym kimś”, o „tym byłym”. Oczywiście, zaczynają się podchody pod znajomych; przepytywanie, czy ktoś coś wie, czy może pomóc. Zaczyna się napuszczanie kolegów czy koleżanki, by pogadali, by przekabacili, by „wytłumaczyli”, że ktoś popełnia błąd.
Jednym z bardziej przerysowanych przykładów obsesji jest odcinek programu paradokumentalnego, którego opisałam w artykule „A czy ty chciałbyś być ze sobą w związku?”:
Żona zdradziła męża, on się o tym dowiedział, pobił kochankowi (mówiąc kolokwialnie) „mordę” i poszedł do więzienia za pobicie. Kiedy wyszedł z, jak to ładnie mówiła żona, „kicia”, okazało się,  że został eksmitowany z mieszkania do swojej siostry, a żona zamieszkała z kochankiem. Niby scenariusz taki sobie, ale to pierwsze pięć minut odcinka. To co działo się później, wywoływało u mnie poczucie przerażenia z głośnym śmiechem.
Mąż, jako że jego podpis znajdował się na umowie najmu, mógł mieszkać dalej w swoim mieszkaniu. Z żoną. I jej kochankiem (i tak też zrobił). Zamieszkał sobie z nimi, uprzykrzał im życie (wyrzucając ubrania na ulicy, przypalając obiad, zjadając przygotowane śniadanie dla kochanka, czy mój ulubieniec - wchodząc do sypialni gdy tamci uprawiali seks) i jak gdyby nigdy nic, próbował dalej odzyskać swoją żonę. Wszystko to, co opisałam wcześniej miało wykurzyć jej kochanka z mieszkania tak, by mógł sobie zamieszkać z żoną i wieść dalej szczęśliwy żywot. 
To jest oczywiście jeden z najgorszych scenariuszy, ale... Znam przypadki, gdzie jeden partner odchodził, ale nie miał co myśleć o szczęśliwym żywocie z kimś innym, bo drugi bezustannie się „wpychał”. Obsesją może stać się nagłe lubienie tego, czego się nie lubiło, a lubił poprzedni partner - piosenki, filmy.

obsesja a naprawa związku


Tak jak pisałam wcześniej, związki nie rozpadają się z dnia na dzień; tym bardziej związki, do których obie strony wniosły nie tylko swój czas, ale poświęcenie i wyrzeczenia. Najczęściej gdzieś kulało coś wcześniej, zgrzytało, trzeszczało, aż w końcu rozpadło się w drobny mak. Można związek naprawiać po drodze, gdzieś tam cerować, by dojść do wniosku, że więcej jest łat niż właściwego materiału, i ludzi łączy nie miłość, a właśnie wspólna praca.
Sprawa wygląda zupełnie inaczej, gdy nie ceruje się nic, nie robi się nic, tylko żyje się w szczęściu, bo „już ją/jego mam i nie muszę się starać”.

Trawa jest bardziej zielona tam, gdzie nas nie ma i zaczynamy doceniać to, co stracimy. 

To dwa stwierdzenia - sentencje, złote myśli czy zwał jak zwał - z którymi nie sposób się nie zgodzić, zwłaszcza, gdy każdego dnia widuję ludzi, którzy zaczynają „walczyć” o związek kiedy jest już za późno. Tylko dlatego partner/ka, że nie urządza scen, nie awanturuje się o byle pierdołę nie czyni problemów o których mówi „mniej błahymi”. Owszem, można urządzić awanturę o to, że ktoś nie wywiązał się z obietnicy; a można po prostu powiedzieć, że się na tym kimś zawiodło. W obu sytuacjach uczucia są takie same, tylko przy pierwszym: „czepia się o byle co, każdemu się przecież zdarzy”; w drugim zaś: „a, mówi to tak spokojnie, przeproszę i będzie dobrze”. Otóż, nie będzie.
Nie jestem typem, który awanturuje się o byle co; nie jestem typem, któremu łatwo mówić o tym, co mnie uwiera. Jestem typem, który stara się akceptować człowieka takim, jakim jest i nie zmieniać go pod swoje kopyto. Dlatego jeśli mówię o swoich odczuciach, to o nich mówię: nie krzyczę, nie płaczę, po prostu mówię; a jeśli spokojny ton wypowiedzi jest równoznaczny z lekceważeniem moich problemów... Cóż, najpewniej kończy się to źle.
Zaczynam w sobie kumulować wszystkie złe emocje, wszystkie bóle, by w końcu wybuchnąć jak bomba; taka potężna bomba, po potrafię krzyczeć, i jak słusznie ktoś zauważył, „jestem strasznie pamiętliwa”.

Dlatego, kiedy partner/ka jest zmęczony/a walką i naprawianiem wszystkiego sama, podnosi ręce w geście poddania się, myśli sobie brzydko „pierd*lę” i pakuje swoje rzeczy. Wówczas do drugiej osoby dociera, że „mam i nie muszę się starać” właśnie przestało funkcjonować; bo „nie mam” od kilku chwil. Co robi taka osoba? Zaczyna się starać.
Wówczas zaczyna się naprawianie swoich wad, chodzenie na ustępstwa, obiecanki-cacanki. Wtedy bardzo często pojawia się magiczne stwierdzenie: „druga szansa”; druga szansa jest „spoko”, jest „fajna” i ma sens, gdy partner/ka nadal coś czuje. Można dać drugą szansę, można pozwolić naprawić błędy. Można. I często po takiej szansie związek zaczyna normalnie funkcjonować; wszystko wraca do „normy”, ale takiej „zdrowej” normy, gdzie oboje się starają, walczą i cerują ten nieszczęsny materiał, zwany miłością.
Niestety, równie często „druga szansa” przeradza się w trzecią, czwartą, piątą, aż partner/ka powie sobie „dość” i trzaśnie drzwiami, raz a porządnie. Nie ma co ukrywać - ludzie lubią wygodę, i lubią, kiedy ktoś robi wszystko za nich. Partner/ka po pierwszym rozstaniu może nauczyć się „reperować”; a równie dobrze może postarać się aż wszystko wróci do normy, by znów osiąść na laurach i myśleć sobie: „nie muszę się już starać”.

Dlaczego obsesja i naprawa związku są obok siebie? Ponieważ - kiedy dojdzie do kolejnego już rozstania z tych samych powodów - partner/ka może nie chcieć wrócić; wówczas druga osoba obsesyjnie chce naprawić swoje błędy. Obsesyjnie. Terroryzuje emocjonalne, że „powinien dostać drugą szansę”; pojawią się stwierdzenia: „bo tobie nigdy nie zależało”, albo „teraz widać, komu zależy bardziej”. Zaczyna się obrzucanie błotem i osoba, która w poważaniu miała dotychczasowy związek, staje się porzuconym męczennikiem. Wtedy właśnie pojawia się między innymi ta obsesja, o której pisałam wcześniej.
Podkreślę jednak, tak na wszelki wypadek: walka o związek jest czymś dobrym; obsesyjna walka o związek jest obsesyjna ( a to znaczy, że nigdy nie będzie dobra).
Nie wiem jak innych, ale mnie najbardziej w rozstaniach męczyło to, że ktoś usilnie próbował manipulować moimi uczuciami i przekonywać mnie, że „zasługuje na drugą szansę”, nawet jeśli „druga” była tak naprawdę kolejną. Nie od końca wiem od czego to zależy: czy poprzednie szanse odeszły w zapomnienie, czy może nie były tak ważne jak ta jedna?
Niemniej, nim zaczniesz narzekać, że „nie dał/a szansy” zadaj sam sobie pytanie: ile razy ją dał/a? I to nawet nie w kwestiach rozstań, ale zwykłego dnia codziennego? Ile razy przesadziłeś tak mocno, że musiałeś przynieść kwiaty i na kolanach obiecywać poprawę? Ile razy musiałaś się tłumaczyć, przepraszać i naprawiać swoje błędy? No ile? Każda poważna kłótnia jest pękającym materiałem, psującym się szwem - można to cerować, szyć, naprawiać - ale ileż można? Ileż razy można popełniać ten sam błąd?

Przetrwanie związku to nie lada sztuka, o czym pisałam w artykule „Jak przetrwać związek i nie zwariować”; w tym artykule obiecałam sobie nie wspominać stricte o związkach, ale o rozstaniach, które są nieodłącznym elementem codziennego życia. Każdego dnia ktoś odchodzi tylko po to, by ktoś inny mógł się związać.
Savoir vivre rozstań jest stosunkowo prosty: bądź fair. Nie kombinuj, nie przerzucaj odpowiedzialności, rozwiąż sprawy szybko i bezboleśnie; nie wódź za nos, nie graj na kilka frontów; i tak dalej, i tak dalej. Nie wiem jednak co jest trudniejsze, porzucić czy zostać porzuconym? W obu przypadkach ludźmi rządzą uczucia, i właśnie przez to niełatwo jest stosować się do prostych zasad; bo ludzie nadal będą wywlekać tajemnice, siać ferment, udostępniać nagie zdjęcia; bo ludzie nadal będą się prześladować,  będą się terroryzować emocjonalnie. I będzie to trwało tak długo, jak długo będziemy sobie rościć prawa do drugiego człowieka; tak długo, jak długo będzie się dla nas liczyło tylko i wyłącznie nasze szczęście. 
Musimy przestać myśleć „bo zasługuję na drugą szansę” a zacząć myśleć „ma prawo być szczęśliwy/a beze mnie”; musimy przestać myśleć „muszę ją wyrwać/muszę go zdobyć”, a zacząć „chcę mu podobać/chcę jej zaimponować”. Co ważniejsze, musimy przestać testować cudze uczucia przez próby: „rzucę cię by patrzeć jak o mnie walczysz”; bo to, że nie walczę, nie znaczy, że cię nie kocham. To równie dobrze znaczy, że kocham cię na tyle, by szanować twoją decyzję

poniedziałek, 20 czerwca 2016

#172 To jest ten twój problem? HAHAHA! Chyba sobie kpisz!

#172 To jest ten twój problem? HAHAHA! Chyba sobie kpisz!


My, twórcy w blogosferze, musieliśmy się nauczyć,  że nie wszystko co złe dotyka nas. Ciężką nauką było patrzenie oczami innych i rozumienie ich punktu widzenia. Jeszcze trudniejsze jest słuchanie, a nie tylko słyszenie; widzenie, a nie tylko patrzenie; uczyliśmy się tego, nadal się uczymy. Nie każdy poruszany temat dotyka bezpośrednio nas: patrząc na ilość wpisów i problemów, które zawieram na blogu, musiałabym być chodzącą katastrofą i ofiarą losu. Nie jestem nią; po prostu widzę i słyszę, a nie tylko patrzę i słucham. Przede wszystkim, staram się zrozumieć. 
Blogosfera pęka w szwach od komentarzy gdy poruszony zostanie kontrowersyjny temat. Lubimy sensacje, i jest to naturalne; jednakże, kiedy sensacja opowiada o jakimś zjawisku lub jakichś ludziach, bardzo często pojawia się pewien argument. Argument ten potrafi wywołać siarczyste przekleństwo u najbardziej kulturalnego twórcy; potrafi podnieść ciśnienie do stanu przedzawałowego komuś, kto zazwyczaj cierpi na niskie ciśnienie; potrafi najzwyczajniej w świecie wkurwić. Nie wytrącić z równowagi, nie zdenerwować, ale - nazywając sprawy po imieniu - wkurwić, i to na maksa
O tym, że wytrąca mnie z równowagi nie muszę pisać, bo ja to ja - znam siebie wystarczająco dobrze; jednakże coraz częściej odzywają się do mnie blogowi koledzy, którzy po napisaniu tekstu otrzymują ten komentarz. Jaki to komentarz?

JA się z tym nie spotkałem.”

Dlatego uważam, że problemu nie ma.


Istnieją dwa rodzaje czytelników: ci którzy widzą i słyszą, i ci, którzy patrzą i słuchają. Jeśli nie widzisz różnicy między tymi wyrazami, już tłumaczę: można patrzeć i nie widzieć, można słuchać a nie słyszeć. Możesz patrzeć na tragedię ludzką i jej nie dostrzegać; możesz słuchać wołania o pomoc, ale nie rozumieć ani słowa. Pierwsi są wzorowymi czytelnikami, bo do nich dociera ta myśl, że ich perspektywa nie jest jedyną, a ich wiedza nie jest wszechstronna. Czytają i mówią: „być może masz rację”. Drudzy zaś są czytelnikami doprowadzającymi do szewskiej pasji, bo czytają tak jak chcą czytać, rozumieją tak jak chcą zrozumieć, a prawda o życiu to ich prawda
Tak jak przeciętny bloger i przeciętna blogerka opisująca coś więcej jak „być fit” czy jak „zrobić wege omlet bez jajek” musieli nauczyć się słyszenia i widzenia, tak przeciętny odbiorca nie musiał opanować tej umiejętności. Wyznacznikiem „być może masz rację” jest to, czy dany problem dotyka danego odbiorcę lub czy pokazany jest w telewizji; jeśli nie, problem jest wyssany z palca, jest wyolbrzymiony, że „to filmowe sensacje”. 
Przykładowo, artykuł o wdzięcznym tytule: Są dwa rodzaje kobiet: te z którymi się sypia, i te z którymi się jest. Pojawiły się zaraz głosy, że problem jest przesadzony, że to wcale nie tak; że źle rozumiem męskie żarty. Najgorsze były komentarze kobiet, które mówiły, że one się z tym nie spotkały i że to pewnie problem wymyślony; problem, który dotyka mnie każdego dnia. Był chłopak, który powiedział mi wprost: „gdybyś przytyła, rzuciłbym cię”; albo że czyjaś znajoma obcięła długie włosy i dla niego przestała być kobietą. 

Fakt, cieszę się, że większość moich czytelników nie spotyka się z opisywanym problemem: to znaczy, że należą do grupy urodzonej pod szczęśliwą gwiazdą; nie wszyscy mogą mówić o takim sukcesie. Takie osoby często do mnie piszą by się wygadać, by opowiedzieć o tym, co ich spotkało; później mam pozwolenie napisać tekst na bazie ich historii. Wolę nie myśleć jak muszą się czuć ze stwierdzeniem: „to wyssane z palca” albo „to przecież nie jest problem”. 

o problemach decydujemy wybiórczo

tak jak mówi magiczne pudełko


Największą winę za ten stan rzeczy ponosi telewizja, która uzależniła od siebie ludzi: wszystko to, co pokazuje się w kolorowym pudełku jest prawdą; zaś to co mówi ktoś na blogu jest kłamstwem, bajką wyssaną z palca. Sęk w tym, że zarówno bloga, jak i artykuły prasowe tworzy człowiek, i wydaje mi się, że bloger nie pozwoli sobie na „hałę” czy „kłamstwo”. Ma do stracenia ciężko wypracowaną markę, zaś dziennikarz? Cóż, wystarczy spojrzeć na artykuły niszowej gazety. Jak to szło? A tak, Nie śpię, bo trzymam szafę. Mijają lata, a to nadal hit. 
Niemniej, problemy przemocy, gwałtu czy głodu nie dotykają każdego z nas, nawet nie dzieją się w naszym otoczeniu. Bo ani mój tata nie bije mamy; ani mój sąsiad żony. Żyję w spokojnym środowisku, gdzie każdy każdego zna, dla każdego jest życzliwy. Przemoc domowa? Teoretycznie, temat odległy, poza granicami pojmowania; zarówno mojego, jak i przeciętnego Kowalskiego. Jednakże zarówno ja, jak i Pan Kowalski wiemy, że ten problem istnieje. W końcu, magiczne pudełko pokazuje nam skatowane dzieci walczące o życie, rozprawy oprawców, historie o pobitej na śmierć żonie czy wyrzuconym przez okno zwierzęciu. Przemoc jest nam daleko-bliska. 

Osobiście nie znam nikogo, kto zamarzł na śmierć zimą, a jednocześnie wiem, że jest to problem powszechny i należy być czujnym; by zgłaszać zauważonych bezdomnych śpiących na przystanku. Nie znam osoby, której dziecko uprowadziłby za granicę były partner; nie znam nikogo, kto walczy o dziecko w sądzie. Nie znam, ale wiem, że ten problem istnieje. Dlaczego? Bo magiczne pudełko mówi mi, że jest taki problem. 
Albo temat nadwagi: wiemy, że jest to problem, że ludzie chorują i umierają. I co więcej? Pomijając skrajne przypadki, ludzie są świadomi swojej choroby i ponoszą jej konsekwencje: puchnące nogi, wysiadające stawy, poobcierane uda, problem ze znalezieniem sukienki. To nie są problemy, prawda? Problemem jest zatłuszczony organizm, a nie puchnące nogi; bo o puchnących nogach nie powiedziała telewizja. A to jest problem, nawet nie tyle zdrowotny, co zwykły, codzienny. To jak brakujący serek w Biedronce czy brak kasy na ajfona
Nie znam żadnego dziecka, które biega z karabinem i bierze udział w wojnie; ale wiem, że tak się dzieje w krajach afrykańskich. Nie spotkałam kobiety obrzezanej, ale wiem, że takie istnieją i że ten brutalny zabieg jest „modny”. Nigdy nie rozmawiałam z anorektyczką, ale telewizja mówi mi, że wiele młodych kobiet umiera z głodu. O większości problemów na świecie wiem nie z doświadczenia, ale z tego, co ktoś mi powiedział lub pokazał w gazecie lub magicznym pudełku. 

Skoro tak bezgranicznie wierzymy w to, co czytamy w gazecie i słyszymy w wiadomościach, dlaczego podważamy artykuł blogera? Choć nie, to jest akurat sceptycyzm; sceptycyzm jest dobry, pod warunkiem, że podważa się też informacje pozyskane w popularnych źródłach. 
Człowiek, który nie wierzy blogerowi dobrze robi - bo bloger to człowiek bez autorytetu, bez silnych dowodów w postaci nagrań i zdjęć; powątpiewanie w to, co się czyta jest oznaką zdrowego rozsądku. Brakiem zdrowego rozsądku zaś jest wysnuwanie argumentu: „bo MNIE to nie dotknęło”. Dziewczyna Cię nie zdradziła, więc kobiety nie zdradzają; nie spotkałaś się z dyskryminacją, więc feministki mają urojone problemy; nie znasz kobiety, która jest złą matką, więc wszystkie kobiety są dobrymi matkami. Tak chętnie dzielimy świat na czarne i białe, że zapominamy o odcieniach szarości. 
Chociażby ostatnio, napisała do mnie zdenerwowana wkurwiona Pani Miniaturowa ze swoim problemem. Brała udział w dyskusji na temat tego, że na kobiety karmiące piersią patrzy się krzywo w miejscach publicznych. Kobiety dzieliły się swoimi spostrzeżeniami, uwagami, aż pojawiła się ona: Pani „mnie to nie spotkało”. Napisała bardzo rozbudowany komentarz o tym, że nigdy nie spotkała się z nieprzychylnym patrzeniem na jej karmienie piersią; że użytkowniczki same tworzą sobie problemy, że mają jakieś urojenia. A następnie obwieściła, że dziecko karmiła butelką. 
To tak, jakbym ja mówiła, że samochody oblewające przechodniów to mit, a sama podczas ulew siedzę w domu; albo że nigdy nie zdarzyło mi się przypalić kotleta, ale nie gotuję w ogóle. Przepraszam najmocniej: nie jestem matką, nie karmię piersią i nie spotykam się z krzywymi spojrzeniami, ale wiem, że istnieje taki problem. Nie dlatego, że mnie dotyka, ale dlatego, że widzę co się wokół mnie dzieje. Jak w kawiarni kobiety krzywo patrzą na karmiącą matkę, a mężczyźni przesiadają się by lepiej widzieć pierś (jakby nigdy w życiu cycka nie widzieli). Naprawdę, byłam świadkiem jak kiedyś kobieta chciała karmić dziecko, odwróciła się tak by nikt nie mógł zaglądać jej w biust, a mężczyzna przesiadł się by lepiej widzieć. Dwa razy. Moja jedyna myśl była brzydka (i była przekleństwem). I podejrzewam, że ta kobieta nie była jedynym przypadkiem; że każdego dnia jakaś karmiąca matka jest obiektem seksualnym gapiącego się na nią dupka (nie wiem jak inaczej nazwać takie zachowanie). 


Problemem współczesnego społeczeństwa jest nie tyle brak umiejętności widzenia i słyszenia, ale tego, że bardziej interesuje nas gorąca ploteczka do przekazywania dalej niż to, że ktoś może potrzebować naszej pomocy. 
Zaraz do głowy przychodzi mi wczorajsza sytuacja w autobusie: kobiecie zrobiło się słabo. Ruszyła pędem w stronę wyjścia. Przeciskała się przez ludzi, ale nie zdążyła; drzwi zatrzasnęły się z hukiem, jej organizm nie wytrzymał startu i zaczęła wymiotować wprost na ziemię. Kto wymiotował choć raz w życiu wie, że tego nie można powstrzymać w żaden sposób. Jedna grupa ludzi zaglądała w poszukiwaniu sensacji, by móc przekazywać dalej w postaci wiadomości: „jakaś baba się porzygała”; druga grupa ludzi patrzyła na nią z jawnym oburzeniem: „jak śmie wymiotować w autobusie i psuć ludziom podróż”. Jedna osoba zaś wyciągała na szybko pieczywo z jednorazówki by móc ją dać kobiecie. Powtórzę: jedna osoba. I nie byłam to ja, bo ja nie miałam ze sobą nic, co mogłoby kobiecie pomóc, dlatego zrobiłam jedyną rzecz, jaka przyszła mi na myśl: odwróciłam wzrok. Nie dlatego, że nie chciałam widzieć jej problemu, ale dlatego, że zobaczyłam łzy w jej oczach. Kobieta płakała, bo czuła, że się ośmieszyła i mnóstwo ludzi było tego świadkiem; ludzi, którzy się na nią gapili. Do kolejnego przystanku nie podniosła głowy. 
Cały autobus ludzi, ale o tym by pomóc kobiecie pomyślała jedna osoba: reszta biernie się patrzyła. 

To jest nasz problem: podnieca nas cudze nieszczęście. Kilka razy gdy jechałam autobusem na uczelnię, na poboczu stała karetka i rozbity samochód. Nie patrzyłam w tamtą stronę, ale patrzyłam na ludzi, którzy jeden przez drugiego próbowali dostrzec katastrofę, próbowali dostrzec trupa. Jeden pan nawet szedł z przodu na tył, byleby dobrze widzieć
Odwracamy wzrok od problemów gdy nie możemy się z nich pośmiać, nie możemy „przekazać dalej”. Nie patrzymy na bezdomnego śpiącego na ławeczce; jeśli już, to się burzymy, że potem ludzie mają tam usiąść. Gapimy się natomiast na pijaczka i zastanawiamy się: „kiedy się przewróci”. Mijamy go na ulicy, w duchu śmiejąc się z niego i ciesząc jednocześnie, że nie spotkał nas taki los. 
Podobnie jest z matką karmiącą piersią w miejscu publicznym: kobiety odwrócą wzrok, będą mielić przekleństwa i wyzywać ją od wszystkiego co najgorsze, a mężczyźni zaś znajdą miejsce, z którego będą lepiej widzieć. A kto pomyśli o problemie mamy i jej dziecka? O tym, że ono jest głodne, a ona nie może szukać publicznej toalety przez kilkanaście minut tylko po to, by nakarmić go w cuchnącym kiblu. Też ma swoją godność: zarówno ona, jak i dziecko. Musi wybrać: albo toaleta publiczna poza godnością; albo uwłaczające komentarze kobiet i wścibskie spojrzenia mężczyzn. To jest problem, choć nie dotyka mnie w żaden sposób. I nie musi. 

Wystarczy, że pomyślę o tym, co musi czuć zarówno ta kobieta w autobusie, jak i kobieta karmiąca. Jak czułabym się na jej miejscu, kiedy na oczach gapiów zaczynam wymiotować? Byłoby mi wstyd, chciałabym się schować; dlatego udaję, że tamte wydarzenia nie miały miejsce. Jak czułabym się na miejscu kobiety karmiącej, która słucha złośliwych komentarzy i awantur? Byłabym wściekła, ale i ośmieszona. Jak czułabym się wiedząc, że mężczyzna przy stoliku obok gapi się w moje cycki w nadziei, że jakimś cudem zobaczy całą okazałość? Czułabym się upodlona. 
Empatia pozwala mi nie tylko wczuć się w sytuację drugiej osoby, ale i pojąć wagę problemu; zaś ludzie, który komentują „nie ma problemu, bo mnie to nie dotyczy” nie mają w sobie za grosz empatii. Nie potrafią wczuć się w drugą osobę, nie chcą zrozumieć jej punktu widzenia. Liczą się tylko oni, tylko ich pogląd i tylko ich doświadczenie. 

Alkoholizm? Przemoc domowa? Obrzezanie kobiet? Oblewanie kobiet kwasem? Dyskryminacja ze względu na płeć? Gwałt? Gwałty zbiorowe? Przepraszam bardzo, to mnie nie dotyka, więc to nie jest problem. Przede wszystkim, to nie jest mój problem. 
Musimy zacząć nie tylko dostrzegać problemy do „przekazania dalej”, do „plotkowania”; musimy dostrzegać problemy w całej okazałości, rozumieć ich wagę, konsekwencje i jak może to wpłynąć na drugiego człowieka. Na ten moment potrafimy tylko widzieć to, z czego możemy się pośmiać, wytknąć palcem, „heheszkować”. Musimy to zmienić, bo aktualna sytuacja jest jak pogoda na morzu: szybko się zmienia, i kto wie czy ktoś, kto dzisiaj śmieje się z ofiar gwałtu jutro sam nie będzie jedną z nich; ktoś, kto śmieje się z feministek i idei równości, padnie ofiarą dyskryminacji; ktoś, kto wytyka karmiące matki za rok nie będzie jedną z nich, walczącą o godność swoją i swojego dziecka. 
Kto wie co przyniesie jutro? Nikt nie wie; nikt nie wie co przyniesie dzisiaj, bo równie dobrze dzisiaj można zginąć na pasach, zostać zwolnionym z pracy czy paść ofiarą gwałtu. Nie jutro, nie za rok, ale równie dobrze dzisiaj, bo dzisiaj też jest przyszłością nie do przewidzenia.  


Photo credit: mark sebastian via Foter.com / CC BY-SA

piątek, 17 czerwca 2016

#171 A czy Ty chciałbyś być ze sobą w związku?

#171 A czy Ty chciałbyś być ze sobą w związku?


Problemem ludzi współczesnych jest to, że nie są w stanie wytrzymać bez drugiej osoby nawet kilku dni. Mam na myśli osoby, które w tydzień po rozstaniu desperacko szukają drugiej połówki; osoby, które dzień w dzień umawiają się z kimś, byleby kogoś znaleźć. Na szybko, bo trzeba być z kimś, bo trzeba stworzyć całość. Pisałam o tym już raz w artykule Druga połówka? Nie dziękuję, poproszę 0,7, ale jakoś tak mam wrażenie, że temat jest nie do końca wyczerpany. Przede wszystkim, nie rozważyłam dlaczego ludzie posiadają takie wewnętrzne parcie na szkło. I pomyślałam, że wówczas nie zadałam dobrego pytania. Pytania, które zadaję dzisiaj: „A czy Ty chciałbyś być ze sobą w związku? ”.


ludzie nie chwasty, ich się nie wyrywa


Jednakże nim przejdę do tej części wywodu, chcę powiedzieć o jeszcze innym zagadnieniu. Problematyka związków nie jest mi obca, sama mam mniej lub bardziej udane relacje, trochę doświadczenia wyciągnęłam z tego wszystkiego. Największą naukę dali mi ludzie, nie tylko Ci z którymi byłam, ale też Ci, których słuchałam lub czytałam w sieci. Podczas licealnych rozmów z koleżankami, jak i podczas internetowych dyskusji bezustannie przewijały się dwa kluczowe dla związków pytania: „jak go zdobyć” i „jak ją wyrwać
Współcześni ludzie że nie traktują drugiego człowieka jak pełnoprawnego obywatela z umiejętnością samodzielnego decydowania o sobie. Jeśli dziewczyna nie chce być z Panem A., tylko z Panem B., jest blacharą lecącą na samochód. Oczywiście, nikt nie pomyśli o innych zaletach Pana B., począwszy od doceniania wybranki aż po traktowanie jej z należytym szacunkiem, a nie jak „spoko dupy” na dzielni. Jeśli dziewczyna odejście od Pana A., jest szmatą, która się puszcza; a nie kobietą, która doszła do wniosku, że nie chce spędzić reszty życia z nieudacznikiem siedzącym wiecznie przed telewizorem. Tak, lecę bo najbardziej stereotypowych obrazach związków polaczków-cebulaczków.  
Przejdę może do mniej oklepanych schematów i powiem wprost, że każdego dnia na moją stronę wchodzi od kilku do kilkunastu osób w odpowiedzi na proste pytania: „jak zagadać do dziewczyny”; czy też te, które już wspomniałam: „jak go zdobyć” i „jak ją wyrwać”. Poszukiwany jest uniwersalny „klucz”. W grze World of Warcraft każde drzwi instancji należało otworzyć innym kluczem, a każdy znajdował się w innym miejscu; i jeśli chciało się wejść i coś ubić, wpierw człowiek musiał namęczyć się ze znalezieniem klucza. Tak było w internetowej grze. Dlaczego w życiu ma być prościej? 

Od razu odpowiem: nie ma drogi na skróty w relacjach damsko-męskich. Nie można każdej kobiety i każdego mężczyzny traktować w ten sam sposób i rzucać tekstami „wszyscy mężczyźni są tacy sami” czy też „wszystkie baby są takie same”; oczywiście, wszyscy mamy wspólne mianowniki. Należy jednak pamiętać, że jeśli coś ma wspólny mianownik, musi mieć różne liczby nad kreską. Dlatego, jeśli kobiety są zazdrosne, mogą być z różnych przyczyn: zostały już zdradzone, nie ufają wystarczająco lub po prostu są zazdrosne, bo taką mają naturę. Mianownikiem jest zazdrość. 
Podobnie jest z mężczyznami, którzy uwodzą i porzucają kobiety; bawią się ich kosztem. W ostatnich dniach ten tekst słyszałam z ust wielu kobiet. Mężczyźni uwodzą i porzucają, ale: mogą zrazić się do partnerki, mogą być tanimi podrywaczami, ale mogą też korzystać z okazji gdy kobieta rozkłada nogi. Wszystko ma wspólny mianownik, ale zawsze są inne przyczyny. 

Skończę już z matematycznymi porównaniami. Powiem tylko, że traktujemy ludzi jak własność nie tylko na płaszczyznach, które przedstawiłam. Człowiek nie może podjąć decyzji o odejściu, tak jak o zmianie partnera, jak i wszystkim innym bez odpowiedniego komentarza. Partner rości sobie prawa do partnera. 
Wystarczy przejrzeć te wszystkie programy paradokumentalne, gdzie dla mnie hitem był ostatnio obejrzany z nudów odcinek. Żona zdradziła męża, on się o tym dowiedział, pobił kochankowi (mówiąc kolokwialnie) „mordę” i poszedł do więzienia za pobicie. Kiedy wyszedł z, jak to ładnie mówiła żona, „kicia”, okazało się,  że został eksmitowany z mieszkania do swojej siostry, a żona zamieszkała z kochankiem. Niby scenariusz taki sobie, ale to pierwsze pięć minut odcinka. To co działo się później, wywoływało u mnie poczucie przerażenia z głośnym śmiechem.
Mąż, jako że jego podpis znajdował się na umowie najmu, mógł mieszkać dalej w swoim mieszkaniu. Z żoną. I jej kochankiem (i tak też zrobił). Zamieszkał sobie z nimi, uprzykrzał im życie (wyrzucając ubrania na ulicy, przypalając obiad, zjadając przygotowane śniadanie dla kochanka, czy mój ulubieniec - wchodząc do sypialni gdy tamci uprawiali seks) i jak gdyby nigdy nic, próbował dalej odzyskać swoją żonę. Wszystko to, co opisałam wcześniej miało wykurzyć jej kochanka z mieszkania tak, by mógł sobie zamieszkać z żoną i wieść dalej szczęśliwy żywot. Nazwę sprawę po imieniu: to było pojebane. 
Niemniej, sporo osób robi dokładnie tak samo. Może nie mieszkają z żoną i kochanką, nie włażą do sypialni gdy uprawiają seks, ale utrudniają normalne życie. Pogróżki dla nowego faceta dziewczyny? Norma. Rozsyłanie jej nagich zdjęć jako zemsta za to, że suka odeszła? No ba! Wyrabianie opinii na dzielni tak, by nikt jej kijem nie tknął? Klasyka. 
I na sam koniec tego zagadnienia powiem wprost: wyrwać można chwast, a zdobyć trofeum; nigdy nie człowieka. 

„A czy Ty chciałbyś być ze sobą w związku?”


Chwilowo możemy pomachać białą chustą tematowi przedmiotowego traktowania, a wrócić do głównego nurtu: „A czy Ty chciałbyś być ze sobą w związku?”. Te z pozoru głupie pytanie powinien zadać sobie każdy, kto został przez kogoś pozostawiony. Z prostego względu: ludzie nie odchodzą bez powodu, a jeśli tak jest, to nie dojrzali do bycia w związku. Załóżmy jednak hipotetycznie, że kiedy partner Cię zostawiał, miał ku temu powody i powiedział Ci o nich. Mogłabym zapytać co z tym zrobiłeś, ale tak szczerze, nie interesuje mnie to. 
Interesuje mnie natomiast pytanie, które zadałam wiele razy; pytanie z tytułu: chciałbyś być ze sobą w związku? I w poszukiwaniu odpowiedzi nie ma żadnej większej filozofii, istnieje albo tak, albo nie. Nim jednak odpowiesz, trzeba porządnie się zastanowić czy naprawdę jesteś kimś, z kim chciałbyś spędzić resztę swojego życia?

Część osób odpowiada na to pytanie postawą życiową: kiedy są sami, nudzą się niemiłosiernie. Nie potrafią zapchać swojego dnia od wczesnego poranka do późnego wieczora; nie potrafią być „singlem” przez okres dłuższy niż miesiąc, bo zaraz poszukują nowych znajomości (nawet jeśli to nie są związki, a przelotne romanse). Nie mają pasji, nie mają co ze sobą zrobić, a wszystko wydaje im się bez sensu. Ludzie tacy są zmęczeni samotnością, a życie upływa im na niczym konkretnym; a sensem ich życia jest posiadanie drugiej połówki i robienie z nią czegoś, czegokolwiek.
Pomijając już nudny charakter, warto zapytać o to, jak „popieprzony i posolony” masz charakter. I nie ma się co oburzać: każdy z nas jest na swój sposób upierdliwy i niemożliwy do wytrzymania. Kiedy mnie irytują pewne sprawy, innego człowieka w ogóle nie ruszą; można zapytać jak to ma się do związku? Już odpowiadam, dość obrazowo i na czasie.
Wyobraź sobie związek, taki typowy, gdzie spotykają się, często do siebie dzwonią, i tak dalej. I któregoś dnia on nie odbiera telefonu przez kilka godzin; ona zaczyna histeryzować: „a co jeśli coś mu się stało?”; wiadomo, dresy wszędzie, wypadki drogowe i te sprawy. Nakręca się coraz bardziej, aż w końcu dzwoni, że telefon zostawił w torbie. Odpowiedziała mu, że „miałeś dzwonić kilka godzin temu”; on na to „zapomniało mi się” i wywiązała się awantura. On uważa, że nic się nie stało i ją denerwuje to, że lekceważy jej troskę. Co się dzieje kiedy para zaczyna się kłócić? Pisze do przyjaciół.

„ale ona jest dziwna, naprawdę” albo „weź, zachował się jak gówniarz”


Przynajmniej raz w tygodniu jestem „specem” od problemów sercowych i powiem wprost, że często staję po stronie jednego lub drugiego. I każdy związek, a raczej każdy taki partner ma „speca”, który stanie po czyjejś ze stron. Sęk w tym, że specjaliści mogą tak nie do końca wczuwać się w sytuację, albo nie mówią prawdy by nie sprawić przykrości. Ale, to nie o nich miał być akapit, a o tym, że tak jak ja stanęłabym po stronie dziewczyny, tak ktoś stanie po stronie faceta. I to nie tak, że żadne z nich nie ma racji, bo oboje ją mają: wystarczy spojrzeć z każdej strony.
Komu się zdarzyło zapomnieć telefonu, zostawić go w torbie na amen? A kto nie martwił się o drugą osobę, gdy ta nie odbierała telefonu? Wszystkim zdarzyło się i to, i to. 

Mam wrażenie, że strasznie gmatwam, więc spróbuję jeszcze raz: jestem straszną gadułą i ciężko mnie przegadać, do tego mówię bardzo głośno. Jednym to nie przeszkadza, i po prostu słuchają; drugim przeszkadza to, że dużo mówię i że jestem głośna. Jestem dalej tą samą osobą - po prostu każdy widzi moją cechę wedle własnego uznania. Ktoś notorycznie się spóźnia: dla kogoś to nie jest problem, a dla mnie to wielka zniewaga. 
W tym tkwi haczyk: wada i zaleta to to samo, wszystko zależy, kto patrzy i jak patrzy. Dlatego, jeśli dla jednej osoby coś jest wadą, nie ma co wpychać jej swoich twierdzeń, że jest to „zaleta”. Skoro widzi to jako wadę, to jej to przeszkadza. Widać to doskonale po „szczerości”; dla niektórych chamstwo i szczerość to to samo. Dla mnie można być szczerym, ale nie chamskim; można być chamskim, ale i nieszczerym. Jeśli uważam kogoś za chama, to jest dla mnie chamem. 
Dlatego, nawet jeśli uważasz coś za swoją zaletę i uważasz, że ludzie niepotrzebnie się czepiają, musisz poważnie się nad sobą zastanowić. Twoja cecha może przeszkadzać nielicznym, ale kiedy zaczyna przeszkadzać licznym, a Tobie przeszkadza, że im przeszkadza, coś należy zmienić. Choć równie dobrze można dojść do wniosku, że się czepiam. 

Jak to jest być ze sobą w związku?

Bardzo fajnie!


Jestem sama od pewnego czasu, będzie z... cztery miesiące i przyznam się szczerze, ten czas zleciał mi jak szalony. Rano wstaję, biorę się do roboty, mija poranek, później popołudnie, i wieczór, a kładę się późno, bo brakuje mi godzin w dobie. Mam tyle rzeczy do zrobienia, tyle różności do zrealizowania, że nie mam czasu siedzieć i się nudzić. Sama sobie potrafię wiele zaoferować:
Jestem pisarką, jestem blogerką, ćwiczę, przymierzam się do biegania, spotykam się z przyjaciółmi na kawie lub w kinie, chodzę na spacery z czworonogiem, sprzątam, uczę się gotowania. Pierwsze dwie pozycje zajmują prawie cały wolny czas, a reszta? To czasoumilacze w codziennych obowiązkach. Narzuciłam sobie spore tempo i czuję się z tego powodu dumna. 
Co więcej, rozważyłam już pytanie: „czy chciałbyś być ze sobą w związku” i odpowiedź brzmi: „przecież jestem ze sobą w związku”. Od początku stycznia, kiedy narzuciłam sobie niewyobrażalne tempo, obcuję przede wszystkim ze sobą. Pisząc jakiś artykuł, weryfikuję swoje wady, zalety, poglądy. Poznaję siebie coraz lepiej i odkrywam, że nie potrzebuję drugiej połówki, bo jestem całością i jako całość potrzebuję drugiej całości. Przejrzałam również swoje wady: wiem, jakie mam i że muszę nad nimi pracować. Jednocześnie wiem, że nie są to wady, z którymi nie dałoby się żyć. A Ty?
Zaufałbyś sobie? Polegałbyś na sobie? Znasz swoje wady i zalety? Przede wszystkim, czy chciałbyś być ze sobą w związku?

Na sam koniec humorystyczny akcent prosto ze strony So Much Nope

poniedziałek, 13 czerwca 2016

#170 Kobieto, szanuj się!

#170 Kobieto, szanuj się!



Nie raz pisałam artykuły w których rzucałam gromami w mężczyzn; siedziałam na tronie mojej strony i rzucałam kamieniami, ciskałam złośliwościami. Byłam okrutna, bezczelna i może nawet chamska. Cóż, tak przynajmniej wynika z niektórych komentarzy. Jednakże, prowadząc stronę i obracając się w kobiecych kręgach wiem, że kobiety takie niewinne nie są. Wręcz przeciwnie, niektóre kobiety same są sobie winne. Bo zawsze musi być akcja, by była reakcja. 
Artykuł jest reakcją na akcję, a akcją były wiadomości od dwóch przyjaciół z różnych stron Polski. Tak, mam internetowych przyjaciół, z którymi piszę wiadomości, czasami do siebie dzwonimy. I ostatnimi czasy obaj napisali do siebie w niedużych odstępach czasowych z prośbą o radę; radę odnośnie kobiet. Nie jestem żadnym znawcą, nie jestem alfą i omegą, ale postanowiłam ich wysłuchać i tylko podzielić się swoimi spostrzeżeniami. Jednakże nim skończyli, siedziałam z oczyma jak dno słoika, z przysłowiowo otwartą gębą i sama nie wierzyłam w to, co czytam.

Panowie wyrazili zgodę na opisanie całości, za co jestem im dozgonnie wdzięczna. 

Kasia i Tomek*

Tomek jest dwudziestoparoletnim studentem w dużym mieście; ma swoje zajęcia, ma swoich znajomych, ale nie ma szczęścia do dziewczyn. Napisał do mnie jakieś trzy tygodnie temu, bo poznał Kasię. Kasia jest jego internetową znajomością z innego, wielkiego miasta. Przyjemnie się rozmawiało, wszystko zapowiadało się pięknie, ptaki na niebie zwiastowały udany związek. Pojawił się pewien problem, z którym Tomek do mnie napisał.
Mianowicie, Tomek przez jeden dzień nie miał czasu napisać do Kasi; znajomi wyciągnęli go na kręgle, wrzucił zdjęcie jak się dobrze bawi (kto z nas tego nie robi?) i kiedy wrócił do domu, jego skrzynkę powiadomień zajmowała jedna wiadomość: „Pewnie dobrze się bawiłeś.”; tak, wiadomość zakończona kropką nienawiści. Każdy kto choć raz widział wściekłą dziewczynę i kropkę nienawiści, wie co to zwiastuje. Tomek grzecznie odpisał, że był zajęty i nie miał czasu pisać. O poranku Kasia przestała być jego znajomą na facebooku. Usunęła się. Jest to problem niemały, zwłaszcza gdy dziewczyna na której Ci zależy nagle urywa kontakt tylko dlatego, że poszedłeś ze znajomymi na kręgle. Są kobiety, które faktycznie potrafią się o coś takiego pokłócić, ale o nich nie dzisiaj: dzisiaj o Tomku. Strapiony przyjaciel do mnie napisał i zaczął opowiadać jak to wyglądał ich związek. To jest część, która najbardziej mnie przeraziła. 

Niedziela: poznali się na grupie facebokoowej; on coś skomentował, ona odpowiedziała. Napisał do niej i zaczęła się rozmowa. Normalna, koleżeńska rozmowa, gdzie każde ma coś do powiedzenia drugiej stronie, a żadna z nich nie chce spamować powiadomieniami na tablicy.
Poniedziałek: zaproponowała, że przyjedzie do niego na długi weekend. Zaskoczony, zgodził się.
Wtorek: poinformowała go, że będzie u niego spać.
Środa: podczas rozmowy stwierdziła, że sypia nago i ma się obawiać, że pomyli pokoje.
Czwartek: swobodnie rozmawiała o seksie, o swoich upodobaniach i pragnieniach.
Piątek: nie było czasu na rozmowę, Tomek poszedł na kręgle.
Sobota: Koniec znajomości.

Słuchając jego opowieści, czułam dziwny niepokój już przy poniedziałku; przy wtorku byłam silnie zaniepokojona, a przy środzie aż się przeraziłam. Rozumiem, że niektórym doskwiera samotność, że mają duże potrzeby seksualne, że... Że Tomek jest przystojny i mógł ją zwalić z nóg. Rozumiem to. Rozumiem, że czasy się zmieniły i nie ma już tak sztywnej etykiety jak kiedyś: dzisiaj kobiety mogą nosić krótkie spódniczki, rozmawiać z mężczyzną, palić publicznie papierosy czy pójść do pracy. Rozumiem, że kobieta wyzwolona chce uprawiać seks z kim chce, kiedy chce i jak chce. Takie mamy czasy, takie mamy prawo i ani ja, ani Tomek, ani nikt inny nie ma prawa piętnować Kasi za taki sposób prowadzenia się. Może to się nam nie podobać, ale to jest jej sprawa. 
Haczyk w całej historii jest taki, że bohaterka bardzo często narzekała na mężczyzn. Że to nie są już gentlemani, że tylko by ruchali, że (uwaga) „wszyscy są tacy sami”. W tym momencie przez głowę włącza się historia wszystkich obejrzanych memów, tworząca kolarz emocjonalny. Pozostawię jednak tę historię nieskomentowaną, poza tym, że doradziłam Tomkowi by dla własnego bezpieczeństwa nie kontynuował znajomości. 

Jaś i Małgosia*

Historia Jasia i Małgosi jest bardzo podobna: poznali się przez internet, rozmawiali ze sobą codziennie na różne tematy; Małgosia narzekała na to, że „wszyscy faceci są tacy sami”; że „jest skrzywdzona przez mężczyzn” oraz że „nie wie czy chce wchodzić w trwały związek”. To było oficjalne stanowisko. 
Jaś nie zerwał kontaktu z Małgosią, tylko któregoś dnia napisał do mnie mocno zdenerwowany, że flirtuje z kobietą, że stara się znosić jej humorki, a ona napisała mu, że „ma kandydata z mazur i w sumie chciałaby z nim założyć rodzinę”; jednocześnie ten sam kandydat został skreślony za brak prawa jazdy. Niedługo później napisała mu o innym nowopoznanym mężczyźnie, który jej się podobał i w sumie zastanawiała się, czy nie powinna się z nim związać. 
Teraz spójrz na akapit powyżej i przeczytaj wyróżnione fragmenty: czy tylko mi zwoje w mózgu się prostują podczas próby ogarnięcia logiki tejże kobieciny?
Doradziłam mojemu koledze, by nie brał udziału w walce kogutów; bo tym właśnie jest zachowanie Małgosi. Zgarnia najciekawszych kandydatów, wzbudza w każdym z nich zazdrość i oni muszą „bić się” o jej względy, udowadniając, któremu zależy bardziej. Walka kogutów do końca życia, bo nawet jeśli Jaś wygrałby w tej rozgrywce, za miesiąc pojawiłby się inny, lepszy kogut. Dożywotnia walka. 
Teoretycznie, historia powinna skończyć się w tym momencie; ale tak nie było. Jaś podtrzymywał znajomość z Małgosią, ale była już trochę chłodniejsza i przestał o nią ubiegać: przerodził się w zwykłego kumpla. I w każdej rozmowie był w jakiś sposób atakowany, na przykład kiedy rozmawiali o nawiązywaniu trwalszych relacji i powiedział, że na jego przyjaźń trzeba zasłużyć, zarzuciła mu tekstem: „to nie chcesz już ze mną się przyjaźnić?”
Piszę ten artykuł z racji tego, co ostatnio do niego napisała (o tego wszystkiego dowiadywałam się z życia Tomka i Jasia na przestrzeni tygodni, a nawet miesiąca). Mianowicie, tematem była seksualność i zaspokajanie potrzeb; Małgosia tak po prostu przyznała się do tego, że lubi uprawiać cyber-seks i sexting. To jestem w stanie zrozumieć, ale nie rozumiem natomiast tego, że od każdego faceta o którym myślała na poważnie domaga się zdjęcia *khem* miecza

Ale co dalej? 

I o co chodzi z tym szanowaniem się?


Tytuł brzmi: „Kobieto, szanuj się!”, a jednocześnie piszę, że kobieta może robić co chce, z kim chce i kiedy chce, i ani mi, ani nikomu innego nie powinno to interesować. Znaczy, nikt nie powinien pisać o szmaceniu się; żyjemy w nowoczesnym świecie, gdzie kobieta może sobie pozwolić na taki a nie inny tryb życia. Jeśli chce, niech uprawia seks bez zobowiązań, sexting czy cyber-seks, ale to nie znaczy, że to musi się każdemu podobać.
Gdzieś w ludzkich umysłach nadal tkwią stare wartości, których nie powinno się oceniać; czasy się zmieniają, ludzie się zmieniają i to co w głowach siedzi też. Kiedyś nie do pomyślenia było, by kobieta mogła palić idąc ulicą, a dzisiaj to norma. Kiedyś było nie do pomyślenia, by kobieta ubrała spodnie, a dzisiaj rzadkością jest sukienka. Kiedyś było inaczej; tym „kiedyś” będzie dzisiaj. Za kilka lat takie zachowanie wśród kobiet będzie normalne; może nie w tej generacji, ale każdej kolejnej już tak.
Dlatego nie będę potępiała zachowań seksualnych, bo nie mam do tego żadnych praw; powiem jednak: kobieto, szanuj się i nie pieprz głupot. Nie gadaj, że mężczyźni są tacy sami i że „zależy im tylko na seksie”, skoro tak chętnie oferujesz swoje wdzięki. Nie pieprz, że nie ma gentlemanów, bo są - w internecie nazywa się ich „lamusami”. I w podobnym tonie: mężczyzno, nie pieprz, że nie ma dam - z internecie nazwa się je „cnotki-niewydymki”.

kobieto, szanuj się!
cokolwiek to dla Ciebie znaczy

Nic nie wyginęło, tylko zmieniło swojej nazwy; co więcej, zmieniło się postrzeganie takich osób. Dzisiaj większą ofiarą jest dziewczyna, która „nie dała” niż ta, która „dała za dużo”. 




*Kasia i Tomek, Jaś i Małgosia to pseudonimy artystyczne na rzecz zachowania anonimowości. 
Photo credit: Shan Sheehan via Foter.com / CC BY-ND

piątek, 10 czerwca 2016

#169 Druga połówka? Nie, dziękuję, poproszę 0,7.

#169 Druga połówka? Nie, dziękuję, poproszę 0,7.


Kto z nas nie słyszał o mitologicznej drugiej połówce. Dlaczego mitologicznej? Wedle koncepcji Platona, na początku stworzenia nie było mężczyzny i kobiety. Były istoty idealne, o dwóch twarzach na jednej szyi, patrzące w przeciwne strony; istoty te posiadały dwie pary rąk, dwie pary nóg i narządy płciowe zarówno mężczyzny, jak i kobiety. Grecki bóg, Zeus, obawiał się tych istot i ciśnięciem pioruna przepołowił je, oddzielając w ten sposób dwie połówki, tworząc mężczyznę i kobietę. I od tamtej pory te dwie połówki dążą bezustannie do połączenia się w jedno: w ten sposób starożytni tłumaczyli pociąg seksualny i dążenie do wiązania się w pary. Stąd istnieje to powiedzenie; stąd wynika to heroiczne poszukiwanie mitologicznej połówki.
Tytuł artykułu, zaiste, sugeruje mój stosunek do wiązania się w pary. Niektórzy powiążą to z feminizmem, uznają mnie za przeciwniczkę mężczyzn i zrzucą na mnie odpowiedzialność za spadek dzietności na świecie. Dlatego, już na samym początku powiem wprost: drugie 36,6°C  obok to fajna sprawa. Choć bardzo nie lubię przymiotnika „fajny”, to stosuję go w tym kontekście bez żadnego zawahania: fajnie znaczy tak wiele, że każdy po swojemu zinterpretuje to pojęcie. Pewnie nasuwa się pytanie: skoro nie jestem przeciwna związkom i mężczyznom, to o czym chcę pisać? Już tłumaczę.

Każdy z nas zna, znał lub przynajmniej spotkał na swej drodze osobę, która szukała drugiej połówki. To nic złego, każdy z nas szuka osoby, z którą można obejrzeć serial, pogrzeszyć pod kocykiem i ogólnie zadzwonić w środku nocy z płaczem. Jednakże ta jedna, jedyna osoba o którą teraz mam na myśli miała tylko jeden cel w życiu: znaleźć ją - czyli drugą połówkę. Głównym tematem do rozmów była ta jedyna lub ten jedyny; bądź też poszukiwania tej lub tego. Wszystko kręciło się wokół innego człowieka; wszystko, tak bardzo wszystko, że dzień jako singiel, kawaler czy panna był dniem straconym.
Nie wiem jak inni, ale ja znałam taką osobę. Nie pamiętam kim była i czym się zajmowała, ale wiem, że sensem życia było znalezienie partnera. Każde wyjście na piwo kończyło się wysłuchiwaniem kogo poznała, kogo nie poznała, kogo widziała i na kogo poluje. Mnóstwo rozmyślań nad tym, co by było gdyby; snucie planów na przyszłość, planowanie wielkiej miłości z człowiekiem, który nawet nie wie o jej istnieniu. Polowanie. Istne polowanie i dzielenie skóry na jeszcze żywym niedźwiedziu. Tak, była taka osoba. Nie pamiętam kim była i czym się zajmowała, i czy interesowało ją coś ponad to, o czym już powiedziałam.
Znałam też inną osobę; nie rozmawiałam z nią co prawda, nigdy się nie kolegowałyśmy, ale tkwiąc w hermetycznie zamkniętym społeczeństwie szkolnym, wiedzieliśmy o sobie wystarczająco dużo. Doskonale opisuje ją krzywdzące stwierdzenie, które przeczytałam kilka lat temu i jakoś tak mocno wgryzło mi się w pamięć.
Kobieta w związku jest jak małpa bujająca się na lianie. Nim puści się jednej, już trzyma drugą
Stwierdzenie o tyle krzywdzące, że nie wszystkie kobiety takie są. Nie wszystkie, ale są i takie. Właśnie taką osobą była ta „znana”. Nim rzuciła jednego faceta, już drugiego trzymała za rączkę i towarzyszyła mu na każdym kroku; kiedy to on rzucił ją, już tydzień później, po gorączkowych i intensywnych poszukiwaniach miała nowego kolegę. Mówię kolegę, bo większość licealnych znajomości z chłopakami bardziej kojarzy się z kumplowaniem jak poważnym związkiem; jakoś tak, sielankowo wspominam liceum. I gimnazjum. Byłam dziwnym dzieckiem, trochę staroświeckim.
I to dwa typy, z którymi ja się spotkałam; pewnie takich typów jest znacznie więcej; każdy z nas zna przynajmniej jedno indywiduum, które z czasem ciężko znosić. Bo nie można spokojnie porozmawiać; nie można nawet podzielić się pasją, bo jedyne o czym można rozmawiać,  to inni ludzie, a konkretniej, inna płeć.
Z jednej strony ten stan rzeczywistości jest winą naszego świata i tego słynnego gender, o którym już pisałam wcześniej. W końcu, jakie oczekiwania ma kobieta w młodym wieku, tak do 25 roku życia? O co pytają ciotki na imieninach?

Czy masz kawalera i kiedy ślub?

Jeśli o mnie chodzi, to bawi mnie pewna zarysowana przez internautę sytuacja. Żalił się na forum jak to ciotki pytały go na weselach „kiedy twoja kolej”; przestały, gdy zaczął zadawać to samo pytanie na pogrzebach. I choć sytuacja najpewniej jest zmyślona, jakoś tak jest osłodą dla mojego serca.
Sama jestem zmęczona pytaniami o kawalera, o małżeństwo, o dzieci. Tak, chcę się związać, ale nie z przypadkowo poznanym na ulicy mężczyzną na szybko, bez upewnienia się co do niego czuję; nie dlatego, że tego się ode mnie oczekuje; nie dlatego, że zegar biologiczny tyka. Jeśli mam się z kimś związać, to dlatego, że go kocham, że chcę, i że taka jest moja wola. Nie społeczeństwa, nie babci, nie mojego kota, ale moja.

Z czego wynika problem „przymusowego” związku? Nie powiem, że jest to schorzenie, ale z pewnością jest to paniczny lęk przed samotnością. Co prawda, spotkałam się z opinią, że jest to też szpanowanie, bo im lepszy chłopak, tym lepsza jest dziewczyna... Ale o tym powiedziałam dość: gender.
Czasy się zmieniły i gender się zmienia. W dużej mierze problem desperatów” jest taki, że nie potrafią się zająć sobą. Nie potrafią spędzić ze sobą dłuższego czasu; nie mają pasji, nie potrafią samodzielnie żyć. Wiem o tym, bo sama taka byłam. Zakompleksiona, niepewna i przekonana, że nie osiągnę nic.
Kiedyś czułam silną potrzebę poszukiwania drugiej połówki; każdego dnia rozglądałam się i myślałam „a jeśli minę go na ulicy i go nie zauważę?”; byłam ofiarą naszego nieszczęsnego gender. To była częściowo moja wina, bo miałam niezwykle niską samoocenę; wmówiono mi, że wyznacznikiem mojej wartości jest to, jaki mężczyzna stoi obok mnie. Jeśli wybór był nietrafny, szkolne koleżanki nie omieszkały mi to wypomnieć. Bałam się samotności, wierz mi lub nie. Nie potrafiłam znaleźć dla siebie miejsca, jeśli nie miałam kogoś obok siebie. Jednocześnie nie było to znajdywanie po tygodniu; ale miesiącu? Szkolne miłostki i chodzenie pod rękę.
Sytuacja zmieniła się częściowo, kiedy weszłam w dorosłość i związałam się po raz pierwszy, na poważnie; na dwa lata, z myślą o ślubie i małżeństwie. Nadal byłam naiwną małolatą, ale gdzieś tam poważnie podchodziłam do życia, a przynajmniej o nim myślałam. Po dwóch latach, rozpadła się sielanka. Po nich nastąpiły moje pierwsze dwa lata prawdziwej samotności; samotności, gdzie byłam sama dla siebie. W międzyczasie poznałam kilka osób, ale nie wypaliło nic z tego, nie stworzyłam związku. Kilka randek, i zwykłe dziękuję.

Wszystko zmieniło się wraz z rozpoczęciem tego roku; częściowo to miało początek jeszcze pod koniec ubiegłego, ale prawdziwe zmiany w moim życiu nastąpiły w tym. Gdzie miały swój początek? Nie wiem. Wiem natomiast, że zaczęły się wraz z zrozumieniem, że niczego nie jestem winna społeczeństwu; że ono nie może niczego ode mnie oczekiwać.
Dałam upust emocjom w artykule o dwóch typach kobiet; wtedy zrozumiałam, że jestem każdą z nich i żadną jednocześnie. To ja jestem panią swojego życia, swojego ciała, swojej kobiecości, i jeśli ktoś nie zaakceptuje mnie w jeansach i z wagą 50+, to mnie nie zaakceptuje i tyle. Świat się nie skończy ani dla mnie, ani dla tej osoby. Każde z nas pójdzie w swoją stronę i będzie wiodło takie życie, jakie chce.

To wszystko.


Oczywiście, im dłużej rozmyślałam nad tymi sprawami, tym więcej wniosków stworzyłam i tym więcej tekstów na te tematy powstało. Ten nie jest pierwszy, kto śledzi moją działalność regularnie, wie o czym mówię. Artykuły feministyczne, o prawach kobiet, o społeczności, o roli w społeczeństwie. Tak jak napisałam w komentarzu pod artykułem Flegmatyków: autor tekstu do czegoś dojrzał, tak jak i ja dojrzewałam przez ostatnie pięć miesięcy. I dojrzałam. Teraz znów daję upust swoim przemyśleniom. Prawda jest taka, że tak jak ja nie mogę niczego oczekiwać od społeczeństwa, tak społeczeństwo nie może oczekiwać ode mnie.
Choć nie, momencik - oczekuję od społeczeństwa. Oczekuję, że mnie zaakceptuje; że zaakceptuje moje decyzje; że zrozumie mój punkt widzenia. Część to zrobi, a druga część napisze kolejne wyzwiska, posnuje domysły o moim życiu osobistym i zostanie poklepana przez inne osoby: „ale jej nagadałeś”.
Oczekiwania mogę mieć, tak jak i społeczeństwo. Ale czy je zrealizuję? To już moja sprawa, moja i tylko moja; tak jak tylko Twoją jest to, czy się ze mną zgadzasz lub nie. Nie zmuszę Cię, tak jak i Ty nie zmusisz mnie.

wracając do tematu


Są na świecie osoby, które nie byłyby w stanie być ze sobą w związku: ze sobą, czyli spędzić ze sobą więcej niż kilka dni, bez drugiej osoby, która zapycha wewnętrzną pustkę. Wydaje mi się, że może to wynikać z wielu czynników: braku pewności siebie, braku jakichkolwiek zainteresowań czy jak już powiedziałam wcześniej, takie osoby ulegają presji środowiskowej. Kto nie rozumie pojęcia presji, jeszcze się z nią nie spotkał: ale spokojnie, i na to nadejdzie czas; niemniej, pominę ostatni czynnik, jako że dość o nim napisałam. 
Ważnym czynnikiem w życiu człowieka jest pasja, a jej brak może przyczynić się do nieznośnej pustki; pustki, którą może próbować zapychać serialami i wyjściami do klubu. Jednakże kluby za dnia są zamknięte, a najlepsze seriale mają swoje zakończenie: co wówczas czynią takie osoby? Nie wiedzą co ze sobą zrobić. Kojarzysz to powiedzonko, że „człowiek inteligentny się nie nudzi”? Nudzi się, każdy się nudzi. Nawet ja, kiedy przez kilka tygodni nie potrafię znaleźć wolnej chwili na nadrobienie nowości w serialu czy przeczytanie książki, miewam okresy całkowitej stagnacji i monotonii, zwanej potocznie nudą. Tak, też się nudzę. Rzadko się to zdarza, ale jednak, zdarza. 
Bądź co bądź, jeśli ktoś nie wie co ze sobą zrobić, znalezienie pasji jest doskonałym rozwiązaniem. Pasja, jeśli naprawdę się kocha to co się robi, i nie chodzi tu o zyski albo straty, może spędzać nad tym całe dnie i tygodnie. Jeśli nie, to czy naprawdę to kocha? Oczywiście, każda miłość bywa męcząca - dlatego ktoś wymyślił nudę. 
Największym wrogiem człowieka jest brak pewności siebie; człowiek czuje się tak niedoceniony, tak niekochany, taki... nijaki, że musi - po prostu musi - znaleźć kogoś, kto go dowartościuje. Szybko, już, teraz, inaczej kolejny dzień będzie myśleć o pustym i nic nie znaczącym życiu. Możliwe, że to co piszę teraz, jest krzywdzące i osoby te po prostu są ofiarami gender: wiedzą, że koleżanki i rodzina zaczną doceniać dopiero, kiedy znajdzie sobie „chłopaka”. Warto to jednak pokonać i znaleźć sobie pasję. 

Niemniej, osoby które usilnie poszukują drugiej połówki - myślą o niej, rozglądają się, szukają - są połówkami; niepełnymi osobami, które pełnię będą stanowić z kimś. Oczywiście, długotrwała samotność jest groźna dla człowieka, ale mam wrażenie, że współcześnie ludzie nie potrafią wytrwać bez związku nawet miesiąca. Może się mylę, i ludzie potrafią szukać się miesiącami; szukać tej właściwej osoby, a nie byle kogo, byleby zapełnić pustkę. 
A ja? Jestem całością. Nie muszę się dopasowywać do innego puzzla, bo jestem całą układanką; nie muszę szukać drugiej łyżeczki, bo jestem całą zastawą. Każdy z nas jest. Ja, Ty, koleżanka na uczelni czy kumpel na przystanku. Każdy z nas jest całością, od początku do końca. Damy radę sobie sami, wystarczy w to uwierzyć.
Jestem całością i nie potrzebuję drugiej połówki. Potrzebuję 0,7 by uczcić to z drugą całością (jeśli pojawi się taka w moim życiu i postanowi ze mną wypić). Szukać jej nie zamierzam, bo wierzę w to, że przypadek tworzy najlepsze historie. W końcu, jestem pisarką i to przypadki rodzą najwspanialsze dzieła.


Photo credit: TheodoreWLee via Foter.com / CC BY-ND

Autopromocja

Reklamuję, bo mogę.


  • Autopromocja

    Prezentuję dwanaście artykułów, z których jestem najbardziej dumna:

  • Czy istnieje przepis na szczęście? || LINK
  • Opowiem o butach, które odmieniły moje życie || LINK
  • Opowiem ci bajkę jak zaczęłam gardzić ludźmi... || LINK
  • Każde wytłumaczenie jest dobre na gwałt || LINK
  • Przyjaciółka przyznała się, że szuka dziewczyny || LINK
  • Chcesz być roszczeniową kurewką? || LINK
  • JA wiem lepiej. || LINK
  • Motto:

    Posiadanie własnego zdania jest najkrótszą drogą do posiadania zwolenników.

    I wrogów.

  • LINK || Ja, Feministka.

  • LINK || Kobiety wrogiem feminizmu

  • LINK || Kobiety które nienawidzą kobiet

  • LINK || 133 feminizmu

  • LINK || Kobieta - nie do końca słaba płeć

  • LINK || Praca w toku.... - link nie działa

Współpraca


Adres e-mail

kontakt@narzecze.pl