• Facebook
  • E-mail

piątek, 24 czerwca 2016

#173 Bo odejść z klasą, to trzeba umieć.


Na samym początku przyznam się bez bicia, że z klasą to ja odchodzić nie potrafię. Teoretycznie wiem jak to się robi; teoretycznie, wszyscy wiemy jak to się robi, ale praktyka nieco różni się od założeń. Stąd też powstają te mniej lub bardziej nieudane odejścia, te mniej lub bardziej zranione uczucia i duma. 

Na związek decyduje się dwoje ludzi: zauroczonych, zakochanych, będących pod wrażeniem „cudowności” drugiej osoby. Pierwsze dni zawsze są najsłodsze, najromantyczniejsze, ale im dalej w las, czyli im dłuższy staż, tym więcej drzew, czyli tym większa nuda. Do związku zakrada się monotonia, która bywa przyczyną rozpadu. Fakt faktem, to czas jest największym wrogiem każdego związku, bo to on pokazuje jak dobrze dobrały się „dwie połówki” albo „dwie całości”. Niektórym wystarczy miesiąc, innym rok, a jeszcze inni potrzebują całego życia by zrozumieć, że to co ich otacza nie czyni ich szczęśliwym. W końcu musi nadejść ta chwila, w której ktoś powie: „dość”. I będzie to jedna osoba; tak jak na związek decydują się dwie, tak na odejście jedna. 
Nie ma co ukrywać, ten moment nie jest ani łatwy dla odchodzącego, ani dla zostawiającego. Jeśli ktoś twierdzi, że tak nie jest, to najwyraźniej nie potrafi wczuć się w drugą osobę. Niemniej, rozstania zawsze leżały mi na wątrobie i gryzły w żołądek, jak ta średniej klasy wódka z poprzedniej imprezy. Gdy już zdecyduję się ją odstawić, może męczyć mnie kolejny dzień.  

Problem z rozstawaniem jest taki, że czasami można to przewidzieć już dużo wcześniej, a czasami jest to niespodzianka (taka mocno niechciana, jak siuśki kota w bucie albo rozgryziony przez psa nowy adidas). Czasami związek kulał miesiącami - kłótnie, awantury, docinki i bezustanne zaniedbywanie się wzajemnie zapowiadało, że komuś przeleje się czara goryczy; czasami zaś związek był (z pozoru) zdrowy, nic nie zapowiadało nadchodzącej tragedii.
Może być tak, że ktoś nie widział „problemu” - może nie chciał i odwracał wzrok, może nie mógł bo ktoś dobrze się z tym maskował. Jeśli ktoś dobrze maskował te problemy, to w nadziei, że to tymczasowy kryzys, że to minie i jakoś się pozbierają, przy czym „będzie lepiej” nie nadchodziło i związek rozpadał się w drobny mak niezapowiedzianie, kiedy ktoś nie miał już sił udawać i czekać, aż „będzie lepiej”. 
Z tym drugim zjawiskiem spotykałam się stosunkowo często, bo to właśnie ja starałam się zagryźć zęby i czekać na to magiczne „będzie lepiej. Nie robiłam tego by móc zniknąć z czyjegoś życia tak po prostu; robiłam tak, ponieważ miałam nadzieję, że to chwilowy kryzys - stres związany z nowymi okolicznościami. Czasem wiedziałam, że rozmowa o „problemach” nie miała sensu, bo jeśli coś dla mnie było problemem, dla drugiej osoby nie - ona bagatelizowała to, wyśmiewała albo ignorowała, w efekcie czego przestałam w ogóle mówić na głos o tym, co mnie gryzie. 
Połączyć to można w niezliczone kompilacje: ktoś wiedział o problemach i udawał, że ich nie ma; ktoś wiedział o problemach i je widział, i nic z tym nie robił (albo robił); ktoś nie wiedział o problemach i nie miał jak im przeciwdziałać. Jakkolwiek wszystko połączymy, siuśki w bucie mogą być czystą złośliwością kota, albo naszym niedbalstwem wynikającym z niewyczyszczonej kuwety. Pozwól, że pozostawię metaforę kota w świętym spokoju, i przejdę do kolejnego akapitu. 

dramat dla zostawianego

„musimy poważnie porozmawiać”


Nie muszę chyba tłumaczyć, że kiedy związek rozpada, ktoś musi zostać „zostawiony”. Przeważnie towarzyszy temu zdanie: „musimy poważnie porozmawiać”. Nie wiem jak inni, ale kiedy do mnie ktoś - ktokolwiek - pisze zdanie „musimy poważnie porozmawiać”, włącza mi się czerwona lampka i najchętniej nie dopuściłabym do tej rozmowy. Nawet jeśli nie jestem z tym kimś w związku, nawet jeśli mówi to koleżanka, którą widuję od czasu do czasu na korytarzu. Za każdym razem włos mi się jeży na myśl, że muszę przeprowadzić poważną rozmowę. Co się za tym kryje?
W związku za tymi słowami najczęściej kryje się właśnie o moment rozstania. 
Osoba zostawiona czuje się oszukana i zdradzona, co jest całkowicie zrozumiałe. Może być rozgoryczona, wściekła, może popaść w apatię. Została zdradzona, oszukana - wszystkie plany „biorą w łeb”, a wszystkie obietnice płoną, pozostawiając po sobie tylko pogorzelisko. To wszystko jest tak zrozumiałe, że nie wiem co mogłaby napisać - każdy zostawiony wie jaki to ból. Niemniej, rozstania mogą być równie trudne dla tego, który zostawia.

dramat dla zostawiającego 


Wbrew pozorom, osoba odchodząca ma niemały problem, o którym zazwyczaj się nie mówi. Pewnie ci, którzy zostali porzuceni kiwają teraz głowami z niedowierzaniem, „jak ktoś może ich bronić”. Przecież to nie sztuka powiedzieć: „odchodzę, nie kocham cię”, zabrać walizki i trzasnąć drzwiami. Żadna sztuka, prawda? Byłam po obu stronach barykady i teraz wiem, że rozstania nie są proste ani dla tego, który zostaje opuszczony, jak i tego, który opuszcza. Dlaczego?
Wyobraź sobie, że tkwisz w związku kolejny rok; zaczynasz się męczyć, widzisz coraz więcej wad i jesteś coraz bardziej nieszczęśliwy. Myślisz sobie, że to chwilowy kryzys, więc to ciągniesz. Spędzasz czas, całujesz kiedy nie masz ochoty, albo udajesz, że masz ochotę na seks. Ze sztucznym uśmiechem przekonujesz sam siebie, że jesteś szczęśliwy. Ileż można? A no niedługo. Czasami z partnerem można o tym porozmawiać, można znaleźć lekarstwo, ale często jest to powodem awantur, albo pretensji, albo zwykłego lekceważenia („bo masz wymagania z kosmosu”). Myślisz, że to chwilowy kryzys i myślisz sobie o czasie, jaki już poświęciłeś, więc starasz się to naprawić. Starasz się - ale nie zawsze to wychodzi. 
W końcu do dociera do ciebie, że uczucie zgasło, pasja wypaliła się doszczętnie, i próbujesz palić ognisko bez konarów, bez zapałek, bez niczego. Siedzisz przy zgliszczach w nadziei, że się ogrzejesz, ale się nie ogrzejesz. Patrząc na popiół zaczynasz rozumieć, że to koniec - jednakże, to co dla ciebie jest pogorzeliskiem, tej drugiej osobie jeszcze daje ciepło, jeszcze przy nim tańczy i się śmieje. Nie chcesz jednak zamarznąć, więc dociera do ciebie, że masz dwie opcje: albo tkwić dalej przy tym ognisku i czekać, aż dla drugiej osoby on zgaśnie, albo wziąć wiadro z wodą i ugasić ogień. 
Jeśli decydujesz się zgasić płomień, nie chcesz po prostu wylać wody i sobie pójść: chcesz to złagodzić. Dzień w dzień zastanawiasz się i układasz przemowę, jaką wygłosisz, jednocześnie całując, przytulając i sypiając z partnerem. Cały czas rozważasz „za” i „przeciw”, jakby to była licytacja. Wiesz, że ta decyzja będzie bolała, ale nie możesz dłużej udawać; chcesz jednak, by bolało jak najmniej. I powiedz mi teraz, jak byś odszedł lub odeszła, chcąc wywołać jak najmniejszy ból u tego, z którym byłeś lub byłaś

jak odejść z klasą?


Pewnie każdy ma swoje mądre spostrzeżenia i rady odnośnie tego, jak odejść od drugiej osoby: sama mam całą listę rzeczy, które wypada zrobić lub nie robić ich w ogóle. Mam listę, ale stosowanie się do każdego z tych punktów nie jest proste, tym bardziej, że druga osoba nie pozwoli odejść tak po prostu. Będzie walczyć - słowem lub czynem. Zacznie płakać, zacznie błagać, zacznie robić awantury lub sceny; może dojść do licytacji „kto był gorszym partnerem”. Równie dobrze może siedzieć cicho, tylko patrzeć ze łzami w oczach by na końcu kiwnąć głową na znak, że niech będzie. Reakcji może być tak wiele, że nie jestem w stanie ich wyliczyć; a co gorsza, na wszystkie należy być gotowym. 

Po pierwsze: przemyśl to, co chcesz powiedzieć i nie przerzucaj odpowiedzialności na drugą osobę. Zrzucanie całej winy na drugą osobę jest bez sensu, tym bardziej, że nikt nie jest idealnym partnerem i każdy popełnia błędy. I przyznaję się od razu, że sama nie jestem najlepszą partnerką z związku, bo nie potrafię się otworzyć i powiedzieć co mi przeszkadza. Winą jest to, że staram się każdego akceptować takim, jakim jest; jeden mały uwierający kamyczek to problem do wytrzymania, ale kiedy tych kamyczków jest więcej, jest to poważny problem. 
Po drugie: należy powiedzieć co było nie tak związku: co sprawiło, że wypalił się on od środka; co czyniło cię nieszczęśliwym lub nieszczęśliwą. To bardzo ważne, ponieważ pozwala zmienić się drugiej osobie i uratować potencjalnie kolejny związek. Choć nie ma co ukrywać, czasami wyjaśnienie na spokojnie tego jest o tyle trudne, że ktoś uważa, że „przesadzamy”, „wcale tak nie było”, albo „przeinaczasz fakty”. Spotkałam się również z argumentem, że: „jesteś strasznie pamiętliwa”:

So Much Nope

Po trzecie: odpowiednie miejsce jest bardzo ważne. Pamiętaj, że odchodząc, łamiesz komuś serce i w pewnym sensie robisz mu krzywdę - ma prawo płakać. Jednakże, płacz w miejscu publicznym jest równoznaczny z kompromitacją, więc nie zdziw się, że spotkasz się z zarzutem, że ośmieszyłeś lub ośmieszyłaś. Rozmowy tego typu warto przeprowadzać bez świadków, zwłaszcza tych wścibskich, jak kobiety w kawiarni. 
Po czwarte: to nie jest licytacja w zadaniu sobie bólu, więc kiedy odchodzisz, spodziewaj się wielu bolesnych słów. Odchodzisz, więc niejako robisz krzywdę; robiąc krzywdę, człowiek ma prawo się bronić i często obroną jest atak. To całkiem zrozumiałe, więc nie odpowiadaj atakiem na atak: przemilcz niektóre kwestie, pozostaw je bez komentarza. 
Po piąte: odrobina szacunku, czyli nie załatwiaj tego przez telefon lub inne medium. I to jest chyba najtrudniejsze w do spełnienia, bo ilekroć będziesz próbować umówić się na rozmowę, będziesz ciągnięty przez drugą osobę za język. Standardowe pytania to: „co się stało”, „ale o co chodzi”, „jesteś na mnie zła/zły”, i tak dalej, i tak dalej. Możesz próbować uciąć rozmowę i pożegnać się, ta osoba nie pozwoli na to; jednocześnie udawanie, że wszystko jest w porządku by następnego dnia powiedzieć „to koniec” nie jest najlepszym rozwiązaniem. 

Oczywiście, pisząc te punkty pomijam przypadki, gdzie ktoś nie przejmuje się uczuciami drugiej osoby; gdzie odchodzi do kogoś innego, albo gdy związek był tylko „chwilową rozrywką”. Niektórzy posiadają łatwość w odchodzeniu; niektórzy w ogóle nie próbują wczuć się w drugą osobę. Po prostu, znudzili się, to odchodzą. Pomijam zdrady, upokorzenia czy pasożytnicze relacje: mówię o zdrowym, udanym związku, który po prostu się skończył. 
Znam oczywiście przypadki, gdzie związek był tylko „zapchaj dziurą” w nudnym życiu, a partner lub partnerka była tylko chwilową atrakcją, „trofeum”. Znam również przypadki, gdzie mówiono „kocham cię”, by następnie zdradzać z „lepszymi modelami”. Temat zdrady sam sobie jest tak wielki i tak toksyczny, że zostawiam go na inny dzień. 

jak być zostawionym z klasą


Przyznam się szczerze, że gdyby ktoś - kiedykolwiek - chciał przetestować prawdziwość moich uczuć poprzez „odejdę i zobaczę, jak będzie o mnie walczyć”, zawiódłby się niemiłosiernie. Nie dlatego, że byłabym kiepskim „wojownikiem”, ale dlatego, że nie byłabym nim w ogóle. I to nie dlatego, że nie zależy mi, że nic nie czuję, że jest mi obojętny dalszy los, ale dlatego, że nie widzę sensu w walkę o kogoś, kto przestał mnie kochać; o kogoś, kto męczy się w moim towarzystwie. Tak, nie jestem z tych kobiet, które zalewają się łzami, padają na kolana i błagają by został; jestem z tych, które zagryzą zęby, kiwną głową i wyciągną rękę na „do widzenia”. 
Są kobiety, które - gdy usłyszą „to koniec” - zaczynają walkę jak wściekłe lwice. Zaczynają błagać, obiecywać - wynajdują argumenty na to, że nie było tak źle, że można naprawić; że zmienią się, dostosują, urobią pod drugą osobę. I nie tylko kobiety takie są: spotkałam mężczyzn, którzy potrafią przełknąć gorycz rozstania i po prostu się z tym godzą, jak i spotkałam mężczyzn, którzy walczą, zaklinają się i obiecują zmianę. 

Każdy z nas reaguje inaczej na wieść o rozstaniu. 

nieważne czy jesteś z tych co walczą, czy z tych co akceptują: tu nie ma złej reakcji


Istnieją jednak zachowania, które raczej leżą daleko od klasy.
Udostępnianie prywatnych, nagich zdjęć: czyli świetny sposób na zemstę i lekarstwo na zranione uczucia. Choć osobiście nigdy się z tym nie spotkałam, po internecie krąży mnóstwo historii, w których ktoś chwali się zdjęciami „eks”. Najczęściej, jak słusznie zauważyła Kruk z Notatek z Podziemia, jest to forma zemsty za zranione uczucia i ego; najczęściej zdjęcia kobiet zdradzających swojego partnera. 
Sugestywne wpisy na facebooku: czyli to, co zalewa moją tablicę za każdym razem, gdy ktoś kogoś zostawi. Wówczas pojawiają się liczne wpisy, udostępnione zdjęcia czy cytaty, które były partner ma przeczytać i zrozumieć, jakim był betonem. Jednocześnie wiem, że „sugestywne wpisy” mogą być czyimś widzi-mi-się. Dlaczego? Ponieważ - podobno - po rozstaniu każdy mój artykuł był o moim „eks”, choć tak szczerze, mam ciekawsze i bardziej rozbudowane tematy. 
Wywlekanie tajemnic na światło dzienne: czyli dzielenie się z szerszą, facebookową publiką tajemnicami i doświadczeniami. Jest to skrajnie nietaktowne, tym bardziej, że ktoś powierzył nam dane informacje jako osobie zaufanej. Dlatego, pisanie nagle do wszystkich znajomych i przekazywanie „co mówił/a” na ich temat jest le fu. Tym bardziej, gdy jest to tylko i wyłącznie zemsta. Brzydka zemsta.
Usuwanie i blokowanie jest zachowaniem dziecinnym, zwłaszcza, gdy z pozoru człowiek rozstał się w dobrej atmosferze i wierze. Oczywiście, jak słusznie zauważyła Humanistka: „rozmawiamy o rozstaniach raczej zwykłych, a nie takich, gdzie poleciały talerze, "druga połówka" doprowadziła cię do białej gorączki albo czarnej rozpaczy.”; od siebie dodałabym jeszcze te rozstania, w których druga połówka doprowadza do szewskiej pasji nawet po rozstaniu.
Wyrabianie opinii dla mnie zawsze było zagraniem nieuczciwym, stawiającym „obgadującego” w niesprzyjających kolorach. Co mam na myśli? Znałam pewną parę, gdzie dziewczyna zdecydowała się odejść: wytłumaczyła swojemu partnerowi co i jak, dlaczego i za co, co się do tego przyczyniło. Nie musiała czekać długo, gdy dowiedziała się, że to on zerwał, że ona się puszczała z innymi, że był z nią w sumie tylko dla seksu. Czasami taka „opinia” jest prawdziwa, ale czasami taka „opinia” jest wyssana z palca. 
Nie wiem jak inni, ale sama spotkałam się z „wyrabianiem opinii”; kiedyś umawiałam się z chłopakiem, a po kilku tygodniach grzecznie mu podziękowałam, bo nie zaiskrzyło, nie był w moim typie, i tak dalej. No, nie wyszło nam, mówiąc brzydko i kolokwialnie. Pół roku później dowiedziałam się przypadkiem, że to on zostawił mnie i to wtedy, kiedy mnie „przeleciał”, bo tylko do tego się nadawałam. I choć to nie było prawdą w żadnym stopniu, nadal muszę znosić taką „łatkę”.


istnieje jeszcze coś:

Obsesja... 

... jest chyba tym, z czym spotykam się dosyć często, nie tylko wśród swoich znajomych, ale znajomych znajomych. Pod tym wyrażeniem kryje się więcej niż mogłoby się wydawać. 

Znałam wiele par, które rozpadły się po mniejszym lub większym czasie; z winy osób drugich, może osób trzecich; może to była wina charakterów, a może zwykłe nieszczęście. Niemniej, kiedy taki związek się rozpadał, i ktoś odchodził, drugi ktoś nie mógł się z tym pogodzić. Jest to całkiem zrozumiałe, tym bardziej, kiedy „cały świat” odchodzi (czasami z kimś innym).
Niestety, czasami zwykła niemożność pogodzenia się - płacz, pytania retoryczne i dołek zajadany lodami - przeradza się w dziką obsesję. Śledzenie każdego wpisu, każdego zdjęcia, każdego ruchu; wysiadywanie w samochodzie pod czyimś domem i śledzenie wyjść ze znajomymi. Każdy wpis, każdy artykuł czy każdy komiks staje się o „tym kimś”, o „tym byłym”. Oczywiście, zaczynają się podchody pod znajomych; przepytywanie, czy ktoś coś wie, czy może pomóc. Zaczyna się napuszczanie kolegów czy koleżanki, by pogadali, by przekabacili, by „wytłumaczyli”, że ktoś popełnia błąd.
Jednym z bardziej przerysowanych przykładów obsesji jest odcinek programu paradokumentalnego, którego opisałam w artykule „A czy ty chciałbyś być ze sobą w związku?”:
Żona zdradziła męża, on się o tym dowiedział, pobił kochankowi (mówiąc kolokwialnie) „mordę” i poszedł do więzienia za pobicie. Kiedy wyszedł z, jak to ładnie mówiła żona, „kicia”, okazało się,  że został eksmitowany z mieszkania do swojej siostry, a żona zamieszkała z kochankiem. Niby scenariusz taki sobie, ale to pierwsze pięć minut odcinka. To co działo się później, wywoływało u mnie poczucie przerażenia z głośnym śmiechem.
Mąż, jako że jego podpis znajdował się na umowie najmu, mógł mieszkać dalej w swoim mieszkaniu. Z żoną. I jej kochankiem (i tak też zrobił). Zamieszkał sobie z nimi, uprzykrzał im życie (wyrzucając ubrania na ulicy, przypalając obiad, zjadając przygotowane śniadanie dla kochanka, czy mój ulubieniec - wchodząc do sypialni gdy tamci uprawiali seks) i jak gdyby nigdy nic, próbował dalej odzyskać swoją żonę. Wszystko to, co opisałam wcześniej miało wykurzyć jej kochanka z mieszkania tak, by mógł sobie zamieszkać z żoną i wieść dalej szczęśliwy żywot. 
To jest oczywiście jeden z najgorszych scenariuszy, ale... Znam przypadki, gdzie jeden partner odchodził, ale nie miał co myśleć o szczęśliwym żywocie z kimś innym, bo drugi bezustannie się „wpychał”. Obsesją może stać się nagłe lubienie tego, czego się nie lubiło, a lubił poprzedni partner - piosenki, filmy.

obsesja a naprawa związku


Tak jak pisałam wcześniej, związki nie rozpadają się z dnia na dzień; tym bardziej związki, do których obie strony wniosły nie tylko swój czas, ale poświęcenie i wyrzeczenia. Najczęściej gdzieś kulało coś wcześniej, zgrzytało, trzeszczało, aż w końcu rozpadło się w drobny mak. Można związek naprawiać po drodze, gdzieś tam cerować, by dojść do wniosku, że więcej jest łat niż właściwego materiału, i ludzi łączy nie miłość, a właśnie wspólna praca.
Sprawa wygląda zupełnie inaczej, gdy nie ceruje się nic, nie robi się nic, tylko żyje się w szczęściu, bo „już ją/jego mam i nie muszę się starać”.

Trawa jest bardziej zielona tam, gdzie nas nie ma i zaczynamy doceniać to, co stracimy. 

To dwa stwierdzenia - sentencje, złote myśli czy zwał jak zwał - z którymi nie sposób się nie zgodzić, zwłaszcza, gdy każdego dnia widuję ludzi, którzy zaczynają „walczyć” o związek kiedy jest już za późno. Tylko dlatego partner/ka, że nie urządza scen, nie awanturuje się o byle pierdołę nie czyni problemów o których mówi „mniej błahymi”. Owszem, można urządzić awanturę o to, że ktoś nie wywiązał się z obietnicy; a można po prostu powiedzieć, że się na tym kimś zawiodło. W obu sytuacjach uczucia są takie same, tylko przy pierwszym: „czepia się o byle co, każdemu się przecież zdarzy”; w drugim zaś: „a, mówi to tak spokojnie, przeproszę i będzie dobrze”. Otóż, nie będzie.
Nie jestem typem, który awanturuje się o byle co; nie jestem typem, któremu łatwo mówić o tym, co mnie uwiera. Jestem typem, który stara się akceptować człowieka takim, jakim jest i nie zmieniać go pod swoje kopyto. Dlatego jeśli mówię o swoich odczuciach, to o nich mówię: nie krzyczę, nie płaczę, po prostu mówię; a jeśli spokojny ton wypowiedzi jest równoznaczny z lekceważeniem moich problemów... Cóż, najpewniej kończy się to źle.
Zaczynam w sobie kumulować wszystkie złe emocje, wszystkie bóle, by w końcu wybuchnąć jak bomba; taka potężna bomba, po potrafię krzyczeć, i jak słusznie ktoś zauważył, „jestem strasznie pamiętliwa”.

Dlatego, kiedy partner/ka jest zmęczony/a walką i naprawianiem wszystkiego sama, podnosi ręce w geście poddania się, myśli sobie brzydko „pierd*lę” i pakuje swoje rzeczy. Wówczas do drugiej osoby dociera, że „mam i nie muszę się starać” właśnie przestało funkcjonować; bo „nie mam” od kilku chwil. Co robi taka osoba? Zaczyna się starać.
Wówczas zaczyna się naprawianie swoich wad, chodzenie na ustępstwa, obiecanki-cacanki. Wtedy bardzo często pojawia się magiczne stwierdzenie: „druga szansa”; druga szansa jest „spoko”, jest „fajna” i ma sens, gdy partner/ka nadal coś czuje. Można dać drugą szansę, można pozwolić naprawić błędy. Można. I często po takiej szansie związek zaczyna normalnie funkcjonować; wszystko wraca do „normy”, ale takiej „zdrowej” normy, gdzie oboje się starają, walczą i cerują ten nieszczęsny materiał, zwany miłością.
Niestety, równie często „druga szansa” przeradza się w trzecią, czwartą, piątą, aż partner/ka powie sobie „dość” i trzaśnie drzwiami, raz a porządnie. Nie ma co ukrywać - ludzie lubią wygodę, i lubią, kiedy ktoś robi wszystko za nich. Partner/ka po pierwszym rozstaniu może nauczyć się „reperować”; a równie dobrze może postarać się aż wszystko wróci do normy, by znów osiąść na laurach i myśleć sobie: „nie muszę się już starać”.

Dlaczego obsesja i naprawa związku są obok siebie? Ponieważ - kiedy dojdzie do kolejnego już rozstania z tych samych powodów - partner/ka może nie chcieć wrócić; wówczas druga osoba obsesyjnie chce naprawić swoje błędy. Obsesyjnie. Terroryzuje emocjonalne, że „powinien dostać drugą szansę”; pojawią się stwierdzenia: „bo tobie nigdy nie zależało”, albo „teraz widać, komu zależy bardziej”. Zaczyna się obrzucanie błotem i osoba, która w poważaniu miała dotychczasowy związek, staje się porzuconym męczennikiem. Wtedy właśnie pojawia się między innymi ta obsesja, o której pisałam wcześniej.
Podkreślę jednak, tak na wszelki wypadek: walka o związek jest czymś dobrym; obsesyjna walka o związek jest obsesyjna ( a to znaczy, że nigdy nie będzie dobra).
Nie wiem jak innych, ale mnie najbardziej w rozstaniach męczyło to, że ktoś usilnie próbował manipulować moimi uczuciami i przekonywać mnie, że „zasługuje na drugą szansę”, nawet jeśli „druga” była tak naprawdę kolejną. Nie od końca wiem od czego to zależy: czy poprzednie szanse odeszły w zapomnienie, czy może nie były tak ważne jak ta jedna?
Niemniej, nim zaczniesz narzekać, że „nie dał/a szansy” zadaj sam sobie pytanie: ile razy ją dał/a? I to nawet nie w kwestiach rozstań, ale zwykłego dnia codziennego? Ile razy przesadziłeś tak mocno, że musiałeś przynieść kwiaty i na kolanach obiecywać poprawę? Ile razy musiałaś się tłumaczyć, przepraszać i naprawiać swoje błędy? No ile? Każda poważna kłótnia jest pękającym materiałem, psującym się szwem - można to cerować, szyć, naprawiać - ale ileż można? Ileż razy można popełniać ten sam błąd?

Przetrwanie związku to nie lada sztuka, o czym pisałam w artykule „Jak przetrwać związek i nie zwariować”; w tym artykule obiecałam sobie nie wspominać stricte o związkach, ale o rozstaniach, które są nieodłącznym elementem codziennego życia. Każdego dnia ktoś odchodzi tylko po to, by ktoś inny mógł się związać.
Savoir vivre rozstań jest stosunkowo prosty: bądź fair. Nie kombinuj, nie przerzucaj odpowiedzialności, rozwiąż sprawy szybko i bezboleśnie; nie wódź za nos, nie graj na kilka frontów; i tak dalej, i tak dalej. Nie wiem jednak co jest trudniejsze, porzucić czy zostać porzuconym? W obu przypadkach ludźmi rządzą uczucia, i właśnie przez to niełatwo jest stosować się do prostych zasad; bo ludzie nadal będą wywlekać tajemnice, siać ferment, udostępniać nagie zdjęcia; bo ludzie nadal będą się prześladować,  będą się terroryzować emocjonalnie. I będzie to trwało tak długo, jak długo będziemy sobie rościć prawa do drugiego człowieka; tak długo, jak długo będzie się dla nas liczyło tylko i wyłącznie nasze szczęście. 
Musimy przestać myśleć „bo zasługuję na drugą szansę” a zacząć myśleć „ma prawo być szczęśliwy/a beze mnie”; musimy przestać myśleć „muszę ją wyrwać/muszę go zdobyć”, a zacząć „chcę mu podobać/chcę jej zaimponować”. Co ważniejsze, musimy przestać testować cudze uczucia przez próby: „rzucę cię by patrzeć jak o mnie walczysz”; bo to, że nie walczę, nie znaczy, że cię nie kocham. To równie dobrze znaczy, że kocham cię na tyle, by szanować twoją decyzję

Współpraca


Adres e-mail

kontakt@narzecze.pl