• Facebook
  • E-mail

poniedziałek, 6 czerwca 2016

#167 Czasami „dziękuję, do widzenia” znaczy tyle samo co „spierdalaj”


Studiowanie i środowiska akademickie nauczyły mnie tego, że dyskusja to wspaniały sposób na poszerzenie swoich horyzontów i zrozumienie cudzego punktu widzenia. Oczywiście, lubię dyskutować. Lubię mieć też rację, ale przede wszystkim, lubię dyskutować, bo pokazuje mi to moje własne braki. Dzięki temu nie spoczywam na laurach i dalej zbieram potrzebą wiedzę.
Dyskusje są fajne

Niestety, w swoim życiu przekonałam się, że nie zawsze dyskusja jest fajna. I to nie wina samej dyskusji, a dyskutantów, bo nie wszyscy utrzymują ten sam poziom wypowiedzi i nie posługują się argumentacją merytoryczną. Widać to po wszelakich komentarzach w sieci: ręce i cycki opadają, słowo daję. I choć na ogół staram się mieć znajomych „w porządku” (ale nie koniecznie takich, którzy zawsze się ze mną zgadzają, bo nie muszą. I nie zrobią mi tym przykrości), to czasami dociera do mnie, jak mało jakiegoś człowieka znam. 

Przekonałam się nie raz i nie dwa, że jeśli z kimś się przyjemnie rozmawia o pogodzie, filmie czy książce, rozmowa przestaje być przyjemna w chwili, gdy wkraczamy na poziom poważnej dyskusji. Nie ukrywam, są tematy do których podchodzę emocjonalnie: z prostego względu, są mi bliskie, a ja jestem tylko człowiekiem. I choć nie raz cisną mi się na usta bardzo nieprzyjemne słowa czy uwagi, to jestem w stanie sobie język odgryźć, byleby ich nie powiedzieć. Staram się posługiwać tylko i wyłącznie argumentami merytorycznymi. 
Moi rozmówcy nie zawsze. 

Choć uwielbiam prowadzić wszelakiego typu spory i dyskusje, na mniejszym lub większym poziomie, na tematy bliższe lub dalsze, to czasami pojawia się w chwila, w której mówię sobie „dość”. Ucinam rozmowę krótkim podsumowaniem, dodaję: „Dziękuję, do widzenia”. Czasami znaczy to, że uważam rozmówcę za głupca i że nie będę z nim dalej marnować czasu na konwersację zmierzającą donikąd; czasami stwierdzam, że stosuje nieuczciwe zagrania i dalsza dyskusja nie ma sensu; czasami zwyczajowo żegnam się w sposób kulturalny. Interpretacja jest dowolna, a prawdziwe znaczenie jest tylko dla mnie, bo nie wszyscy muszą wiedzieć co myślę o danej osobie. W przeciwieństwie do naprawdę wielkiej części internetu, której użytkownicy muszą powiedzieć wprost co myślą.
Niemniej, kiedy mówię „Dziękuję, do widzenia”? W kilku konkretnych przypadkach, dość częstych, niestety.

zagranie erystyczne


To najważniejszy i najczęstszy powód przerwania przeze mnie dyskusji. Większość jednak nie wie cóż to jest erystyka, więc od razu przybiegam z pomocą. 
erystyka «sztuka prowadzenia sporów, dyskutowania rozwinięta w starożytnej Grecji»
O erystyce pisało dwóch znanych jegomości: Kotarbiński i Schopenhauer. Kotarbiński pisał o erystyce jako umiejętności prowadzenia sporu w kontekście prawa i jego ujęcie jest niejako poradnikiem dla adwokatów i mów adwokackich. Osobiście wyznaję ideologię Schopenhauerowską, czyli taką, że ludzie są z natury źli i samolubni; z tego też względu, podzielam jego pogląd i jego przedstawienie erystyki. Pokazuje ciosy poniżej pasa, chcąc dać możliwość „rozbrojenia” przeciwnika gdy ten zaczyna je stosować. 

Pierwszym, najczęściej używanym zagraniem o którym pisał Schopenhauer jest: rozszerzenie. Spotkałam się z nim w dyskusji pod artykułem, w którym pisałam o kobiecie, której przedłużono funkcje życiowe o 55 dni by dziecko mogło dotrwać do wcześniactwa z szansą na przeżycie. Nie pisałam wówczas, że nie należy ratować życia, ale pisałam o konsekwencjach takiego działania i że jest duże prawdopodobieństwo, że dziecko urodzi się chore, upośledzone, albo też nie przeżyje jednego roku. Podczas bardzo rozbudowanej dyskusji mój artykuł był atakowany z różnych stron i każdy atak odpierałam stosunkowo umiejętnie; przerwałam jednak całą dyskusję krótkim stwierdzeniem: „Zastosowałaś zagranie erystyczne, w tym momencie dyskusja się dla mnie kończy. Dziękuję, do widzenia”.

Moja rozmówczyni powiedziała mniej więcej tak: „Jeśli leczenie i ratowanie wcześniaków nie powinno być powszechne bo niesie ryzyko chorób i niepełnosprawności, to nie powinno się też leczyć chorych na raka, bo chemia osłabia organizm”.
Sytuacja jest analogiczna, a jednocześnie skrajnie odmienna: czym innym jest ratowanie dorosłego życia człowieka, który dobrowolnie podjął decyzję o takim leczeniu i o takiej formie ratowania życia, a czym innym jest ratowanie życia dziecka poprzez podtrzymywanie funkcji życiowych matki przez 55 dni, w tym konsekwencji antybiotykoterapii.
Nie uważam, że nie należy ratować dzieci; uważam natomiast, że czasami nie warto bawić się w Boga. 

Niemniej, to jest przykład zagrania erystycznego: rozszerzenie.
W kontekście tego samego artykułu zostało mi zarzucone, że użyłam samych argumentów medycznych i społecznych, ale nie mówiłam nic o uczuciach. Jestem kobietą i przez to jestem istotą uczuciową: jednakże wiem, że w pewnych kwestiach nie ma miejsca na uczucia. Co więcej, w dyskusjach na dany temat nie chodzi o rzucanie argumentami emocjonalnymi, a właśnie argumentacją rzeczową.
Emocje w niektórych tematach zawsze będą grać dużą rolę, ale sensem dyskusji jest oddzielenie uczuć od argumentacji. Niestety, czasami rozmówcy próbują mnie prowokować by następnie ośmieszyć mnie jako rozmówcę, który posługuje się językiem uczuć. Takich zagrań jest całe mnóstwo, polecam Schopenhauera przede wszystkim dlatego, że wyczuli na takie zagrania i nie pozwoli poddać sporu walkowerem

bo na Wikipedii piszą...

... same bzdety. W chwili gdy mój rozmówca powołuje się na źródło wiedzy, jakim dla niego jest Wikipedia, sama wątpię w kontynuowanie dyskusji. Dlaczego? Powiedzmy sobie kilka faktów na temat Wikipedii. Jak na złość, teraz zacytuję fragment z artykułu o Wikipedii na Wikipedii. 
Funkcjonuje wykorzystując oprogramowanie MediaWiki (haw. wiki – „szybko”, „prędko”), wywodzące się z koncepcji WikiWikiWeb, umożliwiające edycję każdemu użytkownikowi odwiedzającemu stronę i aktualizację jej treści w czasie rzeczywistym[2]. Słowo Wikipedia jest neologizmem powstałym w wyniku połączenia wyrazów wiki i encyklopedia. Slogan Wikipedii brzmi: „Wolna encyklopedia, którą każdy może redagować”.
Mówiąc najprościej, artykuł na który powołuje się mój rozmówca mógł być edytowany przez dwunastoletniego chłopca na zajęciach informatyki albo zwykłego trolla, który chce dosadnie wyrazić swój pogląd - mniej lub bardziej pozytywny - w danym temacie. Dlatego, jeśli ja twierdzę, że Izabela Łęcka nie była dziwką, a mój rozmówca zaś twierdzi, że Izabela Łęcka była dziwką i powołuje się na artykuł z Wikipedii, jest dla mnie dyskutantem straconym. 

Pozostanę jeszcze chwilę przy Izabeli Łęckiej: moja wiedza odnośnie jej „nie bycia dziwką” wynika z przeczytanej lektury, omówienia założeń epoki, zrozumieniu kultury tamtych czasów i dyskusji z profesorką. Nie jest to moje widzi-mi-się, ale pełna argumentacja, częściowo moja, częściowo przejęta od rozmówcy.
Bo właśnie to daje dyskusja: poszerza horyzonty, i choć ktoś z początku może obalić moje twierdzenia, z czasem wyprasuję defensywę na dane argumenty i kolejny dyskutant już mnie nie zaskoczy. Czy nie o to właśnie chodzi? 

Niemniej, lwia część internautów rzuca faktami „znikąd”. Są niczym czarodzieje z czarnym kapeluszem i króliczkiem; nie wiem skąd wyczarował zwierzaka, ale wiem, że to jakaś sztuczka. 
W dyskusji o propagandzie mój rozmówca twierdził, że w internecie jest dwa razy mniej propagandy jak w telewizji. Nie zgadzałam się z nim, ponieważ uważam, że w internecie jest tyle samo, a nawet proporcjonalnie więcej. Już tłumaczę dlaczego proporcjonalnie. 

Telewizja to głównie TVN, TVP i Polsat. To „elitarne” kanały informacyjne.
W internecie mamy portale informacyjne: gazeta wyborcza, Rzeczpospolita, Uważam Rze (i tak dalej, i tak dalej, mogłabym wymieniać bez końca). Następnie kolejny poziom manipulacji informacją: kwejk, demotywatory, jebzdzidy, repostuj. Na samym końcu, choć w pewnym sensie na początku jest Facebook: źródło szybkiego przekazywania informacji, tym samym, szybkiego szerzenia propagandy. Źródeł w internecie jest więcej niż w telewizji, która ogranicza się do wiadomości; każdy kanał informacji wyżej wymieniony serwuje taką samą propagandę jak trzy elitarne kanały telewizyjne. 
Argument, że w internecie łatwiej zweryfikować informacje jest trafiony o tyle, o ile przeciętny Kowalski weryfikuje każdą otrzymaną informację; a nie jest w stanie to zrobić, bo by życia zabrakło. 

[...] dał mi raka 

Komentarz typu „ten artykuł dał mi raka” są komentarzami rodem z gimbazy; jest ich znacznie więcej, a wymienianie każdego z osobna zajęłoby zbyt wiele czasu. Niemniej, w każdej dyskusji pojawiają się komentarze poniżej wszelkiej krytyki: komentarze, które nie mają nic więcej do powiedzenia ponad to, że ich autor jest totalnym ignorantem/cymbałem/chałaputrą*.
*niepotrzebne skreślić     

Jedna z ważniejszych zasad toczenia wszelkich sporów jest powszechnie znana: „nigdy nie kłóć się z idiotą, bo wpierw sprowadzi cię do swojego poziomu, a następnie pokona doświadczeniem”. Dlatego jeśli widzę, że mój rozmówca padł ofiarą mózgożera (z czego ten mózgożer dawno zdechł z głodu), wycofuję się z dyskusji i nie zamierzam jej ciągnąć. Bo po co? Mogę wytoczyć cały arsenał argumentów prosto z uniwersytetów świata, a on i tak będzie próbował podważyć autorytet tych wypowiedzi za pomocą swojej ignorancji. Dyskusja nie ma sensu. 


Powyższe sytuacje są trzy i mają siłę sprawczą: jeśli mój rozmówca spełni się w którymś z punktów, zazwyczaj ucinam dyskusję stwierdzeniem „dziękuję, do widzenia”. Taka osoba jest przekonana, że wycofałam się z dyskusji i że ona wygrała: ja uważam ją za idiotę i nie czuję potrzeby udowadniania swojej racji. Naprawdę, nie czuję potrzeby udowodnienia człowiekowi, że „ja mam rację”. 
Lubię dyskutować i nigdy nikogo nie atakowałam za jego poglądy. Jak to wygląda w drugą stronę? Różnie. Spotykam się z atakami ad persona, i nie musi on być „bo ty jesteś...”; atakiem może być prowokacja poprzez wyśmiewanie twierdzeń, które głosiłam gdzieś wcześniej. Jest to zagranie nieuczciwe w dyskusji i wielokrotnie pozostawiam takie sprawy bez komentarza (lub przynajmniej się staram).
Nie ukrywam, czasami podchodzę do tematu mniej lub bardziej emocjonalnie, ale nigdy nie pozwalam sobie na obrażanie i wyzywanie swojego rozmówcy w sposób jawny, chamski czy bezczelny, chyba że to jedyny język jaki zna. Żyjemy w czasach gdy zwykłe rozmowy przemieniły się w pole bojowe, a każdy udostępnione zdjęcie, link czy wiadomość rozpętuje gównoburzę. 

Dyskusja dla mnie to «ustna lub pisemna wymiana zdań na jakiś temat mająca prowadzić do wspólnych wniosków». Większość znanych dyskusji nie obraca się wokół odnalezienia wspólnego języka, a raczej w prostej walce o to, kto ma rację. Bo ktoś MUSI UDOWODNIĆ, że to ON ma RACJĘ. 
A mój pogląd na rację jest prosty: „racja jest jak dupa, każdy ma swoją”. Nie będę kogoś przekonywać, że nie ma racji. Mogę tylko porozmawiać o moich poglądach na dany temat. I tak robię. Rozmawiam, przedstawiam, dyskutuję, a kiedy nie działa to w obie strony, dziękuję za dyskusję, żegnam się i wyłączam przeglądarkę. Tak jest zdrowiej. 


Photo credit: kohlmann.sascha via Foter.com / CC BY-SA

Współpraca


Adres e-mail

kontakt@narzecze.pl